
TOP 5 NAJLEPSZYCH FILMÓW W POLSKIEJ DYSTRYBUCJI W ROKU 2024
A
A
A
1. „Diuna: Część druga” („Dune: Part Two”). Reżyseria: Denis Villeneuve. Scenariusz: Jon Spaihts, Denis Villeneuve. USA/Kanada 2024.
Niby mowa o być może największym blockbusterze mijającego roku, a ja mam wrażenie, że druga część „Diuny” Denisa Villeneuve’a znikła już z radarów. Kanadyjczyk ponownie nie otrzymał indywidualnych nominacji do Złotych Globów, co praktycznie skreśla go z listy oscarowych pretendentów do tytułu najlepszego reżysera. O „Diunie 2” częściej rozmawiamy w kontekście bycia sequelem i porównujemy ją do części z 2021 roku, rzadziej patrzymy na nią przez pryzmat dzieł Franka Herberta. Amerykańska saga science-fiction to trudny materiał źródłowy, na którym kilku uznanych reżyserów (David Lynch, Alejandro Jodorowsky) poległo. Tymczasem Villeneuve prowadzi konsekwentnie własną historię, chociaż z szacunkiem dla materiału źródłowego. Jego „Diuna” przypomina mi dziecięcą fascynację bohaterskimi eposami pokroju „Gwiezdnych wojen”. Chociaż piaszczyste Arrakis może nam się wydawać odległe jak marzenia Fremenów o utopii, patetyzm obrazu wcale nie przeszkadza w oddaniu się spektaklowi, który kanadyjski twórca stworzył na ekranie. Mój pierwszy seans drugiej części „Diuny” miał miejsce na sali IMAX – tak jak pan Denis przykazał. Późniejsza powtórka w spokojniejszej atmosferze kina studyjnego utwierdziła mnie w przekonaniu, że jest to blockbuster niemalże doskonały. Niewiele doświadczeń kinowych równa się z oglądaniem majestatycznych krajobrazów przy akompaniamencie muzyki Hansa Zimmera. Wydaje mi się, że za kilka lat będę wspominał 2024 jako „rok Diuny”.
2. „Prawdziwy ból” („A Real Pain”). Scenariusz i reżyseria: Jesse Eisenberg. USA, Polska 2024.
O filmie Jessego Eisenberga miałem już przyjemność pisać w grudniowym wydaniu dwutygodnika kulturalnego „artPAPIER”. W tekście „Skamieniałości cudzych traum” zwracam uwagę na zestawienie introwertyzmu i ekstrawertyzmu dwójki głównych bohaterów oraz temat przepracowywania własnych lub cudzych doświadczeń. „Prawdziwy ból”, film moim zdaniem bardzo dobry, jest fenomenem w naszym kraju z zupełnie innych, lecz oczywistych powodów. Podobno każdy lubi „oglądać siebie czyimiś oczami”, więc historia Amerykanów, którzy przyjeżdżają do Polski, od razu przyciągnęła uwagę rodzimej widowni. 31 października, gdy premiery w listopadzie miało zaplanowane kilka naprawdę głośnych produkcji, „Prawdziwy ból” już zapisało na swojej liście do objerzenia najwięcej, bo ponad 15 800 użytkowników portalu Filmweb. Tym wynikiem niezależna produkcja Eisenberga przegoniła o 200 widzów sequel kultowego i wyczekiwanego od dawna „Gladiatora” Ridleya Scotta oraz podwoiła wynik „Anory” (7200 zainteresowanych użytkowników), nagrodzonej przecież Złotą Palmą w Cannes. Sukces „Prawdziwego bólu” w naszych kinach nie powinien jednak ani uwierać niedzielnych widzów, ani drażnić filmowych krytyków – chociaż pojawiły się też głosy, że film Eisenberga jest „pusty”. Osobiście się z nimi nie zgadzam, a na listę najlepszych filmów, które obejrzałem w tym roku, wstawiam go z pełnym przekonaniem. Przede wszystkim za równie szczerą, co brutalną rozmowę o emocjach, kiedy chcemy być zauważeni, ale sami niekoniecznie dostrzegamy drugiego człowieka.
3. „Jutro będzie nasze” („C'è ancora domani”). Reżyseria: Paola Cortellesi. Scenariusz: Paola Cortellesi, Furio Andreotti. Włochy 2023.
Paola Cortellesi to włoska Greta Gerwig. Obie są zarówno aktorkami, jak i reżyserkami, które w popowym nastroju przemycają w atrakcyjnych obrazach idee współczesnego feminizmu. Europejska reżyserka cofa się jednak w czasie, aż do powojennego Rzymu, gdy w patriarchalnym świecie kobiety nadal nie posiadały praw wyborczych. To, co Cortellesi robi doskonale, to łączenie wielkich tematów z przyziemnymi sprawami. Gotowanie staje się tu symbolem przygwożdżenia, a poszukiwanie nowej pracy – oznaką buntu. W niecałe dwie godziny „Jutro będzie nasze” kompleksowo portretuje napięcia społeczne i następstwa włoskich konfliktów wewnętrznych oraz rolę państwa na Półwyspie Apenińskim podczas II wojny światowej. Dylematy w stosunkach międzynarodowych przechodzą płynnie do perypetii międzypokoleniowych, zwłaszcza pomiędzy matkami a ich córkami. Dodatkowo włoska reżyserka prowadzi z widzem postmodernistyczne gierki, posługując się groteską i czarno-białą kolorystyką. Seans zabawny, wartościowy, wzruszający i oryginalny. Kolejne cenne doświadczenie z corocznego przeglądu kina włoskiego w katowickim Kinoteatrze Rialto.
4. „Powoli” („Tu man nieko neprimeni”). Scenariusz i reżyseria: Marija Kavtaradze. Litwa, Hiszpania, Szwecja 2023.
Litewski film był wyświetlany w polskich kinach bardzo krótko, ale udało mi się go obejrzeć podczas tegorocznego festiwalu Nowe Horyzonty. Promocja „Powoli” oscylowała wokół podjętego tam tematu męskiej aseksualności. Przed seansem miałem pewne obawy, czy temat nie zostanie potraktowany „po macoszemu” lub sprowadzony do sensacji. W praktyce jednak dzieło Mariji Kavtaradze przekroczyło moje oczekiwania. Jest to czuła, kameralna opowieść o dwójce zwykłych, ale jednocześnie różniących się od siebie ludzi. Podobnie jak Jesse Eisenberg w „Prawdziwym bólu”, litewska reżyserka opowiada o otaczającym nas świecie za pomocą kontrastów. Przebojowa instruktorka tańca zakochuje się w apatycznym tłumaczu języka migowego. Ich miłość nie narodziła się ani w Paryżu, ani w Rzymie, lecz w nieoczywistej i niedocenianej przez kino innej europejskiej stolicy: Wilnie. „Powoli” urzeka poezją codzienności. Aktorzy opowiadają żarty o kablu do telefonu przypominającym gumkę do włosów, a ich postacie naprzemiennie nie potrafią się dogadać lub zbliżają do siebie, zanadto naruszając wzajemne strefy komfortu. Kino Kavtaradze jest oparte na błyskotliwych dialogach i muzyce, która zgrywa się z uderzeniami bijących serc widzów.
5. „Czasem myślę o umieraniu” („Sometimes I Think About Dying”). Reżyseria: Rachel Lambert. Scenariusz: Kevin Armento, Stefanie Abel Horowitz, Katy Wright-Mead. USA 2023.
O filmie „Czasem myślę o umieraniu” po seansie myślałem dość często. Stare polskie powiedzenie głosi: gdzie kucharek sześć, tam nie ma co jeść. To samo można powiedzieć o większości filmów, nad których scenariuszem pracuje nie jedna, a nawet więcej niż dwie osoby. W realizacji jak na taką liczbę pisarzy znajdziemy zadziwiająco niewiele treści. Półtoragodzinny film to smutna wersja „The Office” (2005-2013) z główną bohaterką przypominającą alternatywną, aspołeczną wersję Pam (Jenna Fischer). I to w tym momencie rozbrzmiewają oklaski, ponieważ Daisy Ridley w roli Fran jest niezrównana. Jej portret zagubionej socjopatki natychmiast stał się jednym z moich ulubionych kobiecych występów aktorskich. Każdy mały gest i dwuznaczny uśmiech jej postaci idealnie zgrywają się z melancholijną narracją. Pomimo nieprzystępności głównej bohaterki, jako widz od razu chciałem się z nią zaprzyjaźnić. „Czasem myślę o umieraniu” to niemalże mumblecore, w którym dwójka bohaterów idzie po kinie na kawę i rozmawiają ze sobą… Właściwie to próbują prowadzić dialog, ale wychodzi on im bez żadnego ładu i składu. Kluczowym momentem filmu było dla mnie rozbrajające przedstawienie pierwszych interakcji w komunikatorze internetowym. Obraz Rachel Lambert, będący pełnometrażową wersją projektu Stefanie Abel Horowitz z 2019 roku, to indiewoodowa perełka, którą powinno poznać zdecydowanie więcej kinofilów i kinofilek.
Niby mowa o być może największym blockbusterze mijającego roku, a ja mam wrażenie, że druga część „Diuny” Denisa Villeneuve’a znikła już z radarów. Kanadyjczyk ponownie nie otrzymał indywidualnych nominacji do Złotych Globów, co praktycznie skreśla go z listy oscarowych pretendentów do tytułu najlepszego reżysera. O „Diunie 2” częściej rozmawiamy w kontekście bycia sequelem i porównujemy ją do części z 2021 roku, rzadziej patrzymy na nią przez pryzmat dzieł Franka Herberta. Amerykańska saga science-fiction to trudny materiał źródłowy, na którym kilku uznanych reżyserów (David Lynch, Alejandro Jodorowsky) poległo. Tymczasem Villeneuve prowadzi konsekwentnie własną historię, chociaż z szacunkiem dla materiału źródłowego. Jego „Diuna” przypomina mi dziecięcą fascynację bohaterskimi eposami pokroju „Gwiezdnych wojen”. Chociaż piaszczyste Arrakis może nam się wydawać odległe jak marzenia Fremenów o utopii, patetyzm obrazu wcale nie przeszkadza w oddaniu się spektaklowi, który kanadyjski twórca stworzył na ekranie. Mój pierwszy seans drugiej części „Diuny” miał miejsce na sali IMAX – tak jak pan Denis przykazał. Późniejsza powtórka w spokojniejszej atmosferze kina studyjnego utwierdziła mnie w przekonaniu, że jest to blockbuster niemalże doskonały. Niewiele doświadczeń kinowych równa się z oglądaniem majestatycznych krajobrazów przy akompaniamencie muzyki Hansa Zimmera. Wydaje mi się, że za kilka lat będę wspominał 2024 jako „rok Diuny”.
2. „Prawdziwy ból” („A Real Pain”). Scenariusz i reżyseria: Jesse Eisenberg. USA, Polska 2024.
O filmie Jessego Eisenberga miałem już przyjemność pisać w grudniowym wydaniu dwutygodnika kulturalnego „artPAPIER”. W tekście „Skamieniałości cudzych traum” zwracam uwagę na zestawienie introwertyzmu i ekstrawertyzmu dwójki głównych bohaterów oraz temat przepracowywania własnych lub cudzych doświadczeń. „Prawdziwy ból”, film moim zdaniem bardzo dobry, jest fenomenem w naszym kraju z zupełnie innych, lecz oczywistych powodów. Podobno każdy lubi „oglądać siebie czyimiś oczami”, więc historia Amerykanów, którzy przyjeżdżają do Polski, od razu przyciągnęła uwagę rodzimej widowni. 31 października, gdy premiery w listopadzie miało zaplanowane kilka naprawdę głośnych produkcji, „Prawdziwy ból” już zapisało na swojej liście do objerzenia najwięcej, bo ponad 15 800 użytkowników portalu Filmweb. Tym wynikiem niezależna produkcja Eisenberga przegoniła o 200 widzów sequel kultowego i wyczekiwanego od dawna „Gladiatora” Ridleya Scotta oraz podwoiła wynik „Anory” (7200 zainteresowanych użytkowników), nagrodzonej przecież Złotą Palmą w Cannes. Sukces „Prawdziwego bólu” w naszych kinach nie powinien jednak ani uwierać niedzielnych widzów, ani drażnić filmowych krytyków – chociaż pojawiły się też głosy, że film Eisenberga jest „pusty”. Osobiście się z nimi nie zgadzam, a na listę najlepszych filmów, które obejrzałem w tym roku, wstawiam go z pełnym przekonaniem. Przede wszystkim za równie szczerą, co brutalną rozmowę o emocjach, kiedy chcemy być zauważeni, ale sami niekoniecznie dostrzegamy drugiego człowieka.
3. „Jutro będzie nasze” („C'è ancora domani”). Reżyseria: Paola Cortellesi. Scenariusz: Paola Cortellesi, Furio Andreotti. Włochy 2023.
Paola Cortellesi to włoska Greta Gerwig. Obie są zarówno aktorkami, jak i reżyserkami, które w popowym nastroju przemycają w atrakcyjnych obrazach idee współczesnego feminizmu. Europejska reżyserka cofa się jednak w czasie, aż do powojennego Rzymu, gdy w patriarchalnym świecie kobiety nadal nie posiadały praw wyborczych. To, co Cortellesi robi doskonale, to łączenie wielkich tematów z przyziemnymi sprawami. Gotowanie staje się tu symbolem przygwożdżenia, a poszukiwanie nowej pracy – oznaką buntu. W niecałe dwie godziny „Jutro będzie nasze” kompleksowo portretuje napięcia społeczne i następstwa włoskich konfliktów wewnętrznych oraz rolę państwa na Półwyspie Apenińskim podczas II wojny światowej. Dylematy w stosunkach międzynarodowych przechodzą płynnie do perypetii międzypokoleniowych, zwłaszcza pomiędzy matkami a ich córkami. Dodatkowo włoska reżyserka prowadzi z widzem postmodernistyczne gierki, posługując się groteską i czarno-białą kolorystyką. Seans zabawny, wartościowy, wzruszający i oryginalny. Kolejne cenne doświadczenie z corocznego przeglądu kina włoskiego w katowickim Kinoteatrze Rialto.
4. „Powoli” („Tu man nieko neprimeni”). Scenariusz i reżyseria: Marija Kavtaradze. Litwa, Hiszpania, Szwecja 2023.
Litewski film był wyświetlany w polskich kinach bardzo krótko, ale udało mi się go obejrzeć podczas tegorocznego festiwalu Nowe Horyzonty. Promocja „Powoli” oscylowała wokół podjętego tam tematu męskiej aseksualności. Przed seansem miałem pewne obawy, czy temat nie zostanie potraktowany „po macoszemu” lub sprowadzony do sensacji. W praktyce jednak dzieło Mariji Kavtaradze przekroczyło moje oczekiwania. Jest to czuła, kameralna opowieść o dwójce zwykłych, ale jednocześnie różniących się od siebie ludzi. Podobnie jak Jesse Eisenberg w „Prawdziwym bólu”, litewska reżyserka opowiada o otaczającym nas świecie za pomocą kontrastów. Przebojowa instruktorka tańca zakochuje się w apatycznym tłumaczu języka migowego. Ich miłość nie narodziła się ani w Paryżu, ani w Rzymie, lecz w nieoczywistej i niedocenianej przez kino innej europejskiej stolicy: Wilnie. „Powoli” urzeka poezją codzienności. Aktorzy opowiadają żarty o kablu do telefonu przypominającym gumkę do włosów, a ich postacie naprzemiennie nie potrafią się dogadać lub zbliżają do siebie, zanadto naruszając wzajemne strefy komfortu. Kino Kavtaradze jest oparte na błyskotliwych dialogach i muzyce, która zgrywa się z uderzeniami bijących serc widzów.
5. „Czasem myślę o umieraniu” („Sometimes I Think About Dying”). Reżyseria: Rachel Lambert. Scenariusz: Kevin Armento, Stefanie Abel Horowitz, Katy Wright-Mead. USA 2023.
O filmie „Czasem myślę o umieraniu” po seansie myślałem dość często. Stare polskie powiedzenie głosi: gdzie kucharek sześć, tam nie ma co jeść. To samo można powiedzieć o większości filmów, nad których scenariuszem pracuje nie jedna, a nawet więcej niż dwie osoby. W realizacji jak na taką liczbę pisarzy znajdziemy zadziwiająco niewiele treści. Półtoragodzinny film to smutna wersja „The Office” (2005-2013) z główną bohaterką przypominającą alternatywną, aspołeczną wersję Pam (Jenna Fischer). I to w tym momencie rozbrzmiewają oklaski, ponieważ Daisy Ridley w roli Fran jest niezrównana. Jej portret zagubionej socjopatki natychmiast stał się jednym z moich ulubionych kobiecych występów aktorskich. Każdy mały gest i dwuznaczny uśmiech jej postaci idealnie zgrywają się z melancholijną narracją. Pomimo nieprzystępności głównej bohaterki, jako widz od razu chciałem się z nią zaprzyjaźnić. „Czasem myślę o umieraniu” to niemalże mumblecore, w którym dwójka bohaterów idzie po kinie na kawę i rozmawiają ze sobą… Właściwie to próbują prowadzić dialog, ale wychodzi on im bez żadnego ładu i składu. Kluczowym momentem filmu było dla mnie rozbrajające przedstawienie pierwszych interakcji w komunikatorze internetowym. Obraz Rachel Lambert, będący pełnometrażową wersją projektu Stefanie Abel Horowitz z 2019 roku, to indiewoodowa perełka, którą powinno poznać zdecydowanie więcej kinofilów i kinofilek.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |