
WSTYDU NIE MIEĆ (MARTA MICHALAK: 'OIDA')
A
A
A
Ostatnim prozatorskim debiutem, który tak chwaliłam, były chyba „Kundle” Katarzyny Groniec – znamienne, że też z Niszy. „Oida” Marty Michalak, scenarzystki i tłumaczki, kontynuuje tradycję „podserii” książek laureatów i laureatek konkursu studiów podyplomowych UW Szkoła Mistrzów – tu z kolei warto przypomnieć choćby „Lekcje kwitnienia” Katarzyny Pochmary-Balcer (2018). Kibicuję tej inicjatywie, ułatwiającej ewidentnie zdolnym prozatorsko ludziom debiut, przy czym, sięgając po tę akurat, najnowszą propozycję, zrobiłam to najpierw na czytniku, skuszona samym wydawnictwem, nie wiedząc nic o książce. Już zaangażowana w tekst, z entuzjazmem przyjęłam egzemplarz od Niszy i postanowiłam, mimo natłoku zobowiązań, że akurat „Oidy” nie zostawię bez słowa.
Zasadniczo zgadzam się z uzasadnieniem jury, zamieszczonym na końcu książki, mam jednak wątpliwości, czy jego przedruk był tu niezbędny. Bo owszem, jak najbardziej nurt postwiejski, stylizacja gwarowa, kwestie egzystencjalne i kobieca optyka, ale ta laudacja siłą rzeczy przybiera bardzo rzeczowy, chłodny ton, tak inny od samej powieści (gwoli sprawiedliwości – odmienną, zachęcającą poetykę ma blurb autorstwa Żanety Nalewajk, podpisanej też pod uzasadnieniem). Na dodatek laudacja budzi obawę, by i recenzją „Oidy” tak z chirurgiczną filologią nie przyszpilić, bo to bardzo żywy tekst – mimo że w dużej mierze o śmierci. I mocno osobny – sądziłam, że po wysypie prozy o prowincjonalnym dorastaniu i późniejszych jego skutkach w życiu dwudziestolatek i trzydziestolatek mam już dość takich narracji na dekadę co najmniej. I pewnie mam, ale kiedy robi się tę prozę tak jak Michalak, to i uparte krytyczki wciągają się w coś, co zdawały się mieć dawno za sobą.
Podzielona na rozdziały „Śmierć”, „Dom”, „Ślub”, „Pogrzeb”, „Warszawa”, „Szczęście” powieść zaczyna się od babci, Jadwigi – i jest to otwarcie doskonałe. Kto miał babcię pochodzącą ze wsi, ten się wzruszy, rozpoznając tę czułość wyrażaną pośrednio – krzątaniną wokół wnucząt. Kto nie miał, niech doceni, jak Michalak świetnie zapisuje gwarę. Rzecz jednak w tym, że babcia umarła w wieku dziewięćdziesięciu dwóch lat i to jej śmierć stanie się katalizatorem rozmyślań wnuczki, Magdy, na temat przeszłości, często odległej, i przyszłości, często nieosiągalnej. I chociaż nie do końca spełni się ta wizja: „Babka za chwilę się obudzi i powie: »A gdzie ja się podziałam, zabierzta mie do chałupy, gdzie to wsiowe babke do takich pałaców« (…)” (s. 6), to babcia będzie Magdzie i swojej córce, Teresce, towarzyszyć. Tylko jeszcze najpierw podczas różańca pozamiata przy własnym katafalku i przetrze uchwyty własnej trumny. Dla babci zresztą śmierć to coś zwyczajnego, według odwiecznego porządku: „Jak cłojek łumierał, to łumierał, a co za różnica na co, jakby ni mniał łumrzeć, toby zył” (s. 53). Nie ma się nad czym rozwodzić.
Inaczej patrzą na świat kolejne pokolenia i właśnie w tej sztafecie wiejsko-małomiejsko-stolicznej tkwi spora część siły „Oidy”. Wiele trzy kobiety dzieli, poczynając od języka – gwary babki, unikania gwary przez wnuczkę, pośredniego stadium matki, opisanego fenomenalnie: „I jak zawsze w chwilach wzburzenia cztery dekady miejskiej socjalizacji zaczynają obracać się w perzynę, w miarę jak odpadają z matki drapiące warstwy nabytego słownictwa i ogólnopolskich końcówek fleksyjnych, by odsłonić rdzeń uformowany w tej dawno zapomnianej czasoprzestrzeni, w której wodę nosiło się ze studni, a wieczory spędzało przy lampie naftowej” (s. 17). Ta zresztą scena, czterostronicowa wyobrażona terapia trzech pokoleń kobiet, to cudo, które chętnie zobaczyłabym na scenie. Część międzygeneracyjnych spięć stanowią zresztą bardzo uniwersalne kwestie – kto nie czuł się jak Magda, uciszająca rodziców zbyt głośno mówiących w bloku? „Wpatrywali się wtedy we mnie zdumieni, jakby szukali w mojej twarzy przycisku przywracającego ustawienia fabryczne” (s. 49).
Kobiety jednak, jak z czasem odkryjemy, sporo też łączy. Poza wstydem, o którym za chwilę, choćby to, że były/są nie z tymi mężczyznami, z którymi być pragnęły. A jednak patrzą na związki inaczej. Zachwyca mnie skondensowana prawda tkwiąca w zdaniu o babci i dziadku, którzy „nie musieli zaznaczać w aplikacjach informacji o swoim trybie życia, bo był tylko jeden” (s. 63). Z kolei matka, chociaż sama nieszczęśliwa, szczęście rozumie inaczej niż córka, więc trudno byłoby jej wytłumaczyć, że „poczucie bezpieczeństwa to dopiero punkt wyjścia, a nie cel sam w sobie, że nie można przyznawać komuś punktów tylko za to, że nie jest pijakiem ani zbirem” (s. 21). Pewnie nie zrozumiałaby też zadowolenia córki, że na pogrzebie jest bez męża: „Wolałam żegnać babcię sama, znów być po prostu jej wnuczką Magdą, a nie częścią podstawowej komórki społecznej zwanej Tomkami” (s. 34).
Michalak świetnie ujmuje złożone emocje i różnice w postrzeganiu świata, często przez wyjście od konkretu w stronę psychiki – dobry przykład to opis sukni ślubnej ze wspomnień ślubnych Magdy, oglądanych przez nią niczym film, w którym nic już nie może zmienić, chociaż zna smutny finał: „Jest na tej mojej sukni wszystko: ręcznie naszywane koronki, drapowania i marszczenia, nawet materiałowa róża zakwitająca w talii, są wszystkie sny i marzenia oraz przekonanie, że w życiu trzeba do kogoś należeć. Nic dziwnego, że całość waży parę kilogramów” (s. 59). W tych wszystkich rozważaniach o kobietach wobec innych kobiet o i kobietach w związkach znajdzie się też miejsca na celne ujęcie „tradycyjnej polskiej rodziny”, której spoiwem jest udawanie: „Na stole leży biały obrus plamoodporny. Nie oparł się tylko plamie z barszczu, który chlapnął z talerza pewnej Wigilii, gdy ojciec uderzył pięścią w stół, ale na plamie stoi wazon z bukietem sztucznych róż, więc na kamerze nie będzie jej widać” (s. 57). Lub krócej: „Ludzkie oko było w mojej rodzinie sekretną przyprawą, kostką rosołową normalności” (s. 78).
Takie korzenie to prosta droga do czucia się wszędzie obco – na studiach, na warszawskim osiedlu, na wywiadówce w roli nauczycielki. Szczęśliwie jednak autorka poza obcość wynikającą z bycia „wiejsko-miejską hybrydą” (s. 87) wychodzi w stronę uniwersalnego nieprzystosowania, które towarzyszy dorosłym z tej generacji chyba niezależnie od miejsca urodzenia. Bo kto nie ma tęsknot jak Magda, do przenosin, tu akurat pod wpływem zapachu waleriany, „do czasów, gdy ktoś nade mną czuwał, a strach nie dotykał rzeczy ostatecznych” (s. 11). Uniwersalny potencjał ma też wstyd, tytułowa „oida” (świetny tytuł, lepszy niż też frapujące, ale mniej chwytające całość „Poświaty”, które były długo obowiązującą wersją). Ale w świecie bohaterki książki jest go jednak więcej i we wszystkich odmianach. Wstyd, bo co ludzie powiedzą. Wstyd za babkę, na który nie ma wiele czasu, bo trzeba się wstydzić za matkę. Wstyd za wstyd za babkę i matkę. Wstyd prowincjonalnego pochodzenia – i wstyd z powodu wstydu prowincjonalnego pochodzenia. Wstyd menstruacyjny („Nasze okołomenstruacyjne praktyki przypominały działania struktur przemytniczych (…)” [s. 38]). „Ogarnia mnie wstyd. Wszędzie ten wstyd, zawsze wstyd” (s. 129) – frustruje się w którymś momencie Magda.
W książce Michalak powyższe tematy się przeplatają. Już chciałam napisać „powyższe traumy”, ale przypomniałam sobie fragment wniosków wynikających z odtwarzania drzewa genealogicznego, by odkryć głębsze korzenie i może jakąś większą prawdę – bez skutku: „Jesteśmy zbieraniną najzwyklejszych ludzi. Nigdy nie byliśmy solą tej ziemi, my byliśmy tą ziemią, żyliśmy obok świata, który nas nie zauważał. (…) nie wydarzyło się nic, co wynosiłoby historię naszego rodu do poziomu interesującej, nic, co naszą traumę uczyniłoby niezwykłą. Może nawet nie mamy traumy, a jedynie zwykłą dysfunkcję” (s. 134). Wspaniały fragment, który w momentach przykrej świadomości cytować mogłoby tak wiele rodzin.
A przecież równocześnie Michalak ocala znaczenie losów pojedynczych, bo Jadwiga, Tereska i Magda są bardzo wyraziste. I najlepiej wypadają w scenach z przynajmniej dwiema z nich. Stąd może moje wrażenie, że w ostatniej części impet tej prozy nieco wyhamowuje, genealogiczne poszukiwania Magdy, głownie indywidualne, nie wytrzymują porównania z oglądaniem wspólnie zdjęć w jednym z wcześniejszych rozdziałów; choć doskonały jest potoczysty rozliczeniowy monolog bohaterki o wmawianym jej od zawsze nieszczęśliwym losie. Nie mogę jednak nie docenić wplecenia w te losy pokoleń też potencjalnego kolejnego ogniwa, które jednak na świat przyjść nie może, mimo procedury in vitro – której zresztą nie chce pojąć rodzina, bo jak pogodzić in vitro ze światem, w którym można usłyszeć pytanie: „a gdzie masz boziulkę, co ty, boziulki nie nosisz” (s. 22). Ten wątek o „zadaniu” macierzyństwa chyba wciąż stosunkowo rzadko pojawia się w prozie, a tu prowadzi do nieoczywistych rozstrzygnięć.
Jednak nawet udane diagnozy jednostkowe, międzygeneracyjne, społeczne, tak skondensowane na zaledwie stu pięćdziesięciu stronach to dopiero część sukcesu. Debiutantka wygrywa też drugą część literackiego równania: język, prowokujący mnie zresztą do obfitych cytowań. Język zróżnicowany, celny w porównaniach, niesentymentalny, a przecież jakoś czuły. I sam stanowiący temat narracji, choćby wtedy, gdy wnuczka nad zamykającym się grobem babci panicznie zbiera słowa – „Parę uda mi się schować do kieszeni, gdzie będą do utraty sił trzepotać ścieśnionymi samogłoskami” (s. 102). Widząc w „Oidzie” motto z „Kamienia na kamieniu”: „Cóż ma tak naprawdę człowiek więcej prócz słów dane?”, bałam się, że okaże się ono tylko ornamentem. A jest fundamentem.
Zasadniczo zgadzam się z uzasadnieniem jury, zamieszczonym na końcu książki, mam jednak wątpliwości, czy jego przedruk był tu niezbędny. Bo owszem, jak najbardziej nurt postwiejski, stylizacja gwarowa, kwestie egzystencjalne i kobieca optyka, ale ta laudacja siłą rzeczy przybiera bardzo rzeczowy, chłodny ton, tak inny od samej powieści (gwoli sprawiedliwości – odmienną, zachęcającą poetykę ma blurb autorstwa Żanety Nalewajk, podpisanej też pod uzasadnieniem). Na dodatek laudacja budzi obawę, by i recenzją „Oidy” tak z chirurgiczną filologią nie przyszpilić, bo to bardzo żywy tekst – mimo że w dużej mierze o śmierci. I mocno osobny – sądziłam, że po wysypie prozy o prowincjonalnym dorastaniu i późniejszych jego skutkach w życiu dwudziestolatek i trzydziestolatek mam już dość takich narracji na dekadę co najmniej. I pewnie mam, ale kiedy robi się tę prozę tak jak Michalak, to i uparte krytyczki wciągają się w coś, co zdawały się mieć dawno za sobą.
Podzielona na rozdziały „Śmierć”, „Dom”, „Ślub”, „Pogrzeb”, „Warszawa”, „Szczęście” powieść zaczyna się od babci, Jadwigi – i jest to otwarcie doskonałe. Kto miał babcię pochodzącą ze wsi, ten się wzruszy, rozpoznając tę czułość wyrażaną pośrednio – krzątaniną wokół wnucząt. Kto nie miał, niech doceni, jak Michalak świetnie zapisuje gwarę. Rzecz jednak w tym, że babcia umarła w wieku dziewięćdziesięciu dwóch lat i to jej śmierć stanie się katalizatorem rozmyślań wnuczki, Magdy, na temat przeszłości, często odległej, i przyszłości, często nieosiągalnej. I chociaż nie do końca spełni się ta wizja: „Babka za chwilę się obudzi i powie: »A gdzie ja się podziałam, zabierzta mie do chałupy, gdzie to wsiowe babke do takich pałaców« (…)” (s. 6), to babcia będzie Magdzie i swojej córce, Teresce, towarzyszyć. Tylko jeszcze najpierw podczas różańca pozamiata przy własnym katafalku i przetrze uchwyty własnej trumny. Dla babci zresztą śmierć to coś zwyczajnego, według odwiecznego porządku: „Jak cłojek łumierał, to łumierał, a co za różnica na co, jakby ni mniał łumrzeć, toby zył” (s. 53). Nie ma się nad czym rozwodzić.
Inaczej patrzą na świat kolejne pokolenia i właśnie w tej sztafecie wiejsko-małomiejsko-stolicznej tkwi spora część siły „Oidy”. Wiele trzy kobiety dzieli, poczynając od języka – gwary babki, unikania gwary przez wnuczkę, pośredniego stadium matki, opisanego fenomenalnie: „I jak zawsze w chwilach wzburzenia cztery dekady miejskiej socjalizacji zaczynają obracać się w perzynę, w miarę jak odpadają z matki drapiące warstwy nabytego słownictwa i ogólnopolskich końcówek fleksyjnych, by odsłonić rdzeń uformowany w tej dawno zapomnianej czasoprzestrzeni, w której wodę nosiło się ze studni, a wieczory spędzało przy lampie naftowej” (s. 17). Ta zresztą scena, czterostronicowa wyobrażona terapia trzech pokoleń kobiet, to cudo, które chętnie zobaczyłabym na scenie. Część międzygeneracyjnych spięć stanowią zresztą bardzo uniwersalne kwestie – kto nie czuł się jak Magda, uciszająca rodziców zbyt głośno mówiących w bloku? „Wpatrywali się wtedy we mnie zdumieni, jakby szukali w mojej twarzy przycisku przywracającego ustawienia fabryczne” (s. 49).
Kobiety jednak, jak z czasem odkryjemy, sporo też łączy. Poza wstydem, o którym za chwilę, choćby to, że były/są nie z tymi mężczyznami, z którymi być pragnęły. A jednak patrzą na związki inaczej. Zachwyca mnie skondensowana prawda tkwiąca w zdaniu o babci i dziadku, którzy „nie musieli zaznaczać w aplikacjach informacji o swoim trybie życia, bo był tylko jeden” (s. 63). Z kolei matka, chociaż sama nieszczęśliwa, szczęście rozumie inaczej niż córka, więc trudno byłoby jej wytłumaczyć, że „poczucie bezpieczeństwa to dopiero punkt wyjścia, a nie cel sam w sobie, że nie można przyznawać komuś punktów tylko za to, że nie jest pijakiem ani zbirem” (s. 21). Pewnie nie zrozumiałaby też zadowolenia córki, że na pogrzebie jest bez męża: „Wolałam żegnać babcię sama, znów być po prostu jej wnuczką Magdą, a nie częścią podstawowej komórki społecznej zwanej Tomkami” (s. 34).
Michalak świetnie ujmuje złożone emocje i różnice w postrzeganiu świata, często przez wyjście od konkretu w stronę psychiki – dobry przykład to opis sukni ślubnej ze wspomnień ślubnych Magdy, oglądanych przez nią niczym film, w którym nic już nie może zmienić, chociaż zna smutny finał: „Jest na tej mojej sukni wszystko: ręcznie naszywane koronki, drapowania i marszczenia, nawet materiałowa róża zakwitająca w talii, są wszystkie sny i marzenia oraz przekonanie, że w życiu trzeba do kogoś należeć. Nic dziwnego, że całość waży parę kilogramów” (s. 59). W tych wszystkich rozważaniach o kobietach wobec innych kobiet o i kobietach w związkach znajdzie się też miejsca na celne ujęcie „tradycyjnej polskiej rodziny”, której spoiwem jest udawanie: „Na stole leży biały obrus plamoodporny. Nie oparł się tylko plamie z barszczu, który chlapnął z talerza pewnej Wigilii, gdy ojciec uderzył pięścią w stół, ale na plamie stoi wazon z bukietem sztucznych róż, więc na kamerze nie będzie jej widać” (s. 57). Lub krócej: „Ludzkie oko było w mojej rodzinie sekretną przyprawą, kostką rosołową normalności” (s. 78).
Takie korzenie to prosta droga do czucia się wszędzie obco – na studiach, na warszawskim osiedlu, na wywiadówce w roli nauczycielki. Szczęśliwie jednak autorka poza obcość wynikającą z bycia „wiejsko-miejską hybrydą” (s. 87) wychodzi w stronę uniwersalnego nieprzystosowania, które towarzyszy dorosłym z tej generacji chyba niezależnie od miejsca urodzenia. Bo kto nie ma tęsknot jak Magda, do przenosin, tu akurat pod wpływem zapachu waleriany, „do czasów, gdy ktoś nade mną czuwał, a strach nie dotykał rzeczy ostatecznych” (s. 11). Uniwersalny potencjał ma też wstyd, tytułowa „oida” (świetny tytuł, lepszy niż też frapujące, ale mniej chwytające całość „Poświaty”, które były długo obowiązującą wersją). Ale w świecie bohaterki książki jest go jednak więcej i we wszystkich odmianach. Wstyd, bo co ludzie powiedzą. Wstyd za babkę, na który nie ma wiele czasu, bo trzeba się wstydzić za matkę. Wstyd za wstyd za babkę i matkę. Wstyd prowincjonalnego pochodzenia – i wstyd z powodu wstydu prowincjonalnego pochodzenia. Wstyd menstruacyjny („Nasze okołomenstruacyjne praktyki przypominały działania struktur przemytniczych (…)” [s. 38]). „Ogarnia mnie wstyd. Wszędzie ten wstyd, zawsze wstyd” (s. 129) – frustruje się w którymś momencie Magda.
W książce Michalak powyższe tematy się przeplatają. Już chciałam napisać „powyższe traumy”, ale przypomniałam sobie fragment wniosków wynikających z odtwarzania drzewa genealogicznego, by odkryć głębsze korzenie i może jakąś większą prawdę – bez skutku: „Jesteśmy zbieraniną najzwyklejszych ludzi. Nigdy nie byliśmy solą tej ziemi, my byliśmy tą ziemią, żyliśmy obok świata, który nas nie zauważał. (…) nie wydarzyło się nic, co wynosiłoby historię naszego rodu do poziomu interesującej, nic, co naszą traumę uczyniłoby niezwykłą. Może nawet nie mamy traumy, a jedynie zwykłą dysfunkcję” (s. 134). Wspaniały fragment, który w momentach przykrej świadomości cytować mogłoby tak wiele rodzin.
A przecież równocześnie Michalak ocala znaczenie losów pojedynczych, bo Jadwiga, Tereska i Magda są bardzo wyraziste. I najlepiej wypadają w scenach z przynajmniej dwiema z nich. Stąd może moje wrażenie, że w ostatniej części impet tej prozy nieco wyhamowuje, genealogiczne poszukiwania Magdy, głownie indywidualne, nie wytrzymują porównania z oglądaniem wspólnie zdjęć w jednym z wcześniejszych rozdziałów; choć doskonały jest potoczysty rozliczeniowy monolog bohaterki o wmawianym jej od zawsze nieszczęśliwym losie. Nie mogę jednak nie docenić wplecenia w te losy pokoleń też potencjalnego kolejnego ogniwa, które jednak na świat przyjść nie może, mimo procedury in vitro – której zresztą nie chce pojąć rodzina, bo jak pogodzić in vitro ze światem, w którym można usłyszeć pytanie: „a gdzie masz boziulkę, co ty, boziulki nie nosisz” (s. 22). Ten wątek o „zadaniu” macierzyństwa chyba wciąż stosunkowo rzadko pojawia się w prozie, a tu prowadzi do nieoczywistych rozstrzygnięć.
Jednak nawet udane diagnozy jednostkowe, międzygeneracyjne, społeczne, tak skondensowane na zaledwie stu pięćdziesięciu stronach to dopiero część sukcesu. Debiutantka wygrywa też drugą część literackiego równania: język, prowokujący mnie zresztą do obfitych cytowań. Język zróżnicowany, celny w porównaniach, niesentymentalny, a przecież jakoś czuły. I sam stanowiący temat narracji, choćby wtedy, gdy wnuczka nad zamykającym się grobem babci panicznie zbiera słowa – „Parę uda mi się schować do kieszeni, gdzie będą do utraty sił trzepotać ścieśnionymi samogłoskami” (s. 102). Widząc w „Oidzie” motto z „Kamienia na kamieniu”: „Cóż ma tak naprawdę człowiek więcej prócz słów dane?”, bałam się, że okaże się ono tylko ornamentem. A jest fundamentem.
Marta Michalak: „Oida”. Nisza. Warszawa 2024.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |