
MY, LUDZIE ŚREDNIOSTARZY (KATARZYNA SOBCZUK: 'MAŁA EMPIRIA')
A
A
A
Z krótkiej przedmowy do „Małej empirii” wynikało, że mogę być idealną czytelniczką tej książki. Nie tylko zresztą ja – głosy zaprzyjaźnionych czytelniczek i czytelników należących do tej samej generacji potwierdzały, że oto znaleźliśmy lekturę opowiadającą o naszych doświadczeniach, o tym, co się osobom takim jak my „przydarza w oknie pogodowym między młodością i starością” (s. 7). Najkrócej rzecz ujmując, borykamy się wówczas z wszelkimi wyzwaniami podwójnego uwikłania: w rolę rodzica i w rolę dziecka.
Jak to się zaczyna? Jak rozpoznać, że znaleźliśmy się w tym fascynującym oknie pogodowym z najlepszym widokiem na życie? Znaków jest wiele, Sobczuk pieczołowicie je kolekcjonuje, tak by podczas lektury osobom czytającym i współuczestniczącym w doświadczeniach nieustannie towarzyszyła refleksja „no tak, oczywiście, znam to doskonale”. Przeglądałam się w tych wspólnotowych zachowaniach co krok, by ostatecznie niemal wszystko uznać w tekście za ważne, przekonujące, o mnie. Warto dodać od razu, że „okno pogodowe” nie ma ironicznego wydźwięku. Z definicji wynika wszakże wprost, że jest to „krótki okres dobrej pogody, umożliwiającej wykonanie pewnych czynności, niemożliwych do wykonania lub niebezpiecznych w innych warunkach” (https://wsjp.pl/haslo/podglad/88338/okno-pogodowe). Na horyzoncie zatem starość, młodość wymknęła się już z rąk i właśnie jesteśmy w „złotej godzinie” – by pozostać przy metaforach o proweniencji przyrodniczo-meteorologicznej – dość umownej i krótkotrwałej jednostce czasu, która inaczej, lepiej, oświetla obiekty pozostające w kręgu naszego zainteresowania oraz nas samych.
W tym miękkim świetle doskonale widać objawy wczesnej starości, na którą składają się między innymi: „rozmarudzenie pomieszane z troską o siebie”, pogłębienie kontaktu z przyrodą, „czułość, jaką budzą w nas skromne lub brzydkie prezenty”, traktowanie zwierząt jako istot odciągających uwagę od bezsensu życia, zauważenie własnego ciała, utrata zainteresowania spontanicznymi przygodami (np. nocowaniem u kogoś) czy użycie nowych, a przecież starych słów – jak „przednie” czy „zacne” (s. 11-30). Przy tym fragmencie jak echo w głowie zabrzmiał mi głos bliskiego kolegi, który całkiem niedawno użył obu w rozmowie ze mną.
Ale prawdziwy dreszcz niepokoju przeszedł mnie przy kolejnej, podkreślę, że żartobliwej, notatce zatytułowanej „Pozdrowienia”: „Tak jak niektóre kobiety mają dar rozpoznawania gorączki dziecka co do kreski na podstawie pocałunku w czoło, tak samo można określić wiek osoby, z którą ma się do czynienia, na podstawie pożegnania zapisanego w mailu lub esemesie. »Pozdrawiam serdecznie« – względnie neutralne i konwencjonalne zamienia się z czasem w »uściski«, »całusy«, »całusy i buziaki«. Kiedy zostają »serdeczności« albo samo »serdecznie«, wiadomo, że ktoś jest starszy. »Serdecznie« z wielokropkiem może być symptomem, że oto zaczyna się praca smutnego sentymentalizmu” (s. 31). Tak, właśnie serdecznościami najczęściej kończą się moje i moich rówieśników listy.
Niepokój nie wynika z przenikliwości Sobczuk (choć jej czujność jest ze wszech miar godna podziwu), tylko z uświadomienia sobie, że ten i wiele innych zewnętrznych znaków „młodej starości” kłóci się z naszym bezczasowym Ja. Objaśnię tę myśl, przytaczając jeden z najbardziej sugestywnych obrazów uchwyconych przez Sobczuk: „Idziesz do fryzjera jako pozaczasowa ty, twoje czyste Ja siada przed lustrem, a fryzjer mówi: »Moja mama też postanowiła ściąć się na krótko, wygodna fryzurka«. Najpierw nie wiesz, o co mu chodzi, bo osoba w lustrze to nie starsza pani, tylko ty po prostu. Tymczasem świat pod postacią fryzjera przypomina, ile masz lat, i stara się cię pocieszyć, czasem z życzliwości, czasem z okrucieństwa. (…) Stąd u człowieka w wieku młodej starości poczucie stałej konsternacji, bo on sam jest wewnętrznie bezczasowy. I często w relacji ze światem używa swego bezczasowego Ja. To bezczasowe Ja w nas myśli” (s. 124). To napięcie zdaje się wyznaczać najważniejszy wymiar „Małej empirii”: przekonanie, że rdzeń tego, kim jesteśmy, sytuuje się poza metryką i czasem, ale że zarazem uczestniczymy w świecie, przybierając „wierzchnie warstwy” – a one już mają wiek.
Wartością eseju Sobczuk jest objawienie nam, co czyha na sytych i rozgoszczonych w świecie. Łudzimy się, że to dojrzałość, najlepszy moment życia, kiedy „możesz nawrzeszczeć i na dziecko, i na rodziców” (s. 45). Nie, to pełna pułapek wczesna starość. Filozofka każe mi jednak ostrożnie zapytać: pułapek czy olśnień? Rzecz w tym, żeby dostrzec w tej intrygującej kumulacji własnych niedomagań, starości rodziców i oddalania się dzieci serię objawień. „Rodzic to najgorszy rodzaj człowieka” (s. 144) – przekonuje autorka i mnoży przykłady zachowań zrazu irytujących, nudnych, prowadzących do furii, jednak w oknie pogodowym wczesnej starości uznawanych za niepokojąco bliskie i zrozumiałe. Nagle nie tylko czytelny staje się dla nas sens określonych czynności, ale sami je powtarzamy – jak w następującym obrazie: „Przy okazji ostatniej choroby w domu nagle usłyszałam, jak mówię zdania matki (…). Jakie niezwykłe uczucie opanowuje nas, gdy słyszymy w swoim głosie czysty głos matki” (s. 154). Współodczuwanie z rodzicami prowadzi do przejęcia od nich pokładów melancholii i marzycielstwa: to przeszłość jest żywa, interesujące stają się ciągi wspomnień, a przyszłość zamienia się w warianty, którymi się żongluje i które się nie urzeczywistniają, bo – i w tym kryje się ich moc – odraczają i opóźniają spełnienie, również to ostateczne, czyli śmierć.
„Najgorszym rodzajem człowieka” jesteśmy też dla własnych dorastających dzieci, bo stanowimy część układu na osi czasu: „gdy jeszcze czuwamy nad własnym rodzicem i nad własnym nastolatkiem, jesteśmy codziennie rozrywani lękiem o tym samym kierunku, lecz o przeciwnych zwrotach – w przeszłość i w przyszłość. O taki stan chodzi – część wspólną tych zbiorów – lęk i irytację. Mój rodzic mnie, ja moje dziecko – krwawy łańcuch” (s. 132). Mówimy zatem zdania, które dzieciom wydają się bez wyjątku pozbawione sensu (np. „Posprzątaj pokój”); irytujemy je i siebie, a przecież przemawia przez nas bezgraniczna miłość. Jej tajnym pokładem jest także niełatwa możliwość, wręcz konieczność, by przebić się na drugą stronę tego wszystkiego, co irytuje nas w nich. Sobczuk zaleca w tym wypadku interesujące ćwiczenie z fenomenologii, polegające na zobaczeniu innych wariantów cech swojego dziecka. Bałaganiarza zatem zamieniamy w wyobraźni na składającego ubrania w kostkę, gromadzącego na biurku przeróżne naczynia w układającego je w zmywarce itd. Ale – pyta filozofka – czy „byłoby to wciąż – istotowo – twoje dziecko?” (s. 136). Małe epifanie rodzicielstwa to nie tylko oswojenie się z codziennością lęku czy osobnością i nieprzenikalnością życia dziecka, to też uznanie, że w tym „krwawym łańcuchu” wszyscy pasujemy do siebie, bo jesteśmy połączeni nieusuwalnymi wiązaniami zalet i wad.
Dawno nie czytałam książki tak bliskiej mi tożsamościowo, tak przylegającej do moich doświadczeń, refleksji, obaw i wzruszeń, a zarazem dysponującej tak trafnym językiem do ich nazwania i opisania. „Mała empiria” dotyka wszelkich czułych punktów, zachwytów i lęków bycia dorosłym dzieckiem i rodzicem dziecka dorastającego. I robi to tak, że naprzemiennie śmieszy i wzrusza, koi strachy, czyniąc je powszechnymi, ale i konfrontuje z kolejnymi wyzwaniami na drodze ku prawdziwej starości czy – mówiąc precyzyjniej – ku śmierci. Książka Sobczuk uwodzi pozorną lekkością, a przecież autorka nie boi się ujawniać filozoficznego podglebia zapisków (nie po to wszak, by epatować erudycją). Odesłania do Arystotelesa czy Hegla sąsiadują tu z cytatami z Loyoli, Barthes’a, Murakamiego i Mastertona; pojęcia adekwatne dla języka zawodowej filozofki zostają przefiltrowane przez poetykę eseju – mowy luźnej, fragmentarycznej, lakonicznej, bliskiej notatkom i aforyzmom, ale też nieunikającej zrozumiałych zestawień i porównań, na przykład do spostrzeżeń dzieci. Wydaje się, że nie ma w tej książce zbędnego fragmentu ani zdania. Jej kompozycja prowadzi do tyleż stopniowego dopełniania opisów relacji z rodzicami i dziećmi, co koncentrowania uwagi na najważniejszym wymiarze książki – uchwyceniu tego, co w naszym ja się nie starzeje, co stanowi jego „ziarno lub rdzeń” (s. 126). Pozwalają na to powracające obrazy (niektóre jak lejtmotywy) udziału w życiu innych, w kulturze i w materii, które pracują tak, by w finale książki jej finezja okazała się niezwykle dojmująca. Nie przesadzam; takie było w każdym razie moje odczucie lekturowe – przyjemność podszyta prawdą, że przynajmniej część rozważań podejmowanych przez Sobczuk w planie własnego doświadczenia jest co prawda nieunikniona, ale i „nie do zniesienia” (s. 224).
„Mała empiria” stoi na mojej półce obok trzech eseistycznych książek Jolanty Brach-Czainy – i nie tylko dlatego, że łączą je format i wydawnictwo. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że esej uczestniczący Katarzyny Sobczuk ma w sobie coś z ducha „Szczelin istnienia” i „Błon umysłu”. Byłby to specyficzny model filozofowania na wskroś własnego, niepodrabialnego w spojrzeniu na świat i w organizacji językowej, daleki od akademickich wzorców, ale przede wszystkim – opierający się na epifanicznych wejrzeniach w codzienność. Filozofki wybierają inne doświadczenia powszechne, które łączy jednak to, że umykają refleksji, że zwykle prześlizgujemy się po ich powierzchni, nie dostrzegając ukrytego wymiaru. Jeśli w jakiejś czytanej (dodam: czytanej ponownie) w ostatnich latach książce podkreśliłam tyle zdań co u Brach-Czainy, to właśnie w eseju Sobczuk. Przed napisaniem tego tekstu czytałam ją drugi raz, odnajdując i zaznaczając kolejne dotkliwe zdania. Czy przy trzeciej lekturze podkreślę już całość? Niewykluczone.
Jak to się zaczyna? Jak rozpoznać, że znaleźliśmy się w tym fascynującym oknie pogodowym z najlepszym widokiem na życie? Znaków jest wiele, Sobczuk pieczołowicie je kolekcjonuje, tak by podczas lektury osobom czytającym i współuczestniczącym w doświadczeniach nieustannie towarzyszyła refleksja „no tak, oczywiście, znam to doskonale”. Przeglądałam się w tych wspólnotowych zachowaniach co krok, by ostatecznie niemal wszystko uznać w tekście za ważne, przekonujące, o mnie. Warto dodać od razu, że „okno pogodowe” nie ma ironicznego wydźwięku. Z definicji wynika wszakże wprost, że jest to „krótki okres dobrej pogody, umożliwiającej wykonanie pewnych czynności, niemożliwych do wykonania lub niebezpiecznych w innych warunkach” (https://wsjp.pl/haslo/podglad/88338/okno-pogodowe). Na horyzoncie zatem starość, młodość wymknęła się już z rąk i właśnie jesteśmy w „złotej godzinie” – by pozostać przy metaforach o proweniencji przyrodniczo-meteorologicznej – dość umownej i krótkotrwałej jednostce czasu, która inaczej, lepiej, oświetla obiekty pozostające w kręgu naszego zainteresowania oraz nas samych.
W tym miękkim świetle doskonale widać objawy wczesnej starości, na którą składają się między innymi: „rozmarudzenie pomieszane z troską o siebie”, pogłębienie kontaktu z przyrodą, „czułość, jaką budzą w nas skromne lub brzydkie prezenty”, traktowanie zwierząt jako istot odciągających uwagę od bezsensu życia, zauważenie własnego ciała, utrata zainteresowania spontanicznymi przygodami (np. nocowaniem u kogoś) czy użycie nowych, a przecież starych słów – jak „przednie” czy „zacne” (s. 11-30). Przy tym fragmencie jak echo w głowie zabrzmiał mi głos bliskiego kolegi, który całkiem niedawno użył obu w rozmowie ze mną.
Ale prawdziwy dreszcz niepokoju przeszedł mnie przy kolejnej, podkreślę, że żartobliwej, notatce zatytułowanej „Pozdrowienia”: „Tak jak niektóre kobiety mają dar rozpoznawania gorączki dziecka co do kreski na podstawie pocałunku w czoło, tak samo można określić wiek osoby, z którą ma się do czynienia, na podstawie pożegnania zapisanego w mailu lub esemesie. »Pozdrawiam serdecznie« – względnie neutralne i konwencjonalne zamienia się z czasem w »uściski«, »całusy«, »całusy i buziaki«. Kiedy zostają »serdeczności« albo samo »serdecznie«, wiadomo, że ktoś jest starszy. »Serdecznie« z wielokropkiem może być symptomem, że oto zaczyna się praca smutnego sentymentalizmu” (s. 31). Tak, właśnie serdecznościami najczęściej kończą się moje i moich rówieśników listy.
Niepokój nie wynika z przenikliwości Sobczuk (choć jej czujność jest ze wszech miar godna podziwu), tylko z uświadomienia sobie, że ten i wiele innych zewnętrznych znaków „młodej starości” kłóci się z naszym bezczasowym Ja. Objaśnię tę myśl, przytaczając jeden z najbardziej sugestywnych obrazów uchwyconych przez Sobczuk: „Idziesz do fryzjera jako pozaczasowa ty, twoje czyste Ja siada przed lustrem, a fryzjer mówi: »Moja mama też postanowiła ściąć się na krótko, wygodna fryzurka«. Najpierw nie wiesz, o co mu chodzi, bo osoba w lustrze to nie starsza pani, tylko ty po prostu. Tymczasem świat pod postacią fryzjera przypomina, ile masz lat, i stara się cię pocieszyć, czasem z życzliwości, czasem z okrucieństwa. (…) Stąd u człowieka w wieku młodej starości poczucie stałej konsternacji, bo on sam jest wewnętrznie bezczasowy. I często w relacji ze światem używa swego bezczasowego Ja. To bezczasowe Ja w nas myśli” (s. 124). To napięcie zdaje się wyznaczać najważniejszy wymiar „Małej empirii”: przekonanie, że rdzeń tego, kim jesteśmy, sytuuje się poza metryką i czasem, ale że zarazem uczestniczymy w świecie, przybierając „wierzchnie warstwy” – a one już mają wiek.
Wartością eseju Sobczuk jest objawienie nam, co czyha na sytych i rozgoszczonych w świecie. Łudzimy się, że to dojrzałość, najlepszy moment życia, kiedy „możesz nawrzeszczeć i na dziecko, i na rodziców” (s. 45). Nie, to pełna pułapek wczesna starość. Filozofka każe mi jednak ostrożnie zapytać: pułapek czy olśnień? Rzecz w tym, żeby dostrzec w tej intrygującej kumulacji własnych niedomagań, starości rodziców i oddalania się dzieci serię objawień. „Rodzic to najgorszy rodzaj człowieka” (s. 144) – przekonuje autorka i mnoży przykłady zachowań zrazu irytujących, nudnych, prowadzących do furii, jednak w oknie pogodowym wczesnej starości uznawanych za niepokojąco bliskie i zrozumiałe. Nagle nie tylko czytelny staje się dla nas sens określonych czynności, ale sami je powtarzamy – jak w następującym obrazie: „Przy okazji ostatniej choroby w domu nagle usłyszałam, jak mówię zdania matki (…). Jakie niezwykłe uczucie opanowuje nas, gdy słyszymy w swoim głosie czysty głos matki” (s. 154). Współodczuwanie z rodzicami prowadzi do przejęcia od nich pokładów melancholii i marzycielstwa: to przeszłość jest żywa, interesujące stają się ciągi wspomnień, a przyszłość zamienia się w warianty, którymi się żongluje i które się nie urzeczywistniają, bo – i w tym kryje się ich moc – odraczają i opóźniają spełnienie, również to ostateczne, czyli śmierć.
„Najgorszym rodzajem człowieka” jesteśmy też dla własnych dorastających dzieci, bo stanowimy część układu na osi czasu: „gdy jeszcze czuwamy nad własnym rodzicem i nad własnym nastolatkiem, jesteśmy codziennie rozrywani lękiem o tym samym kierunku, lecz o przeciwnych zwrotach – w przeszłość i w przyszłość. O taki stan chodzi – część wspólną tych zbiorów – lęk i irytację. Mój rodzic mnie, ja moje dziecko – krwawy łańcuch” (s. 132). Mówimy zatem zdania, które dzieciom wydają się bez wyjątku pozbawione sensu (np. „Posprzątaj pokój”); irytujemy je i siebie, a przecież przemawia przez nas bezgraniczna miłość. Jej tajnym pokładem jest także niełatwa możliwość, wręcz konieczność, by przebić się na drugą stronę tego wszystkiego, co irytuje nas w nich. Sobczuk zaleca w tym wypadku interesujące ćwiczenie z fenomenologii, polegające na zobaczeniu innych wariantów cech swojego dziecka. Bałaganiarza zatem zamieniamy w wyobraźni na składającego ubrania w kostkę, gromadzącego na biurku przeróżne naczynia w układającego je w zmywarce itd. Ale – pyta filozofka – czy „byłoby to wciąż – istotowo – twoje dziecko?” (s. 136). Małe epifanie rodzicielstwa to nie tylko oswojenie się z codziennością lęku czy osobnością i nieprzenikalnością życia dziecka, to też uznanie, że w tym „krwawym łańcuchu” wszyscy pasujemy do siebie, bo jesteśmy połączeni nieusuwalnymi wiązaniami zalet i wad.
Dawno nie czytałam książki tak bliskiej mi tożsamościowo, tak przylegającej do moich doświadczeń, refleksji, obaw i wzruszeń, a zarazem dysponującej tak trafnym językiem do ich nazwania i opisania. „Mała empiria” dotyka wszelkich czułych punktów, zachwytów i lęków bycia dorosłym dzieckiem i rodzicem dziecka dorastającego. I robi to tak, że naprzemiennie śmieszy i wzrusza, koi strachy, czyniąc je powszechnymi, ale i konfrontuje z kolejnymi wyzwaniami na drodze ku prawdziwej starości czy – mówiąc precyzyjniej – ku śmierci. Książka Sobczuk uwodzi pozorną lekkością, a przecież autorka nie boi się ujawniać filozoficznego podglebia zapisków (nie po to wszak, by epatować erudycją). Odesłania do Arystotelesa czy Hegla sąsiadują tu z cytatami z Loyoli, Barthes’a, Murakamiego i Mastertona; pojęcia adekwatne dla języka zawodowej filozofki zostają przefiltrowane przez poetykę eseju – mowy luźnej, fragmentarycznej, lakonicznej, bliskiej notatkom i aforyzmom, ale też nieunikającej zrozumiałych zestawień i porównań, na przykład do spostrzeżeń dzieci. Wydaje się, że nie ma w tej książce zbędnego fragmentu ani zdania. Jej kompozycja prowadzi do tyleż stopniowego dopełniania opisów relacji z rodzicami i dziećmi, co koncentrowania uwagi na najważniejszym wymiarze książki – uchwyceniu tego, co w naszym ja się nie starzeje, co stanowi jego „ziarno lub rdzeń” (s. 126). Pozwalają na to powracające obrazy (niektóre jak lejtmotywy) udziału w życiu innych, w kulturze i w materii, które pracują tak, by w finale książki jej finezja okazała się niezwykle dojmująca. Nie przesadzam; takie było w każdym razie moje odczucie lekturowe – przyjemność podszyta prawdą, że przynajmniej część rozważań podejmowanych przez Sobczuk w planie własnego doświadczenia jest co prawda nieunikniona, ale i „nie do zniesienia” (s. 224).
„Mała empiria” stoi na mojej półce obok trzech eseistycznych książek Jolanty Brach-Czainy – i nie tylko dlatego, że łączą je format i wydawnictwo. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że esej uczestniczący Katarzyny Sobczuk ma w sobie coś z ducha „Szczelin istnienia” i „Błon umysłu”. Byłby to specyficzny model filozofowania na wskroś własnego, niepodrabialnego w spojrzeniu na świat i w organizacji językowej, daleki od akademickich wzorców, ale przede wszystkim – opierający się na epifanicznych wejrzeniach w codzienność. Filozofki wybierają inne doświadczenia powszechne, które łączy jednak to, że umykają refleksji, że zwykle prześlizgujemy się po ich powierzchni, nie dostrzegając ukrytego wymiaru. Jeśli w jakiejś czytanej (dodam: czytanej ponownie) w ostatnich latach książce podkreśliłam tyle zdań co u Brach-Czainy, to właśnie w eseju Sobczuk. Przed napisaniem tego tekstu czytałam ją drugi raz, odnajdując i zaznaczając kolejne dotkliwe zdania. Czy przy trzeciej lekturze podkreślę już całość? Niewykluczone.
Katarzyna Sobczuk: „Mała empiria”. Wydawnictwo Dowody. Warszawa 2024.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |