
WIERSZE
A
A
A
Autoportret z trójkołowym wózkiem
Nic – cisza, spokój. Brak emocji. Emocje to tylko afekt –
syntymia, katatymia, coś między uśmiechem a mam dosyć,
miłością własną i bliźniego. Ile trzeba czasu, by zwolnić serce
jak buddyjski mnich, ostudzić, rozciąć, zabliźnić.
Wytrzeć ręce, wyjść – pamiętasz Świetlickiego? – z tego miasta,
uciec może. A jeśli – to przed czym? Pchając przed sobą
trójkołowy wózek jako cały dobytek, szary karton.
W radiu ta sama formuła od lat – zapraszanie gości i gadanie …
(wielokropek – punkt odniesienia dla mądrych głów); to samo
na YouTubie, gdzie osobiste wycieczki księży –
oko
za oko (i ziąb na dworze – jak przy wyjściu z Egiptu), fetor lawendy
w Watykanie i smród jątrzącej się rany w niedzielnych homiliach –
paratymia księdza, który został i zgorszenie tego, który odszedł
(pamiętasz?,
zamykali bramy cmentarza, kiedy dawałaś mi tomik - ile to już lat,
ile lat mają nasze dzieci?). Tak,
nie pisałem nic od śmierci ojca. Sprzedałem psa. Zastawiłem
butelki. Potem kumpel ze Stanów zachwycił się bieluniem,
kazałem mu wziąć dwa liście (śmiech, niesie się śmiech po trawie) –
nie da się wyjść z gett, to system. Od czasu obdarowania białych
weteranów kredytem na dom, stworzenia middle class można
strzelić i po dwóch latach zapomnieć – cytat:
„sąd uznał X za winnego nieumyślnego spowodowania śmierci”.
Tak,
ubrana na czarno kobieta wysiadła na peronie i potknęła się o Y
tamtego dnia. Potem innych czarnych. Tak, nie pisałem nic
od śmierci ojca. Nic.
Cisza, spokój.
Brak emocji. Emocje to tylko afekt w martwym, psychiatrycznym
opisie – pamiętam, gdy pocałowałem cię po raz pierwszy –
ile lat mają nasze dzieci? Jak zmieniły się wiersze Marcina S.?
I czy Autoportret Böcklina jest moim własnym?
Iluzja
Wszystko o kant – czegokolwiek. Łóżka, stołu, spodni. Teorii
Immanuela przedstawionej w Krytyce. Wszystko zbłąkaniem
rozumu na ścianie w postaci iluzji. Powinienem być instead
of – to anielski młyn - jestem, zniekształcony głos Boga u Lema.
Wyjątkowe stany – somnambulizm pod oknem ukochanej w
postaci zespołu Elpenora – niech szlag trafi fantastykę i pchły
(kogokolwiek, kolego). Shut up!, duplikacja dwóch w syndromie
Gansera – mój stres, twój wybór – choćby kur, miss world,
studiowanie popisu składania jaj przed kogutem, resztki snów
pochowanych paskiem zegarka na przegubie dłoni. Starej
dłoni. Wszystko jest kantem i o kant – czegokolwiek. Niech
trafi szlag – was, mnie, ich – przede wszystkim ich, onych. Oto
jestem – bez zgody. Według artykułu dwudziestego trzeciego.
Opisuję, co widzę – i bez urazy. Że ściąłem drzewo dobra i zła –
patologiczne upicie – splotłem wieniec cierniowy, nakładając
na głowę przeźroczystej postaci welon. I zawołałem – sanna!
Ho, ho - jak ja wołałem – owe sanna! I kląłem przy tym to, na
czym świat stoi. Aż padł na twarz, uruchamiając wszystkie
mięśnie, każdy, nawet najmniejszy miocyt, to nie był krzyk –
by wydyszeć – Eli, Eli, lema lema lema…
(jak kibic)
sabachthani. Shut up! – zakrzyknął (i to był ryk) setnik w obcym
języku. Przebili mu bok, krwawił – wyciągnęli na środek drogi,
Longinus pochylony nad Caiusem. Płakał. Ten pierwszy. I
usłyszałem, jak jakaś kobieta – pięćdziesiąt lat – przeklina
świat, nas, żołdaków po obu stronach granicy, pograniczników,
wieczną ruchomość celu. I pomyślałem, że drab leżący obok
jest ŚWIĘTY. A drab, skulony obok – przeklęty. I rozdarłem kotarę,
by widzieć obu. Boga – ŚWIĘTY, ŚWIĘTY, ŚWIĘTY Serafinów i
Tronów, w piżamie, gdzie ukryty papieros, dłoń na szyi strażnika
zaciśnięta w nienawiść.
Moria
Przywieziono ją z opuchniętą twarzą, włosami – blond i
w rozdartej bluzie, szortach, które skrywały ledwie to,
co każdy mógł wziąć, stawiając piwo, kupując paczkę
fajek. Miała lat trzydzieści. Skrzyżowane dłonie podkreślały
niewinność, była dziewicą - tutaj i w przeszłości, dawno
zgubiła zwykłą miarę czasu. Swój krzyk głuszyła biciem
rąk o ścianę. Wtedy wchodzono – w nią, przytrzymywano.
Twardością karłów skrzyżowanych raz i raz, po raz kolejny –
dłonie, stopy, ciało całopalne. A gdy luzowano więzy, ona –
gniotąc w rękach papierową kulkę, z woskową giętkością
naprężonej duszy – ciągnęła Chrystusa środkiem wielkiej
drogi – matki bezcelowej wędrówki. Moje pięć palców
świadczy o mnie – mówiła, wasze sądy, skazujące na próbę,
ognia albo wody, są nudne jak starość – krojenie chleba
dla jednej osoby. Potem, nucąc słowiczą melodię z bajki
Andersena, odwracała głowę – gdzie za oknem Chrystus
ludzki i jarzębinowy oczekiwał w pół drogi – na koniec
szaleństwa zmartwychwstania z grobu.
Chopin Bukowskiego
W tym łóżku spał mój ojciec. Moja matka kołysała się obok.
Rzeczy pozostawały na swoich miejscach przez miesiąc
po śmierci. Wyniosłem jedynie dzbanek herbaty –
niedopitej. Garnitur. Dwie torby leków.
Gałąź wisterii owinęła się wokół ramy na wpół otwartego okna.
Zacząłem się jąkać i wpadłem w panikę. Z wizytą do S. –
musisz zacząć pisać. Inaczej. Zostać nieczytanym - jak Lem,
przyszłość!
Stanąłem przed regałem pełnym dedykacji. Wybierz! Wziąłem
Bukowskiego – Love is a dog from hell i zacząłem czytać:
“people need me, I feel them (…), but if I see them too often
I get sick”.
Podszedłem do pianina i wróciłem „get out of tune”.
I zacząłem pisać. O zapachu kawy, dymie papierosa.
I o tamtej – nic.
Trochę cyganiłem - o Papuszy,
o spotkaniu ślepca z Chrystusem i o planach –
beznadziejnie. Raz, tylko raz wspomniałem o Moulin Rouge
i artystach – właściwie to ona wspomniała,
M. A ja - przerzucając stetoskop przez szyję –
pomyślałem,
że mogę się zapić,
słuchając ich narzekań,
zwymiotować – jak Bukowski – na czarne klawisze pianina,
zapalić papierosa,
dwa otwarte znicze, stojące zbyt blisko umarłych.
Przestać łykać tabletki, które tak trudno wygrzebuje się
z blistra.
Mogę po prostu spojrzeć na czarne drewno pod cieknącym
kaloryferem, czarne klawisze, czarną politurę pianina –
“this is my piano”, przecież, “better than sitting in a room
with 3 or 4 people and their pianos”.
Moja matka kołysze się obok, słuchając Chopina.
And I like it and do not like it.
Sen Józefa w studni przed nadejściem kupców
Studnia. Bose stopy ze śladami gwoździ. Jątrzą się,
zwłaszcza lewa. Wszystko jest darem Boga, kwiatem
wiśni - nawet Yakuza.
Kiedy spotykam kobietę, pytam – czego oczekuje. Czy
objawienia pod fatimskim drzewem, gdzie pustynny
beton, czy utkania z nitek – zabaw nimi, kukły – mnie
samego. Milczę, włączam leki, nigdy nie odpisuję.
200 lat temu z powodu nadmiaru głosów ogłuchł
Beethoven. 05 marca 53 umarł Stalin – z tęsknoty za
Prokofiewem. W imieniu Boga Fitelberg kazał wstać
orkiestrze. Przy odmowie modlitwy w kościołach stawiał
pytanie - panowie pewnie Żydzi? Taka anegdotka, taki
Fitelberg – prześmiewca!
2000 lat temu obok niedopitych poetów katatoniczny
chłopak stał z wyciągniętą ręką nad stągwią w Kanie – i
tylko w Kanie działy się cuda. Jesteśmy niekoszernymi
świniami na weselach. Głosy, głosy, głosy, halucynacje
i majaczenie.
2000 lat temu być może ten sam Nazarejczyk wyruszył
do Jeruzalem - dwa dni drogi z wykorzystaniem osła.
Pocił się, wycierał twarz po upadku, pił wodę i wino dla
kurażu. Może wierzę, może nie wierzę –mam szacunek
dla determinacji krzyża. W każdym razie Bóg umarł –
jak twierdzi Nietzsche – a była to myśl wyborna (może
jedynie Schopenhauer ją bije) i napis wariata w szkolnej
toalecie - Fred umarł, Bóg.
Nietzsche oszalał w Naumburgu, gdzie na środku rynku
stoi katedra z rzeźbą pięknej Uty. Z nią sypiał Eco. Obok
Weimar – tak samo piękny jak Uta i Beethoven, Liszt, i
Goethe, a jeszcze dalej Eisenach – ślad po Wartburgu –
i Zwickau z zemstą Honeckera.
Szpitale są murami Hebronu – z przykutymi do łóżka.
Papieros za kawę, kawa za cukier, cukier za talię.
Urojenia, halucynacje,
majaczenie,
Mamy rok 2025 - resztki dziecka wypływają z kobiety,
detal w historii – chłopak rzucił się z okna.
Bóg jest omamem i przyjmuje różne postaci.
Cenestetycznym robakiem drążącym skórę aż do ciarek
w modlitwie. W malutkiej wsi pod Rzeszowem
zgaszonym, rezurekcyjnym paschałem, triumfalnym
pochodem proboszcza na ramionach wiernych –
zmartwychwstaniem, trawestacją toruńskiej stacji –
Alleluja i na zdrowie!
I ciągle nawraca niepokój - wielka, czerwona plama na
nodze wojownika w izolatce, gbura - od grzbietu do
małego palca. Jeśli istnieje ten, który uzdrawiał, niech
pokryje ranę mazidłem (są 3 rodzaje mazidła – A, B i
łączone C - jak polifoniczna msza Bacha). Stopa jątrzy
się, gnije pod maścią A – jeśli istnieje ten, który
uzdrawiał, niech pokryje ranę polifonią Bacha, niech
zagłuszy głosy - śpiew umarłych Cotardów, czas, który
biegnie - od drzwi do drzwi, od drzwi do końca
korytarza, od drzwi do okna – jak u Stasiuka - i wraca.
Gubi się, cofa, z sali na salę - wbrew fizyce.
Diabeł naśmiewał się, przeczuwając koniec – to Alef
Borgesa. I tylko Schopenhauer – jak mówiłem - był
większy od Nietzschego. Jednak to Huxley,
eksperymentując z narkotykami, podzielił ludzi i
skończył na czarnym epsilonie. Obok Huxleyów cenię
Słonimskich i tutejszych Mollów – nieliczni wielcy z
pokolenia na pokolenie.
Ciekawe, co mówił Kisiel o Miłoszu w Alfabecie. Z
piedestału – wszyscy na wschód od Wilna to Polacy -
Miłosz gardził Konwickim, na zachodzie nacjonalistyczni
Żmudzini. Ciekawe, co mówił Kisiel o Gałczyńskim, który
kolaborował z endecją szczującą na Tuwima - w
demonicznym domu obaj się zapili. To Ananke. Potem,
w warszawskim powstaniu zrobiono barykadę – z
Tuwimowskich książek o szczurach.
Pewien kapitan amerykańskiej armii ze wschodnim
akcentem postanowił przeczekać wojnę w moim szpitalu
– i nie ma gdzie go odesłać. Nie cenzuruje listów jak
Yossarian u Hellera, pozuje wariatowi do aktu anielicy w
czarnym body z kapeluszem w dłoni – powiedział, że
idzie pisać ewangelię trutnia.
Bóg nie jest nikomu potrzebny, zwłaszcza tutaj. I ciągle
zmienia zdanie - nie chce umierać, czeka. Przeszukajcie
kieszenie odwiedzających! Ich torby! „Kto daje ubogim,
nie zazna biedy; kto na nich zamyka oczy, zbierze wiele
przekleństw (Prz 28,27)”.
Głosy, głosy, głosy. I cisza, upragniona cisza na dyżurze;
nieznośna cisza po lekach.
Niedługo kupcy wyciągną Józefa ze studni, zabiorą do
domu w jakimś Egipcie. Będzie śnić i tłumaczyć sny –
każdemu z nas pisane co innego.
Opowieść Jaśka w poniedziałkowy ranek
Bóg zakończył tworzenie – potem zwolnił mięśnie, tworząc embrionalną postać –
takim go spotkałem. Usnął.
I oto Bóg zobaczył grzech - mnie samego, na obraz i podobieństwo swoje – maska
za maskę - moje nie, wbrew i contra, sprzeciw w drodze do Niniwy, i On –
stojący tyłem. A w knajpie upadłych proroków Paint it black – moi przyjaciele.
I usłyszałem wielkie stań się – toast za Cogito, za Percipio kielich i zobaczyłem,
jak obraz się tworzy na ścianie – wiatraki, osioł z grzbietem znoszonym, czas
znudzony, który pił za stracone godziny i Rzym – jak w kalejdoskopie, Rzym,
który śmiał się i kosztował wina, Rzym, który cuchnie (w sierpniu zwłaszcza),
Rzym, który, gdy Bóg śnił koszmary według garstki Żydów – Piotra z bratem,
mnie samego - ukrzyżował Syna, Rzym z doskonałym systemem podatków,
melioracji, paludamentum purpurowym, przepychem orgii. I ergo sum usłyszałem
z ust dziwek przy stoliku – dwie z dróg, tertium non datur, a każda w krótkiej
spódnicy. I zapłaciłem – trzydzieści srebrników (jednej z nich) – i oto Volupia
zdjęła ubranie, i spłodziliśmy dziecię z fałdem Veragutha o imieniu Aulus Caius
Primus (inter pares), i zobaczyłem kolejny obraz na przeklętej ścianie – Mene,
Tekel, Upharsin w aramejskim języku, i usłyszałem Abun d'bashmayo (Ojcze) –
jak dziwnie brzmi w ustach przybyszów. I zrozumiałem ideę – że Bóg współdziałał
jako człowiek z Bogiem, ideę – una via ex multis, że Bóg sam, bez człowieka
nic nie może, i rozejrzałem się po knajpie upadłych proroków, i twarz zobaczyłem
zaspaną - nuit noire, nuit blanche, equinox. I poltergeista za wschodnią granicą.
I kolejny napis – sic semper tyrannis. I Czterech Jeźdźców Kazika - z Bogiem
w kości grało.
Z papierosem
O, te nasze wspomnienia – ile mamy lat, żeby tak mówić
o sobie, naszych matkach, innych kobietach, ojcu?
Właściwie to jest nasz czas – kiedy staliśmy się spokojni,
wyciszając telefony z prośbą o pomocną dłoń, porannym
alertem, paczki papierosów – tych nigdy dosyć. Robimy
to z miną zwykłego zjadacza chleba – od lat jestem poza
nim, poza jakimkolwiek kuszeniem słodyczą. Jeszcze
zdążymy się przejrzeć w lustrze, zanim zabiorą nas stare,
upiorne damy przebrane za nasze kochanki, żony, może
sąsiadki – te trzymają się nad wyraz dobrze, goniąc za
rasowym kotem po ogrodzie, na jakieś cholerne party za
100 zł. Bal sylwestrowy. I ciągle jest nam obco, coraz
smutniej. Jesteśmy spełnieni – przynajmniej biologicznie,
przekazaliśmy genotyp, bez zachwytu fenotypem –
mówią, że to środowiskowe dziedzictwo - noszenie
upiornych rurek, kładzenie porannych kremów i
wieczornych mazideł – głosy ciotek: jaki on przystojny i
wszystkie panny w biegu jak gazele – nasze żony nie mają
już nóg jak gazele, są bliższe gracji. Siedzimy tutaj, obaj, z
papierosem w ustach, rozważając wszystkie za i przeciw,
wszystkie za i przeciw, a twoja kontrowersja odbija się od
ściany, siada na mojej twarzy – to cień przelatującego
gołębia czy rzuconego świństwa, grzebie w moim umyśle.
Jesteśmy w superpozycji – skory do zabaw szympans
padł, testując leki – żyjemy, umierając po troszeczku -
każdego dnia coraz mniej, nas.
Perspektywa
Gdybym miał namalować matkę – miałaby postać
rozmytą i małą. Sztafaż – ona i Charon, i wielki pejzaż
Pól Elizejskich. Uwielbiała Paryż. I jak każda kobieta
poszłaby za Hemingwayem za rzekę, w cień drzew.
Może dlatego, że nie pisał liryki. Potem poznała lirnika
u dołu obrazu z długimi palcami - nawet w kłótniach,
trzymali się za ręce. I Styks ogromny, nie do przebycia.
Mówisz – to Patinir. Lecz czy nie tak powinno malować
się zmarłych – na grobowej desce? Wyraźny portret
matki mam we snach – żywych. Dotyk, ciepło, nawet
zapach, tak samo piękny jak ten, który dla zabawy
nazywam zapachem świętości, kiedy kobiety pytają
o perfumy. Ranek - pareidolie chmur za oknem. Oto
Charon z siwą brodą i oberwanym rękawem. Cerber z
trzema głowami wściekły jak szare niebo na innego
psa. I matka – rozmyta postać, ale to ona. W malutkiej
łodzi. Statek kołysze się jak u Rimbauda, pijany,
opuszcza przystań Les Deux Magots, a zieleń wody
zmywa „sine plamy”. W rogu pejzażu brama Starego
Cmentarza. Przed nią kolejna niewyraźna postać –
handlarz kwiatów i zniczy. Mówisz – to Patinir.
Joachim. Jego matka była dobrą kobietą.
Nic – cisza, spokój. Brak emocji. Emocje to tylko afekt –
syntymia, katatymia, coś między uśmiechem a mam dosyć,
miłością własną i bliźniego. Ile trzeba czasu, by zwolnić serce
jak buddyjski mnich, ostudzić, rozciąć, zabliźnić.
Wytrzeć ręce, wyjść – pamiętasz Świetlickiego? – z tego miasta,
uciec może. A jeśli – to przed czym? Pchając przed sobą
trójkołowy wózek jako cały dobytek, szary karton.
W radiu ta sama formuła od lat – zapraszanie gości i gadanie …
(wielokropek – punkt odniesienia dla mądrych głów); to samo
na YouTubie, gdzie osobiste wycieczki księży –
oko
za oko (i ziąb na dworze – jak przy wyjściu z Egiptu), fetor lawendy
w Watykanie i smród jątrzącej się rany w niedzielnych homiliach –
paratymia księdza, który został i zgorszenie tego, który odszedł
(pamiętasz?,
zamykali bramy cmentarza, kiedy dawałaś mi tomik - ile to już lat,
ile lat mają nasze dzieci?). Tak,
nie pisałem nic od śmierci ojca. Sprzedałem psa. Zastawiłem
butelki. Potem kumpel ze Stanów zachwycił się bieluniem,
kazałem mu wziąć dwa liście (śmiech, niesie się śmiech po trawie) –
nie da się wyjść z gett, to system. Od czasu obdarowania białych
weteranów kredytem na dom, stworzenia middle class można
strzelić i po dwóch latach zapomnieć – cytat:
„sąd uznał X za winnego nieumyślnego spowodowania śmierci”.
Tak,
ubrana na czarno kobieta wysiadła na peronie i potknęła się o Y
tamtego dnia. Potem innych czarnych. Tak, nie pisałem nic
od śmierci ojca. Nic.
Cisza, spokój.
Brak emocji. Emocje to tylko afekt w martwym, psychiatrycznym
opisie – pamiętam, gdy pocałowałem cię po raz pierwszy –
ile lat mają nasze dzieci? Jak zmieniły się wiersze Marcina S.?
I czy Autoportret Böcklina jest moim własnym?
Iluzja
Wszystko o kant – czegokolwiek. Łóżka, stołu, spodni. Teorii
Immanuela przedstawionej w Krytyce. Wszystko zbłąkaniem
rozumu na ścianie w postaci iluzji. Powinienem być instead
of – to anielski młyn - jestem, zniekształcony głos Boga u Lema.
Wyjątkowe stany – somnambulizm pod oknem ukochanej w
postaci zespołu Elpenora – niech szlag trafi fantastykę i pchły
(kogokolwiek, kolego). Shut up!, duplikacja dwóch w syndromie
Gansera – mój stres, twój wybór – choćby kur, miss world,
studiowanie popisu składania jaj przed kogutem, resztki snów
pochowanych paskiem zegarka na przegubie dłoni. Starej
dłoni. Wszystko jest kantem i o kant – czegokolwiek. Niech
trafi szlag – was, mnie, ich – przede wszystkim ich, onych. Oto
jestem – bez zgody. Według artykułu dwudziestego trzeciego.
Opisuję, co widzę – i bez urazy. Że ściąłem drzewo dobra i zła –
patologiczne upicie – splotłem wieniec cierniowy, nakładając
na głowę przeźroczystej postaci welon. I zawołałem – sanna!
Ho, ho - jak ja wołałem – owe sanna! I kląłem przy tym to, na
czym świat stoi. Aż padł na twarz, uruchamiając wszystkie
mięśnie, każdy, nawet najmniejszy miocyt, to nie był krzyk –
by wydyszeć – Eli, Eli, lema lema lema…
(jak kibic)
sabachthani. Shut up! – zakrzyknął (i to był ryk) setnik w obcym
języku. Przebili mu bok, krwawił – wyciągnęli na środek drogi,
Longinus pochylony nad Caiusem. Płakał. Ten pierwszy. I
usłyszałem, jak jakaś kobieta – pięćdziesiąt lat – przeklina
świat, nas, żołdaków po obu stronach granicy, pograniczników,
wieczną ruchomość celu. I pomyślałem, że drab leżący obok
jest ŚWIĘTY. A drab, skulony obok – przeklęty. I rozdarłem kotarę,
by widzieć obu. Boga – ŚWIĘTY, ŚWIĘTY, ŚWIĘTY Serafinów i
Tronów, w piżamie, gdzie ukryty papieros, dłoń na szyi strażnika
zaciśnięta w nienawiść.
Moria
Przywieziono ją z opuchniętą twarzą, włosami – blond i
w rozdartej bluzie, szortach, które skrywały ledwie to,
co każdy mógł wziąć, stawiając piwo, kupując paczkę
fajek. Miała lat trzydzieści. Skrzyżowane dłonie podkreślały
niewinność, była dziewicą - tutaj i w przeszłości, dawno
zgubiła zwykłą miarę czasu. Swój krzyk głuszyła biciem
rąk o ścianę. Wtedy wchodzono – w nią, przytrzymywano.
Twardością karłów skrzyżowanych raz i raz, po raz kolejny –
dłonie, stopy, ciało całopalne. A gdy luzowano więzy, ona –
gniotąc w rękach papierową kulkę, z woskową giętkością
naprężonej duszy – ciągnęła Chrystusa środkiem wielkiej
drogi – matki bezcelowej wędrówki. Moje pięć palców
świadczy o mnie – mówiła, wasze sądy, skazujące na próbę,
ognia albo wody, są nudne jak starość – krojenie chleba
dla jednej osoby. Potem, nucąc słowiczą melodię z bajki
Andersena, odwracała głowę – gdzie za oknem Chrystus
ludzki i jarzębinowy oczekiwał w pół drogi – na koniec
szaleństwa zmartwychwstania z grobu.
Chopin Bukowskiego
W tym łóżku spał mój ojciec. Moja matka kołysała się obok.
Rzeczy pozostawały na swoich miejscach przez miesiąc
po śmierci. Wyniosłem jedynie dzbanek herbaty –
niedopitej. Garnitur. Dwie torby leków.
Gałąź wisterii owinęła się wokół ramy na wpół otwartego okna.
Zacząłem się jąkać i wpadłem w panikę. Z wizytą do S. –
musisz zacząć pisać. Inaczej. Zostać nieczytanym - jak Lem,
przyszłość!
Stanąłem przed regałem pełnym dedykacji. Wybierz! Wziąłem
Bukowskiego – Love is a dog from hell i zacząłem czytać:
“people need me, I feel them (…), but if I see them too often
I get sick”.
Podszedłem do pianina i wróciłem „get out of tune”.
I zacząłem pisać. O zapachu kawy, dymie papierosa.
I o tamtej – nic.
Trochę cyganiłem - o Papuszy,
o spotkaniu ślepca z Chrystusem i o planach –
beznadziejnie. Raz, tylko raz wspomniałem o Moulin Rouge
i artystach – właściwie to ona wspomniała,
M. A ja - przerzucając stetoskop przez szyję –
pomyślałem,
że mogę się zapić,
słuchając ich narzekań,
zwymiotować – jak Bukowski – na czarne klawisze pianina,
zapalić papierosa,
dwa otwarte znicze, stojące zbyt blisko umarłych.
Przestać łykać tabletki, które tak trudno wygrzebuje się
z blistra.
Mogę po prostu spojrzeć na czarne drewno pod cieknącym
kaloryferem, czarne klawisze, czarną politurę pianina –
“this is my piano”, przecież, “better than sitting in a room
with 3 or 4 people and their pianos”.
Moja matka kołysze się obok, słuchając Chopina.
And I like it and do not like it.
Sen Józefa w studni przed nadejściem kupców
Studnia. Bose stopy ze śladami gwoździ. Jątrzą się,
zwłaszcza lewa. Wszystko jest darem Boga, kwiatem
wiśni - nawet Yakuza.
Kiedy spotykam kobietę, pytam – czego oczekuje. Czy
objawienia pod fatimskim drzewem, gdzie pustynny
beton, czy utkania z nitek – zabaw nimi, kukły – mnie
samego. Milczę, włączam leki, nigdy nie odpisuję.
200 lat temu z powodu nadmiaru głosów ogłuchł
Beethoven. 05 marca 53 umarł Stalin – z tęsknoty za
Prokofiewem. W imieniu Boga Fitelberg kazał wstać
orkiestrze. Przy odmowie modlitwy w kościołach stawiał
pytanie - panowie pewnie Żydzi? Taka anegdotka, taki
Fitelberg – prześmiewca!
2000 lat temu obok niedopitych poetów katatoniczny
chłopak stał z wyciągniętą ręką nad stągwią w Kanie – i
tylko w Kanie działy się cuda. Jesteśmy niekoszernymi
świniami na weselach. Głosy, głosy, głosy, halucynacje
i majaczenie.
2000 lat temu być może ten sam Nazarejczyk wyruszył
do Jeruzalem - dwa dni drogi z wykorzystaniem osła.
Pocił się, wycierał twarz po upadku, pił wodę i wino dla
kurażu. Może wierzę, może nie wierzę –mam szacunek
dla determinacji krzyża. W każdym razie Bóg umarł –
jak twierdzi Nietzsche – a była to myśl wyborna (może
jedynie Schopenhauer ją bije) i napis wariata w szkolnej
toalecie - Fred umarł, Bóg.
Nietzsche oszalał w Naumburgu, gdzie na środku rynku
stoi katedra z rzeźbą pięknej Uty. Z nią sypiał Eco. Obok
Weimar – tak samo piękny jak Uta i Beethoven, Liszt, i
Goethe, a jeszcze dalej Eisenach – ślad po Wartburgu –
i Zwickau z zemstą Honeckera.
Szpitale są murami Hebronu – z przykutymi do łóżka.
Papieros za kawę, kawa za cukier, cukier za talię.
Urojenia, halucynacje,
majaczenie,
Mamy rok 2025 - resztki dziecka wypływają z kobiety,
detal w historii – chłopak rzucił się z okna.
Bóg jest omamem i przyjmuje różne postaci.
Cenestetycznym robakiem drążącym skórę aż do ciarek
w modlitwie. W malutkiej wsi pod Rzeszowem
zgaszonym, rezurekcyjnym paschałem, triumfalnym
pochodem proboszcza na ramionach wiernych –
zmartwychwstaniem, trawestacją toruńskiej stacji –
Alleluja i na zdrowie!
I ciągle nawraca niepokój - wielka, czerwona plama na
nodze wojownika w izolatce, gbura - od grzbietu do
małego palca. Jeśli istnieje ten, który uzdrawiał, niech
pokryje ranę mazidłem (są 3 rodzaje mazidła – A, B i
łączone C - jak polifoniczna msza Bacha). Stopa jątrzy
się, gnije pod maścią A – jeśli istnieje ten, który
uzdrawiał, niech pokryje ranę polifonią Bacha, niech
zagłuszy głosy - śpiew umarłych Cotardów, czas, który
biegnie - od drzwi do drzwi, od drzwi do końca
korytarza, od drzwi do okna – jak u Stasiuka - i wraca.
Gubi się, cofa, z sali na salę - wbrew fizyce.
Diabeł naśmiewał się, przeczuwając koniec – to Alef
Borgesa. I tylko Schopenhauer – jak mówiłem - był
większy od Nietzschego. Jednak to Huxley,
eksperymentując z narkotykami, podzielił ludzi i
skończył na czarnym epsilonie. Obok Huxleyów cenię
Słonimskich i tutejszych Mollów – nieliczni wielcy z
pokolenia na pokolenie.
Ciekawe, co mówił Kisiel o Miłoszu w Alfabecie. Z
piedestału – wszyscy na wschód od Wilna to Polacy -
Miłosz gardził Konwickim, na zachodzie nacjonalistyczni
Żmudzini. Ciekawe, co mówił Kisiel o Gałczyńskim, który
kolaborował z endecją szczującą na Tuwima - w
demonicznym domu obaj się zapili. To Ananke. Potem,
w warszawskim powstaniu zrobiono barykadę – z
Tuwimowskich książek o szczurach.
Pewien kapitan amerykańskiej armii ze wschodnim
akcentem postanowił przeczekać wojnę w moim szpitalu
– i nie ma gdzie go odesłać. Nie cenzuruje listów jak
Yossarian u Hellera, pozuje wariatowi do aktu anielicy w
czarnym body z kapeluszem w dłoni – powiedział, że
idzie pisać ewangelię trutnia.
Bóg nie jest nikomu potrzebny, zwłaszcza tutaj. I ciągle
zmienia zdanie - nie chce umierać, czeka. Przeszukajcie
kieszenie odwiedzających! Ich torby! „Kto daje ubogim,
nie zazna biedy; kto na nich zamyka oczy, zbierze wiele
przekleństw (Prz 28,27)”.
Głosy, głosy, głosy. I cisza, upragniona cisza na dyżurze;
nieznośna cisza po lekach.
Niedługo kupcy wyciągną Józefa ze studni, zabiorą do
domu w jakimś Egipcie. Będzie śnić i tłumaczyć sny –
każdemu z nas pisane co innego.
Opowieść Jaśka w poniedziałkowy ranek
Bóg zakończył tworzenie – potem zwolnił mięśnie, tworząc embrionalną postać –
takim go spotkałem. Usnął.
I oto Bóg zobaczył grzech - mnie samego, na obraz i podobieństwo swoje – maska
za maskę - moje nie, wbrew i contra, sprzeciw w drodze do Niniwy, i On –
stojący tyłem. A w knajpie upadłych proroków Paint it black – moi przyjaciele.
I usłyszałem wielkie stań się – toast za Cogito, za Percipio kielich i zobaczyłem,
jak obraz się tworzy na ścianie – wiatraki, osioł z grzbietem znoszonym, czas
znudzony, który pił za stracone godziny i Rzym – jak w kalejdoskopie, Rzym,
który śmiał się i kosztował wina, Rzym, który cuchnie (w sierpniu zwłaszcza),
Rzym, który, gdy Bóg śnił koszmary według garstki Żydów – Piotra z bratem,
mnie samego - ukrzyżował Syna, Rzym z doskonałym systemem podatków,
melioracji, paludamentum purpurowym, przepychem orgii. I ergo sum usłyszałem
z ust dziwek przy stoliku – dwie z dróg, tertium non datur, a każda w krótkiej
spódnicy. I zapłaciłem – trzydzieści srebrników (jednej z nich) – i oto Volupia
zdjęła ubranie, i spłodziliśmy dziecię z fałdem Veragutha o imieniu Aulus Caius
Primus (inter pares), i zobaczyłem kolejny obraz na przeklętej ścianie – Mene,
Tekel, Upharsin w aramejskim języku, i usłyszałem Abun d'bashmayo (Ojcze) –
jak dziwnie brzmi w ustach przybyszów. I zrozumiałem ideę – że Bóg współdziałał
jako człowiek z Bogiem, ideę – una via ex multis, że Bóg sam, bez człowieka
nic nie może, i rozejrzałem się po knajpie upadłych proroków, i twarz zobaczyłem
zaspaną - nuit noire, nuit blanche, equinox. I poltergeista za wschodnią granicą.
I kolejny napis – sic semper tyrannis. I Czterech Jeźdźców Kazika - z Bogiem
w kości grało.
Z papierosem
O, te nasze wspomnienia – ile mamy lat, żeby tak mówić
o sobie, naszych matkach, innych kobietach, ojcu?
Właściwie to jest nasz czas – kiedy staliśmy się spokojni,
wyciszając telefony z prośbą o pomocną dłoń, porannym
alertem, paczki papierosów – tych nigdy dosyć. Robimy
to z miną zwykłego zjadacza chleba – od lat jestem poza
nim, poza jakimkolwiek kuszeniem słodyczą. Jeszcze
zdążymy się przejrzeć w lustrze, zanim zabiorą nas stare,
upiorne damy przebrane za nasze kochanki, żony, może
sąsiadki – te trzymają się nad wyraz dobrze, goniąc za
rasowym kotem po ogrodzie, na jakieś cholerne party za
100 zł. Bal sylwestrowy. I ciągle jest nam obco, coraz
smutniej. Jesteśmy spełnieni – przynajmniej biologicznie,
przekazaliśmy genotyp, bez zachwytu fenotypem –
mówią, że to środowiskowe dziedzictwo - noszenie
upiornych rurek, kładzenie porannych kremów i
wieczornych mazideł – głosy ciotek: jaki on przystojny i
wszystkie panny w biegu jak gazele – nasze żony nie mają
już nóg jak gazele, są bliższe gracji. Siedzimy tutaj, obaj, z
papierosem w ustach, rozważając wszystkie za i przeciw,
wszystkie za i przeciw, a twoja kontrowersja odbija się od
ściany, siada na mojej twarzy – to cień przelatującego
gołębia czy rzuconego świństwa, grzebie w moim umyśle.
Jesteśmy w superpozycji – skory do zabaw szympans
padł, testując leki – żyjemy, umierając po troszeczku -
każdego dnia coraz mniej, nas.
Perspektywa
Gdybym miał namalować matkę – miałaby postać
rozmytą i małą. Sztafaż – ona i Charon, i wielki pejzaż
Pól Elizejskich. Uwielbiała Paryż. I jak każda kobieta
poszłaby za Hemingwayem za rzekę, w cień drzew.
Może dlatego, że nie pisał liryki. Potem poznała lirnika
u dołu obrazu z długimi palcami - nawet w kłótniach,
trzymali się za ręce. I Styks ogromny, nie do przebycia.
Mówisz – to Patinir. Lecz czy nie tak powinno malować
się zmarłych – na grobowej desce? Wyraźny portret
matki mam we snach – żywych. Dotyk, ciepło, nawet
zapach, tak samo piękny jak ten, który dla zabawy
nazywam zapachem świętości, kiedy kobiety pytają
o perfumy. Ranek - pareidolie chmur za oknem. Oto
Charon z siwą brodą i oberwanym rękawem. Cerber z
trzema głowami wściekły jak szare niebo na innego
psa. I matka – rozmyta postać, ale to ona. W malutkiej
łodzi. Statek kołysze się jak u Rimbauda, pijany,
opuszcza przystań Les Deux Magots, a zieleń wody
zmywa „sine plamy”. W rogu pejzażu brama Starego
Cmentarza. Przed nią kolejna niewyraźna postać –
handlarz kwiatów i zniczy. Mówisz – to Patinir.
Joachim. Jego matka była dobrą kobietą.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |