ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 maja 9 (513) / 2025

Piotr Chruściel,

WIERSZE

A A A

Autoportret z trójkołowym wózkiem

Nic – cisza, spokój. Brak emocji. Emocje to tylko afekt –

syntymia, katatymia, coś między uśmiechem a mam dosyć,

miłością własną i bliźniego. Ile trzeba czasu, by zwolnić serce

jak buddyjski mnich, ostudzić, rozciąć, zabliźnić.

Wytrzeć ręce, wyjść – pamiętasz Świetlickiego? – z tego miasta,

uciec może. A jeśli – to przed czym? Pchając przed sobą

trójkołowy wózek jako cały dobytek, szary karton.

W radiu ta sama formuła od lat – zapraszanie gości i gadanie …

(wielokropek – punkt odniesienia dla mądrych głów); to samo

na YouTubie, gdzie osobiste wycieczki księży –

oko

za oko (i ziąb na dworze – jak przy wyjściu z Egiptu), fetor lawendy

w Watykanie i smród jątrzącej się rany w niedzielnych homiliach –

paratymia księdza, który został i zgorszenie tego, który odszedł

(pamiętasz?,

zamykali bramy cmentarza, kiedy dawałaś mi tomik - ile to już lat,

ile lat mają nasze dzieci?). Tak,

nie pisałem nic od śmierci ojca. Sprzedałem psa. Zastawiłem

butelki. Potem kumpel ze Stanów zachwycił się bieluniem,

kazałem mu wziąć dwa liście (śmiech, niesie się śmiech po trawie) –

nie da się wyjść z gett, to system. Od czasu obdarowania białych

weteranów kredytem na dom, stworzenia middle class można

strzelić i po dwóch latach zapomnieć – cytat:

„sąd uznał X za winnego nieumyślnego spowodowania śmierci”.

Tak,

ubrana na czarno kobieta wysiadła na peronie i potknęła się o Y

tamtego dnia. Potem innych czarnych. Tak, nie pisałem nic

od śmierci ojca. Nic.

Cisza, spokój.

Brak emocji. Emocje to tylko afekt w martwym, psychiatrycznym

opisie – pamiętam, gdy pocałowałem cię po raz pierwszy –

ile lat mają nasze dzieci? Jak zmieniły się wiersze Marcina S.?

I czy Autoportret Böcklina jest moim własnym?





Iluzja

Wszystko o kant – czegokolwiek. Łóżka, stołu, spodni. Teorii

Immanuela przedstawionej w Krytyce. Wszystko zbłąkaniem

rozumu na ścianie w postaci iluzji. Powinienem być instead

of – to anielski młyn - jestem, zniekształcony głos Boga u Lema.

Wyjątkowe stany – somnambulizm pod oknem ukochanej w

postaci zespołu Elpenora – niech szlag trafi fantastykę i pchły

(kogokolwiek, kolego). Shut up!, duplikacja dwóch w syndromie

Gansera – mój stres, twój wybór – choćby kur, miss world,

studiowanie popisu składania jaj przed kogutem, resztki snów

pochowanych paskiem zegarka na przegubie dłoni. Starej

dłoni. Wszystko jest kantem i o kant – czegokolwiek. Niech

trafi szlag – was, mnie, ich – przede wszystkim ich, onych. Oto

jestem – bez zgody. Według artykułu dwudziestego trzeciego.

Opisuję, co widzę – i bez urazy. Że ściąłem drzewo dobra i zła –

patologiczne upicie – splotłem wieniec cierniowy, nakładając

na głowę przeźroczystej postaci welon. I zawołałem – sanna!

Ho, ho - jak ja wołałem – owe sanna! I kląłem przy tym to, na

czym świat stoi. Aż padł na twarz, uruchamiając wszystkie

mięśnie, każdy, nawet najmniejszy miocyt, to nie był krzyk –

by wydyszeć – Eli, Eli, lema lema lema…

(jak kibic)

sabachthani. Shut up! – zakrzyknął (i to był ryk) setnik w obcym

języku. Przebili mu bok, krwawił – wyciągnęli na środek drogi,

Longinus pochylony nad Caiusem. Płakał. Ten pierwszy. I

usłyszałem, jak jakaś kobieta – pięćdziesiąt lat – przeklina

świat, nas, żołdaków po obu stronach granicy, pograniczników,

wieczną ruchomość celu. I pomyślałem, że drab leżący obok

jest ŚWIĘTY. A drab, skulony obok – przeklęty. I rozdarłem kotarę,

by widzieć obu. Boga – ŚWIĘTY, ŚWIĘTY, ŚWIĘTY Serafinów i

Tronów, w piżamie, gdzie ukryty papieros, dłoń na szyi strażnika

zaciśnięta w nienawiść.





Moria

Przywieziono ją z opuchniętą twarzą, włosami – blond i

w rozdartej bluzie, szortach, które skrywały ledwie to,

co każdy mógł wziąć, stawiając piwo, kupując paczkę

fajek. Miała lat trzydzieści. Skrzyżowane dłonie podkreślały

niewinność, była dziewicą - tutaj i w przeszłości, dawno

zgubiła zwykłą miarę czasu. Swój krzyk głuszyła biciem

rąk o ścianę. Wtedy wchodzono – w nią, przytrzymywano.

Twardością karłów skrzyżowanych raz i raz, po raz kolejny –

dłonie, stopy, ciało całopalne. A gdy luzowano więzy, ona –

gniotąc w rękach papierową kulkę, z woskową giętkością

naprężonej duszy – ciągnęła Chrystusa środkiem wielkiej

drogi – matki bezcelowej wędrówki. Moje pięć palców

świadczy o mnie – mówiła, wasze sądy, skazujące na próbę,

ognia albo wody, są nudne jak starość – krojenie chleba

dla jednej osoby. Potem, nucąc słowiczą melodię z bajki

Andersena, odwracała głowę – gdzie za oknem Chrystus

ludzki i jarzębinowy oczekiwał w pół drogi – na koniec

szaleństwa zmartwychwstania z grobu.





Chopin Bukowskiego

W tym łóżku spał mój ojciec. Moja matka kołysała się obok.

Rzeczy pozostawały na swoich miejscach przez miesiąc

po śmierci. Wyniosłem jedynie dzbanek herbaty –

niedopitej. Garnitur. Dwie torby leków.

Gałąź wisterii owinęła się wokół ramy na wpół otwartego okna.

Zacząłem się jąkać i wpadłem w panikę. Z wizytą do S. –

musisz zacząć pisać. Inaczej. Zostać nieczytanym - jak Lem,

przyszłość!

Stanąłem przed regałem pełnym dedykacji. Wybierz! Wziąłem

Bukowskiego – Love is a dog from hell i zacząłem czytać:

“people need me, I feel them (…), but if I see them too often

I get sick”.

Podszedłem do pianina i wróciłem „get out of tune”.

I zacząłem pisać. O zapachu kawy, dymie papierosa.

I o tamtej – nic.

Trochę cyganiłem - o Papuszy,

o spotkaniu ślepca z Chrystusem i o planach –

beznadziejnie. Raz, tylko raz wspomniałem o Moulin Rouge

i artystach – właściwie to ona wspomniała,

M. A ja - przerzucając stetoskop przez szyję –

pomyślałem,

że mogę się zapić,

słuchając ich narzekań,

zwymiotować – jak Bukowski – na czarne klawisze pianina,

zapalić papierosa,

dwa otwarte znicze, stojące zbyt blisko umarłych.

Przestać łykać tabletki, które tak trudno wygrzebuje się

z blistra.

Mogę po prostu spojrzeć na czarne drewno pod cieknącym

kaloryferem, czarne klawisze, czarną politurę pianina –

“this is my piano”, przecież, “better than sitting in a room

with 3 or 4 people and their pianos”.

Moja matka kołysze się obok, słuchając Chopina.

And I like it and do not like it.









Sen Józefa w studni przed nadejściem kupców

Studnia. Bose stopy ze śladami gwoździ. Jątrzą się,

zwłaszcza lewa. Wszystko jest darem Boga, kwiatem

wiśni - nawet Yakuza.

 

Kiedy spotykam kobietę, pytam – czego oczekuje. Czy

objawienia pod fatimskim drzewem, gdzie pustynny

beton, czy utkania z nitek – zabaw nimi, kukły – mnie

samego. Milczę, włączam leki, nigdy nie odpisuję.

 

200 lat temu z powodu nadmiaru głosów ogłuchł

Beethoven. 05 marca 53 umarł Stalin – z tęsknoty za

Prokofiewem. W imieniu Boga Fitelberg kazał wstać

orkiestrze. Przy odmowie modlitwy w kościołach stawiał

pytanie - panowie pewnie Żydzi? Taka anegdotka, taki

Fitelberg – prześmiewca!

 

2000 lat temu obok niedopitych poetów katatoniczny

chłopak stał z wyciągniętą ręką nad stągwią w Kanie – i

tylko w Kanie działy się cuda. Jesteśmy niekoszernymi

świniami na weselach. Głosy, głosy, głosy, halucynacje

i majaczenie.

 

2000 lat temu być może ten sam Nazarejczyk wyruszył

do Jeruzalem - dwa dni drogi z wykorzystaniem osła.

Pocił się, wycierał twarz po upadku, pił wodę i wino dla

kurażu. Może wierzę, może nie wierzę –mam szacunek

dla determinacji krzyża. W każdym razie Bóg umarł –

jak twierdzi Nietzsche – a była to myśl wyborna (może

jedynie Schopenhauer ją bije) i napis wariata w szkolnej

toalecie - Fred umarł, Bóg.

 

Nietzsche oszalał w Naumburgu, gdzie na środku rynku

stoi katedra z rzeźbą pięknej Uty. Z nią sypiał Eco. Obok

Weimar – tak samo piękny jak Uta i Beethoven, Liszt, i

Goethe, a jeszcze dalej Eisenach – ślad po Wartburgu –

i Zwickau z zemstą Honeckera.

 

Szpitale są murami Hebronu – z przykutymi do łóżka.

Papieros za kawę, kawa za cukier, cukier za talię.

Urojenia, halucynacje,

majaczenie,

Mamy rok 2025 - resztki dziecka wypływają z kobiety,

detal w historii – chłopak rzucił się z okna.

 

Bóg jest omamem i przyjmuje różne postaci.

Cenestetycznym robakiem drążącym skórę aż do ciarek

w modlitwie. W malutkiej wsi pod Rzeszowem

zgaszonym, rezurekcyjnym paschałem, triumfalnym

pochodem proboszcza na ramionach wiernych –

zmartwychwstaniem, trawestacją toruńskiej stacji –

Alleluja i na zdrowie!

 

I ciągle nawraca niepokój - wielka, czerwona plama na

nodze wojownika w izolatce, gbura - od grzbietu do

małego palca. Jeśli istnieje ten, który uzdrawiał, niech

pokryje ranę mazidłem (są 3 rodzaje mazidła – A, B i

łączone C - jak polifoniczna msza Bacha). Stopa jątrzy

się, gnije pod maścią A – jeśli istnieje ten, który

uzdrawiał, niech pokryje ranę polifonią Bacha, niech

zagłuszy głosy - śpiew umarłych Cotardów, czas, który

biegnie - od drzwi do drzwi, od drzwi do końca

korytarza, od drzwi do okna – jak u Stasiuka - i wraca.

Gubi się, cofa, z sali na salę - wbrew fizyce.

 

Diabeł naśmiewał się, przeczuwając koniec – to Alef

Borgesa. I tylko Schopenhauer – jak mówiłem - był

większy od Nietzschego. Jednak to Huxley,

eksperymentując z narkotykami, podzielił ludzi i

skończył na czarnym epsilonie. Obok Huxleyów cenię

Słonimskich i tutejszych Mollów – nieliczni wielcy z

pokolenia na pokolenie.

 

Ciekawe, co mówił Kisiel o Miłoszu w Alfabecie. Z

piedestału – wszyscy na wschód od Wilna to Polacy -  

Miłosz gardził Konwickim, na zachodzie nacjonalistyczni

Żmudzini. Ciekawe, co mówił Kisiel o Gałczyńskim, który

kolaborował z endecją szczującą na Tuwima - w

demonicznym domu obaj się zapili. To Ananke. Potem,

w warszawskim powstaniu zrobiono barykadę – z

Tuwimowskich książek o szczurach.

 

Pewien kapitan amerykańskiej armii ze wschodnim

akcentem postanowił przeczekać wojnę w moim szpitalu

– i nie ma gdzie go odesłać. Nie cenzuruje listów jak

Yossarian u Hellera, pozuje wariatowi do aktu anielicy w

czarnym body z kapeluszem w dłoni – powiedział, że

idzie pisać ewangelię trutnia.

 

Bóg nie jest nikomu potrzebny, zwłaszcza tutaj. I ciągle

zmienia zdanie - nie chce umierać, czeka. Przeszukajcie

kieszenie odwiedzających! Ich torby! „Kto daje ubogim,

nie zazna biedy; kto na nich zamyka oczy, zbierze wiele

przekleństw (Prz 28,27)”.

 

Głosy, głosy, głosy. I cisza, upragniona cisza na dyżurze;

nieznośna cisza po lekach.

 

Niedługo kupcy wyciągną Józefa ze studni, zabiorą do

domu w jakimś Egipcie. Będzie śnić i tłumaczyć sny –

każdemu z nas pisane co innego.





Opowieść Jaśka w poniedziałkowy ranek

Bóg zakończył tworzenie – potem zwolnił mięśnie, tworząc embrionalną postać –

takim go spotkałem. Usnął.

I oto Bóg zobaczył grzech - mnie samego, na obraz i podobieństwo swoje – maska

za maskę - moje nie, wbrew i contra, sprzeciw w drodze do Niniwy, i On –

stojący tyłem. A w knajpie upadłych proroków Paint it black – moi przyjaciele.

I usłyszałem wielkie stań się – toast za Cogito, za Percipio kielich i zobaczyłem,

jak obraz się tworzy na ścianie – wiatraki, osioł z grzbietem znoszonym, czas

znudzony, który pił za stracone godziny i Rzym – jak w kalejdoskopie, Rzym,

który śmiał się i kosztował wina, Rzym, który cuchnie (w sierpniu zwłaszcza),

Rzym, który, gdy Bóg śnił koszmary według garstki Żydów – Piotra z bratem,

mnie samego - ukrzyżował Syna, Rzym z doskonałym systemem podatków,

melioracji, paludamentum purpurowym, przepychem orgii. I ergo sum usłyszałem

z ust dziwek przy stoliku – dwie z dróg, tertium non datur, a każda w krótkiej

spódnicy. I zapłaciłem – trzydzieści srebrników (jednej z nich) – i oto Volupia

zdjęła ubranie, i spłodziliśmy dziecię z fałdem Veragutha o imieniu Aulus Caius

Primus (inter pares), i zobaczyłem kolejny obraz na przeklętej ścianie – Mene,

Tekel, Upharsin w aramejskim języku, i usłyszałem Abun d'bashmayo (Ojcze) –

jak dziwnie brzmi w ustach przybyszów. I zrozumiałem ideę – że Bóg współdziałał

jako człowiek z Bogiem, ideę – una via ex multis, że Bóg sam, bez człowieka

nic nie może, i rozejrzałem się po knajpie upadłych proroków, i twarz zobaczyłem

zaspaną - nuit noire, nuit blanche, equinox. I poltergeista za wschodnią granicą.

I kolejny napis – sic semper tyrannis. I Czterech Jeźdźców Kazika - z Bogiem

w kości grało.





Z papierosem

O, te nasze wspomnienia – ile mamy lat, żeby tak mówić

o sobie, naszych matkach, innych kobietach, ojcu?

Właściwie to jest nasz czas – kiedy staliśmy się spokojni,

wyciszając telefony z prośbą o pomocną dłoń, porannym

alertem, paczki papierosów – tych nigdy dosyć. Robimy

to z miną zwykłego zjadacza chleba – od lat jestem poza

nim, poza jakimkolwiek kuszeniem słodyczą. Jeszcze

zdążymy się przejrzeć w lustrze, zanim zabiorą nas stare,

upiorne damy przebrane za nasze kochanki, żony, może

sąsiadki – te trzymają się nad wyraz dobrze, goniąc za

rasowym kotem po ogrodzie, na jakieś cholerne party za

100 zł. Bal sylwestrowy. I ciągle jest nam obco, coraz

smutniej. Jesteśmy spełnieni – przynajmniej biologicznie,

przekazaliśmy genotyp, bez zachwytu fenotypem –

mówią, że to środowiskowe dziedzictwo - noszenie

upiornych rurek, kładzenie porannych kremów i

wieczornych mazideł – głosy ciotek: jaki on przystojny i

wszystkie panny w biegu jak gazele – nasze żony nie mają

już nóg jak gazele, są bliższe gracji. Siedzimy tutaj, obaj, z

papierosem w ustach, rozważając wszystkie za i przeciw,

wszystkie za i przeciw, a twoja kontrowersja odbija się od

ściany, siada na mojej twarzy – to cień przelatującego

gołębia czy rzuconego świństwa, grzebie w moim umyśle.

Jesteśmy w superpozycji – skory do zabaw szympans

padł, testując leki – żyjemy, umierając po troszeczku -

każdego dnia coraz mniej, nas.





Perspektywa

Gdybym miał namalować matkę – miałaby postać

rozmytą i małą. Sztafaż – ona i Charon, i wielki pejzaż

Pól Elizejskich. Uwielbiała Paryż. I jak każda kobieta

poszłaby za Hemingwayem za rzekę, w cień drzew.

Może dlatego, że nie pisał liryki. Potem poznała lirnika

u dołu obrazu z długimi palcami - nawet w kłótniach,

trzymali się za ręce. I Styks ogromny, nie do przebycia.

Mówisz – to Patinir. Lecz czy nie tak powinno malować

się zmarłych – na grobowej desce?  Wyraźny portret

matki mam we snach – żywych. Dotyk, ciepło, nawet

zapach, tak samo piękny jak ten, który dla zabawy

nazywam zapachem świętości, kiedy kobiety pytają

o perfumy. Ranek - pareidolie chmur za oknem. Oto

Charon z siwą brodą i oberwanym rękawem. Cerber z

trzema głowami wściekły jak szare niebo na innego

psa. I matka – rozmyta postać, ale to ona. W malutkiej

łodzi. Statek kołysze się jak u Rimbauda, pijany,

opuszcza przystań Les Deux Magots, a zieleń wody

zmywa „sine plamy”. W rogu pejzażu brama Starego

Cmentarza. Przed nią kolejna niewyraźna postać –

handlarz kwiatów i zniczy. Mówisz – to Patinir.

Joachim. Jego matka była dobrą kobietą.