
PRZECIW SZALEŃSTWU KATALOGOWANIA (KORA TEA KOWALSKA: 'PATRZ POD NOGI. O ZBIERANIU RZECZY')
A
A
A
Kto nie dorastał w mieście, w którym regularnie organizowano targi staroci i antyków, ten zapewne mógł poznać ludzki zachwyt nieożywioną materią na dwa inne sposoby. Pierwszy to udanie się na strych bądź do piwnicy w rodzinnym domu, gdzie pośród zawilgoconych gazet, mocno zużytych mebli i złożonych w kartony ceramicznych zestawów obiadowych odkopujemy historię poprzez przedmioty. Drugi, czyli mój przypadek, to zetknięcie się w dzieciństwie z amerykańskim reality show „Wojny magazynowe” („Storage Wars”). Uczestnicy programu stają przed niewielkim magazynem, mniej więcej wielkości przeciętnego garażu, i z daleka muszą ocenić, czy znajdująca się w nim zawartość przyniesie im finansowy zysk.
Logika „Wojen magazynowych” jest oczywiście stricte ekonomiczna – konkretny przedmiot to jedynie droga do uzyskania pieniężnej gratyfikacji. Zupełnie inny obraz przedstawiła Kora Tea Kowalska w swojej książce „Patrz pod nogi. O zbieraniu rzeczy”. Nie ukrywa ona zupełnie, że już od lat dziecięcych wiele swojego czasu poświęciła zbieraniu przedmiotów. Kolekcjonerska pasja zapewne nie zrealizowałaby się w życiu Kowalskiej, gdyby nie jej rodzinny Gdańsk. Kipiące historią, zniszczone i opuszczone po II wojnie światowej przez ludność niemiecką miasto to idealny teren dla każdego, kto nie przejdzie obojętnie obok wszelkiej maści artefaktów. W przypadku mierzenia się z nieistniejącym już Danzig i jego pozostałościami autorka miała świetnych poprzedników, w postaci Güntera Grassa, Pawła Huellego i Stefana Chwina. Jak sama jednak zaznacza w książce: „słowa kłamią, rzeczy nigdy” (s. 75), dlatego jej opowieść o obecnym i dawnym Gdańsku różni się od znanych książek gdańskich literatów. Zanim usiądzie się w wygodnym fotelu przy biurku i zacznie pisać, trzeba trochę pogrzebać w ziemi, ubrudzić się, zmęczyć, podotykać odnalezionych artefaktów i poobcować z nimi.
To, co w pisaniu Kory Tei Kowalskiej jest urzekające, to jej skłonność do gawędziarstwa. Każdy przedmiot, nawet największy „szunt” (badziew, cytując autorkę), zasługuje na naszą uwagę, na opowiedzenie swojego losu. Nieważne, czy jest zrobiony ze szlachetnego metalu, czy z najtańszego kiczowatego plastiku, każdy z nich emanuje małą i tą większą historią, jest nośnikiem ludzkiego doświadczenia, bądź po prostu jest. Tyle i aż tyle. Nieożywiona materia w książce wikła się w totalitarne systemy, jak choćby puszka, która od nazistowskiej Winterhilfswerk przeszła do komunistycznej Polski, niezmiennie służąc do tego samego – zbierania datków. Zdarza się także, że rzeczy umożliwiają autorce powrót do czasów dzieciństwa, jak stare afisze odnalezione w piwnicy nieistniejącego już w Gdańsku kina „Leningrad”.
Zbieracko-kolekcjonerski projekt Kowalskiej osadza się na wyraźnej kontrze wobec tradycyjnej praktyki muzealnej, która nakazywałaby, aby odnalezione artefakty dobrze opisać, skatalogować, a na koniec umieścić w odpowiednim opakowaniu bądź zamknąć w magazynie. Autorka twierdzi, że muzealna gablota to na dobrą sprawę śmierć przedmiotu. Wyrwany z właściwego sobie kontekstu, zapewne już nigdy nie zostanie użyty do swojej pierwotnej funkcji. Szklana ściana obdziera artefakty z performatywnej i synestezyjnej mocy, a muzealna przestrzeń, symbolicznie reprezentująca władzę, wkłada je w typologiczne ramy, gdzie bezpiecznie mogą dokonać swojego żywota. Jaka jest więc recepta na ten stan rzeczy według pisarki? Oczywiście, Kowalska nie proponuje zniesienia muzeów ani zaprzestania gromadzenia przez nie zbiorów. Jej postulat to oddanie pola kolekcjonerstwu bałaganiarskiemu, bez określonych celów i niezważającego na wartość artefaktu, zachwycającego się autentykiem i falsyfikatem. To praktyka, w której nad muzealnikiem zwycięża kolekcjoner-brikoler, niebojący się ze starych rzeczy tworzyć ekscentrycznych zestawień i kolaży. Jest to w końcu zwycięstwo entropii nad strukturą, gdzie zbieracka metoda z każdym nowym nabytkiem ulega przekształceniu. Być może w ten sposób, jak chciałaby gdańska ekspertka od rzeczy, w końcu damy przedmiotom żyć.
Nadmiar materii bywa też śmiercionośny – przykład syllogomanów, braci Collyer, którzy zginęli przygnieceni tonami zebranych „skarbów”, jest tego najlepszym przykładem. Czy w książce Kory T. Kowalskiej znajdziemy fragmenty zabójcze? Można podejść do tego tylko dwuznacznie. Autorka, jako znawczyni tematu, miewa momenty, gdy zalewa nas nadmierną terminologią z zakresu rodzaju różnych materiałów (plastik!). Jednak to dzięki tak ogromnej wiedzy możliwe jest połączenie gawędziarskiego tonu poprzeszywanego cytatami z Waltera Benjamina (jednego z intelektualnych patronów ,,Patrz pod nogi”) i wprost wyrażonej miłości do przedmiotów. Tak wygląda prawdziwy zwrot ku rzeczom.
Logika „Wojen magazynowych” jest oczywiście stricte ekonomiczna – konkretny przedmiot to jedynie droga do uzyskania pieniężnej gratyfikacji. Zupełnie inny obraz przedstawiła Kora Tea Kowalska w swojej książce „Patrz pod nogi. O zbieraniu rzeczy”. Nie ukrywa ona zupełnie, że już od lat dziecięcych wiele swojego czasu poświęciła zbieraniu przedmiotów. Kolekcjonerska pasja zapewne nie zrealizowałaby się w życiu Kowalskiej, gdyby nie jej rodzinny Gdańsk. Kipiące historią, zniszczone i opuszczone po II wojnie światowej przez ludność niemiecką miasto to idealny teren dla każdego, kto nie przejdzie obojętnie obok wszelkiej maści artefaktów. W przypadku mierzenia się z nieistniejącym już Danzig i jego pozostałościami autorka miała świetnych poprzedników, w postaci Güntera Grassa, Pawła Huellego i Stefana Chwina. Jak sama jednak zaznacza w książce: „słowa kłamią, rzeczy nigdy” (s. 75), dlatego jej opowieść o obecnym i dawnym Gdańsku różni się od znanych książek gdańskich literatów. Zanim usiądzie się w wygodnym fotelu przy biurku i zacznie pisać, trzeba trochę pogrzebać w ziemi, ubrudzić się, zmęczyć, podotykać odnalezionych artefaktów i poobcować z nimi.
To, co w pisaniu Kory Tei Kowalskiej jest urzekające, to jej skłonność do gawędziarstwa. Każdy przedmiot, nawet największy „szunt” (badziew, cytując autorkę), zasługuje na naszą uwagę, na opowiedzenie swojego losu. Nieważne, czy jest zrobiony ze szlachetnego metalu, czy z najtańszego kiczowatego plastiku, każdy z nich emanuje małą i tą większą historią, jest nośnikiem ludzkiego doświadczenia, bądź po prostu jest. Tyle i aż tyle. Nieożywiona materia w książce wikła się w totalitarne systemy, jak choćby puszka, która od nazistowskiej Winterhilfswerk przeszła do komunistycznej Polski, niezmiennie służąc do tego samego – zbierania datków. Zdarza się także, że rzeczy umożliwiają autorce powrót do czasów dzieciństwa, jak stare afisze odnalezione w piwnicy nieistniejącego już w Gdańsku kina „Leningrad”.
Zbieracko-kolekcjonerski projekt Kowalskiej osadza się na wyraźnej kontrze wobec tradycyjnej praktyki muzealnej, która nakazywałaby, aby odnalezione artefakty dobrze opisać, skatalogować, a na koniec umieścić w odpowiednim opakowaniu bądź zamknąć w magazynie. Autorka twierdzi, że muzealna gablota to na dobrą sprawę śmierć przedmiotu. Wyrwany z właściwego sobie kontekstu, zapewne już nigdy nie zostanie użyty do swojej pierwotnej funkcji. Szklana ściana obdziera artefakty z performatywnej i synestezyjnej mocy, a muzealna przestrzeń, symbolicznie reprezentująca władzę, wkłada je w typologiczne ramy, gdzie bezpiecznie mogą dokonać swojego żywota. Jaka jest więc recepta na ten stan rzeczy według pisarki? Oczywiście, Kowalska nie proponuje zniesienia muzeów ani zaprzestania gromadzenia przez nie zbiorów. Jej postulat to oddanie pola kolekcjonerstwu bałaganiarskiemu, bez określonych celów i niezważającego na wartość artefaktu, zachwycającego się autentykiem i falsyfikatem. To praktyka, w której nad muzealnikiem zwycięża kolekcjoner-brikoler, niebojący się ze starych rzeczy tworzyć ekscentrycznych zestawień i kolaży. Jest to w końcu zwycięstwo entropii nad strukturą, gdzie zbieracka metoda z każdym nowym nabytkiem ulega przekształceniu. Być może w ten sposób, jak chciałaby gdańska ekspertka od rzeczy, w końcu damy przedmiotom żyć.
Nadmiar materii bywa też śmiercionośny – przykład syllogomanów, braci Collyer, którzy zginęli przygnieceni tonami zebranych „skarbów”, jest tego najlepszym przykładem. Czy w książce Kory T. Kowalskiej znajdziemy fragmenty zabójcze? Można podejść do tego tylko dwuznacznie. Autorka, jako znawczyni tematu, miewa momenty, gdy zalewa nas nadmierną terminologią z zakresu rodzaju różnych materiałów (plastik!). Jednak to dzięki tak ogromnej wiedzy możliwe jest połączenie gawędziarskiego tonu poprzeszywanego cytatami z Waltera Benjamina (jednego z intelektualnych patronów ,,Patrz pod nogi”) i wprost wyrażonej miłości do przedmiotów. Tak wygląda prawdziwy zwrot ku rzeczom.
Kora Tea Kowalska: „Patrz pod nogi. O zbieraniu rzeczy”. Wydawnictwo Karakter. Kraków 2024.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |