ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 stycznia 1 (505) / 2025

Mateusz Wojda,

DRUGI 'CZAS APOKALIPSY' SIĘ NIE ZDARZYŁ ('MEGALOPOLIS')

A A A
W przeciwieństwie do większości widzów, po raz pierwszy usłyszałem o „Megalopolis” nie podczas premiery w Cannes czy pojawienia się w światowych kinach, lecz… dziesięć, jeśli nie piętnaście lat temu. Wtedy to na jednym z nieistniejących już portali filmowych, ja, gimnazjalny kinofil, znalazłem starego newsa, że Francis Ford Coppola, reżyser znanego mi z pojawiającego się co jakiś czas w telewizji „Ojca chrzestnego”, planuje nakręcić film o architekcie chcącym zbudować utopijne miasto na miejscu dotkniętego katastrofą Nowego Jorku. Obsada imponowała. Robert De Niro, Paul Newman, Nicolas Cage, Russell Crowe, Kevin Spacey, Parker Posey… Równie szybko się dowiedziałem, że producentom nie widziało się opowiadać o katastrofie niszczącej Nowy Jork w momencie, gdy miasto lizało rany po 11 września, więc owego projektu nie uwieczniła filmowa taśma. Informacja o jego istnieniu pozostała w mojej głowie na kilkanaście lat. Co jakiś czas przypominała mi się jako historyczna ciekawostka, podobnie jak inne projekty, które niosły ze sobą obietnicę niezrealizowanego arcydzieła. „Jądro ciemności” Orsona Wellesa, „Napoleon” Stanleya Kubricka, „Diuna” Alejandra Jodorowsky’ego. Filmoznawcy z dyplomem i bez mogą non stop dodawać kolejne przykłady do listy. Co by było, gdyby? Co by było, gdyby?

Różnica między „Megalopolis” a „Diuną” czy „Napoleonem” okazała się taka, że Coppola postanowił na to pytanie odpowiedzieć. Wraz z odpowiedzią pojawiła się kolejna zagwozdka: czy na pewno było warto? Nowością okazało się dla mnie odkrycie, że Coppola wkomponował opowieść o utopijnym megalopolis w szeroko rozumiany kontekst rzymski. Nie powinno to dziwić, jeśli wziąć pod uwagę fascynację ideałami rzymskiej republiki, które są fundamentem ideowym Stanów od czasów zdobycia niepodległości. Ojcowie-założyciele Stanów, jak wszyscy wykształceni ludzie tamtych czasów, znali dzieła Tytusa Liwiusza i Salustiusza na wyrywki i uczyli się przemawiać na mowach Cycerona. George’a Washingtona porównywano do Cyncynata, wzoru republikańskich cnót, i przedstawiano na pomnikach w rzymskiej todze. Nie przypadkiem też siedzibę Kongresu nazwano Kapitolem, jak święte dla antycznych Rzymian wzgórze. Można bez większej przesady stwierdzić, że Stany były pomyślane od początku jako nowy Rzym.

Do tego mitu odwołuje się w swoim filmie Coppola. Miasto o nazwie Nowy Rzym stoi na miejscu Nowego Jorku. Rządzi nim burmistrz Franklin Cicero (Giancarlo Esposito), skonfliktowany z lokalnym architektem Cesarem Catiliną (Adam Driver) – laureatem Nagrody Nobla za stworzenie rewolucyjnego materiału o nazwie megalon. Cicero i Catilina są na kursie kolizyjnym, od kiedy Cicero jako prokurator oskarżył Catilinę o zabójstwo własnej żony. Lecz publiczną osią sporu między nimi jest odmienna wizja rewitalizacji miasta. Kiedy Cicero chce zbudować w mieście kasyno, Catilina pragnie wcielić w życie swoje marzenie o budowie nowoczesnego miasta na bazie megalonu. Cicero popiera zgniłe status quo, a Catilina chce tchnąć w Rzym nowe życie – tak Coppola ustala pozycje oponentów. I nieważne, że i Catilina stanowi część dekadenckich elit i tak samo jak one pije, ćpa i imprezuje, a Cicero jest uczłowieczony przez szczerą miłość do córki Julii (Nathalie Emmanuel), która zostaje potem najpierw asystentką, a później ukochaną Catiliny. Role są rozpisane. Powinniśmy sprzyjać Catilinie, a Cicera najwyżej nie darzyć sympatią. Największe pokłady niechęci są bowiem przeznaczone dla Clodio Pulchera (Shia LaBoeuf), kuzyna Catiliny, którego skrajną wrogość do krewnego przewyższa tylko chęć położenia rąk na banku wujka Hamiltona Crassusa III (Jon Voight). Postać to mała, wredna i złośliwa, jej paliwem są żądza pieniędzy, władzy, chęć dokopania nielubianemu krewniakowi. Niestety, Coppola zapomniał dać mu przy tym osobowość, ale to nie jest główna wada filmu. Jest nią kryjąca się w tytule „wielkość”.

Filmowców, nawet tak doświadczonych jak Coppola, trzeba permanentnie przestrzegać – wielki koncept to nie jest jeszcze wielki film. Ale wiąże się z nim ogromna odpowiedzialność. Seans „Megalopolis” od pierwszych sekund zdradza, że film o olbrzymim mieście ma ambicje być równie okazałym kinem. Epickim. Totalnym. Chce onieśmielić rozmachem, poruszyć ambicjami artystycznymi, zaintrygować historycznymi aluzjami, a przy tym nieco poeksperymentować formalnie. Co złego może się stać? – spyta ktoś naiwnie. Odpowiadam: wszystko. A co złego się stało? Prawie wszystko.

Cyceron i Katylina. Każdy, kto liznął historię starożytnego Rzymu, zna te przydomki i słyszał o sprzysiężeniu Katyliny – nieudanym zamachu stanu, zdemaskowanym na forum Senatu przez Cycerona. „Jak długo jeszcze, Katylino, będziesz nadużywać naszej cierpliwości?” – pytał publicznie autor „Rozmów tuskulańskich”. I pyta również filmowy Cyceron, widząc na ślubie Crassusa nagranie, na który Catilina uprawia seks z Vestą (Grace VanderWaal) – popularną w Nowym Rzymie piosenkarką, która publicznie ślubowała czystość. Używanie wyimków z tej mowy jako reakcji na rzekomy czyn Catiliny idealnie odzwierciedla problem, jaki mam z tym filmem. Otóż rzymski sztafaż jest sztuką dla sztuki. Postmodernistyczną bańką. Kolażem luźnych skojarzeń o wzniosłych ambicjach, puszczaniem oka przez ślepca. Skojarzenia te mogą być spójne. Crassus może być jak jego pierwowzór szalenie bogatym człowiekiem, a Pulcher – trybunem ludowym, w ścisłym tego słowa znaczeniu populistą (z dodanymi skłonnościami faszystowskimi). Z kolei Cicero i Catilina mają wspólne ze swoimi pierwowzorami tylko nazwiska. Obrońca republiki staje się skorumpowanym reakcjonistą, a buntownik i degenerat (jeśli wierzyć Salustiuszowi) – światłem w tunelu dla noworzymian. Skąd ta niekonsekwencja? I dlaczego w tych przypadkach? Chyba nie po to, by móc zacytować: „Jak długo jeszcze, Katylino…” bez rozdźwięku w scenariuszu?

Film nie jest wolny od scen zgoła absurdalnych. Łatwo się przyzwyczaić do rzymskiego anturażu. Ślub stylizowany na rzymską ucztę połączoną z igrzyskami pasuje do kontekstu i nie razi. Ale rozmowy po łacinie rażą. Tym bardziej, że łacińska wymiana zdań między Cicero a Julią trwa kilka sekund i jest kompletnie niezrozumiała. Ani wcześniej, ani później reżyser nie sygnalizuje, że ktokolwiek w Nowym Rzymie włada łaciną. Nie popycha to akcji do przodu. Nie pogłębia to bohaterów. Wstawka ta jest celem samym w sobie, funkcjonującym poza kontekstem. Zupełnie jak w przypadku Catiliny, którego poznajemy w „Megalopolis” podczas recytowania na konferencji prasowej monologu z „Hamleta”. Ot tak, również bez powodu. Nagrodę dla najbardziej absurdalnej sceny w „Megalopolis” wygrywa jednak zawarcie sojuszu Pulchera z Wow Platinum (Aubrey Plaza), dziennikarką i kochanką Catiliny, która zostaje później żoną Crassusa. Owo zawarcie współpracy odbywa się podczas najbardziej aseksualnej, pozbawionej erotycznego napięcia sceny seksu, jaką do tej pory widziałem. Zrzuty ekranu z tej sceny mogłyby się znaleźć na wikipedycznej stronie słowa „cringe” jako jego przykład. Tylko kuriozalna kopulacja Cameron Diaz z szybą samochodową w niesławnym „Adwokacie” Ridleya Scotta może dorównać w wywoływaniu w widzu poczucia zażenowania.

Niestety, widać, że planem kierował jeździec bez głowy, bezkrytycznie wierzący w swój nos, a na dodatek pozbawiony kontroli z zewnątrz. Mam wrażenie, że Coppola postanowił wcielić w życie wszystkie pomysły, jakie mu przyszły do głowy. Psychodeliczne sekwencje narkotycznego tripu, rockowe wstawki, synteza art déco i futuryzmu, zabawa kadrem i montażem, efekty specjalne sprzed dekady, podział na części przy akompaniamencie fanfar, trochę komentarza społecznego, wreszcie te nieszczęsne aluzje historyczno-literacko-filozoficzne. Wszystko to uznał za dobre pomysły i wrzucił do jednego garnka, podając widzom drogi, wart 120 mln dolarów przepis na przerost formy nad treścią. Szkoda, że nie uznał za dobry pomysł dać odrobiny napięcia, ziarna wątpliwości, czy na pewno wiemy, dokąd ten film zmierza. Zamiast tego dał widzom Voighta symulującego erekcję za pomocą kuszy i trafiającego z niej LaBeoufa w pośladek. Na pewno wynagrodziło im to poprzednie sceny.

Czy było zatem warto odpowiadać? Czy nie byłoby lepiej, gdyby Coppola zostawił „Megalopolis” w szufladzie i dał mu żyć życiem niespełnionej obietnicy, potencjalnego arcydzieła, które nie miało szczęścia zaistnieć? Na poziomie czysto artystycznym nie widzę wielu argumentów za uporem Coppoli, bo klęska zamierzeń jest zbyt epicka, by jej przyklaskiwać (choć nie zdziwię się, jeśli „Megalopolis” zyska kiedyś status filmu kultowego, ze względu na swoją ekscentryczność, lub uznanie go przez widzów za guilty pleasure).

Ale wtedy przypominam sobie o tym, że pomysł na „Megalopolis” siedział w reżyserze od czterdziestu lat. O pierwszej próbie jego zrealizowania, która nie wypaliła przez zbieg okoliczności. O sprzedanej winnicy, by zamknąć finansowo projekt. O chaosie produkcyjnym, niczym podczas kręcenia „Czasu apokalipsy”, i osobistej determinacji, by zrealizować film, o którym mówił, że jest jego marzeniem. Tak, liczy się efekt. Nie płacimy za bilet, by oglądać kino słabe i rozczarowujące. Tak, „Megalopolis” nie jest wybitnym filmem, nie jest nawet filmem dobrym i trzeba dużo życzliwości, by nazwać go przeciętnym.

I dlatego nie potrafię jednak na pewnym poziomie nie szanować Coppoli za ten film. Jego uporu i poświęcenia, by zrealizować swoje marzenie (inną sprawą jest, czy pełna niezależność mu posłużyła). Coppola jest nestorem światowego kina. Przed czterdziestką postawił sobie w historii kina pomnik trwalszy niż ze spiżu, diamentu czy megalonu. Gdy ma się taką pozycję, kontynuowanie działalność twórczej wynika nie z przymusu ekonomicznego, tylko osobistego głodu. Coppola mógł żyć spokojnym życiem staruszka, czerpać dochód z winnic, a o „Megalopolis” wspominać tylko w wywiadach – o projekcie życia, którego się nie udało zrealizować z absurdalnie losowego powodu. Zamiast tego wolał odkurzyć projekt, który przepadł dwadzieścia lat temu, i spróbował go zrealizować po raz kolejny. Pomimo piętrzących się problemów, zmian koncepcji, rosnących kosztów, dopiął swego. Bardzo romantyczna opowieść, można by rzec – filmowa. Tym razem jednak bez happy endu. Nie powtórzyła się historia z „Czasu apokalipsy”. Produkcyjny chaos nie zaowocował po raz drugi Złotą Palmą.

Nawiązując do popularnego mema: są we mnie dwa wilki. Pierwszy przypomina sobie nieszczęsną scenę LaBeoufa z Plazą, dziwaczną intertekstualność czy efekty specjalne niegodne obecnego rozwoju technologicznego, po czym odpowiada stanowczym i jednoznacznym: nie. Drugi stara się spojrzeć szerzej, pamięta o całej historię produkcji, patrzy empatycznie na Coppolę i jego pasję. Przypomina sobie o innych filmach, które po latach zostały przyjęte o wiele cieplej niż podczas premiery. Wspomina również o innych, które rehabilitacji po latach nie otrzymały, bo na to nie zasługiwały.

Dlatego drugi wilk milczy. Bo nie zna przyszłości.
„Megalopolis”. Reżyseria i scenariusz: Francis Ford Coppola. Obsada: Adam Driver, Giancarlo Esposito, Nathalie Emmanuel, Aubrey Plaza, Shia LaBeouf, Jon Voight, Laurence Fishburne, Kathryn Hunter, Dustin Hoffman. Zdjęcia: Mihai Mălaimare Jr. Stany Zjednoczone 2024, 138 min.