
NAUKOWCY I ŻONY Z MARGINESU
A
A
A
Serial „Ekipa” kosztował mnie sporo nerwów. Przede wszystkim dlatego, że dałam się nabrać na niejasny komunikat reklamowy i zakupiłam wersję DVD w sklepie internetowym „Gazety Wyborczej”, co oznaczało wielokrotne odwiedzanie urzędu pocztowego, a jak w 2007 roku pracowała Poczta Polska, nikomu przypominać nie trzeba. Moja irytacja sięgała górnych rejestrów prywatnego słownika wyrazów obelżywych, gdy widziałam w kiosku płytę (nazywaną „tomem”, ha, ha, nawet śmiać się nie mogę), w drodze po dwa odcinki do tyłu w stosunku do aktualnie nadawanego w Polsacie i znajdującego się w niekłopotliwej sprzedaży odręcznej. Pocieszało mnie to, że sporo znajomych postąpiło równie nierozważnie, nazwisko Agnieszki Holland podziałało na naiwnych inteligentów, którzy na co dzień potrafią zdekonstruować każdy tekst, a reklamy w gazecie nie są w stanie zrozumieć jak należy, czyli jako ostrzeżenia. Nieortodoksyjna cykliczność dostawy spowodowała u mnie zakłócenia odbioru typowe dla wieku średniego. Krótko mówiąc, od odcinka do odcinka zapominałam, co jest grane w niesłychanie emocjonujących perypetiach serialowej ekipy. Ale ja nie o tym, tylko oczywiście o kobietach. To znaczy najpierw o premierze. Irytująca postać, oparta na stereotypie przebojowego naukowca posługującego się szybkimi frazami w mowie i czynach, na szczęście obstawiona była przez cały czas tytułową ekipą, no i miała spore przerwy na znikanie w celu przemyślenia spraw państwowych itp. Czyli chwilami zapominałam, że to on rządzi.
Może nie zirytowałabym się tak bardzo, gdyby rzeczony premier nie był z pochodzenia naukowcem. Jest coś niebywale intrygującego w obrazie polskiej nauki i naukowców zawartym w filmie, zwłaszcza w serialach. Pierwsze miejsce zajmuje w tej antologii nieprawdopodobieństwa dr Lubicz, żona dra Lubicza z „Klanu”. Scenarzystom nie przyszło nigdy do głowy, że w jej wieku (trudno powiedzieć jakim, ale na pewno po czterdziestym, może po pięćdziesiątym roku życia) doktorów z uczelni się rotuje, nie wybiera na dziekanów. Zresztą nie jestem pewna obecnego statusu dr Lubicz, ale chyba, niestety, na habilitację nie ma czasu, chociaż często rozkłada jakieś papiery. Premier w „Ekipie” zostaje ściągnięty z paralotni lub czegoś tam latającego (zdążyłam zapomnieć między odcinkami) po polu pod Rzeszowem. No cóż, znam interesujących humanistów z Rzeszowa (serdecznie pozdrawiam!), ale przesłanie, że oto wybitny ekonomista po profesurze gościnnej w USA naucza na prowincjonalnej uczelni, jest zabawne. A jeszcze zabawniejsza jego dziarskość, zasoby pozwalające na przenoszenie się między kontynentami, kultywowanie kosztownego hobby.... No tak, to przecież tylko film, fikcja. Niech będzie. Brnijmy mimo to dalej. Nie spodobał mi się facet i nie spodobał mi się stereotypowy obraz grupy zawodowej, do której należę. Pomimo, iż pozornie jest pozytywny. Dałabym spokój, gdyby do tego nie było żony naukowca. Żona naukowca jest w serialu nieatrakcyjna, ale naukowiec deklaruje, także wobec syna, niezwykłe uczucie do partnerki nieuczęszczającej do fryzjera. Partnerka jest z gatunku zaniedbanych, w dodatku w jakichś niesprecyzowanych pretensjach. Nie lubi wielkiego świata, w trzecim lub czwartym odcinku przeżywa załamanie nerwowe z powodu wywiadu z sesją zdjęciową. Małżonek jej przyrzeka, że w cholerę rzuci robotę, jeśli będzie musiała jeszcze kiedyś znieść makijaż i fotografa. Stopniowo dowiadujemy się, że małżonka kiedyś już przeżyła załamanie, co zmusiło premiera do udania się na emigrację wraz z rodziną. Trudny los.
Problem żony premiera polega na tym, że jest w najgorszym stylu żonowata i nic poza tym. Trudno uwierzyć, że ktoś chciałby z nią żyć, a nawet rzucić służbę państwu. Kiedy patrzyłam, jak kobieta cierpi z powodu włączonego telewizora – olaboga!, tu kolacja, a on o jakimś waleniu się rządu – miałam ochotę poradzić mu, żeby się rozwiódł. Słaba na umyśle i nieatrakcyjna żona to straszny balast. I z pociągiem do kieliszka. I jakaś taka skłonna do zawierania przyjaźni na mur beton po jednej flaszce wina – kto widział, wie, o co mi chodzi.
W jednym z ostatnich odcinków dowiadujemy się, że premierowa ma swoją tajemnicę – tylko nie mów ojcu!, ostrzega syna – napisała mianowicie doktorat. Że coś w trawie piszczy, dowiedzieliśmy się wcześniej, gdy syn wyraził pretensje, że od jakichś trzech tygodni zmieniła pod wpływem straszliwej Warszawy tryb życia, a wcześniej „wykładała”. Co? Ciasto z kuchenki? Faktycznie, w serialowym czasie teraźniejszym robi to gosposia, czyli może syn zgłasza pretensje w tej sprawie. Bo pragnę wyjaśnić, że „wykładają” ewentualnie profesorowie, magister około czterdziestki (szacując na podstawie wieku syna) może prowadzić ćwiczenia, po polsku powiedzielibyśmy „uczyć”, a w tym przypadku też po protekcji, bo w tym wieku magister nie chodzi na rozmowę w sprawie zatrudnienia do rektora Uniwersytetu Warszawskiego (coś w tym stylu pojawia się w dialogu), lecz – jako się rzekło – zostaje wyrotowany z każdej uczelni, także w Rzeszowie.
Szkoda mojego jadu, ale tak, właśnie. Jestem zła do nieprzytomności, bo ten film zrobiły trzy kobiety, bo wystarczył im kompletnie niepowiązany z rzeczywistością stereotyp, ponieważ postać żony i zawód naukowca nie są ważne. Uwaga na drugą część zdania: nie są ważne. Kogo w końcu obchodzą tak niszowe zawody, jak zawód pracownika wyższej uczelni? Jakieś realia, jakieś obyczaje, jakieś prawdopodobieństwo w tej kwestii? Nie chce mi się opisywać postaci dziwaka-geniusza, ani asystenta-przystojniaka, sprowadzonych z jakichś zagranic do pomocy rządowi. Dziwnych stosunków między domniemanymi profesorami a ich podopiecznymi. Po prostu science fiction, Moi Państwo. Dlaczego tak te postaci zostały zarysowane i dlaczego to mnie tak drażni? Nie są ważne, chociaż niby tak, raz jeszcze powtórzę. Zawód naukowca okazał się raz jeszcze nieistotny, podobnie jak zawód żony. Można by uznać, że jest to jakoś pocieszające: żony i naukowcy jako nierozpoznane lądy. Gdyby rzecz dotyczyła „Klanu” – nie ma sprawy, po prostu przyjęłabym, że telenowela upowszechnia fałszywy obraz, ale też nie obiecuje czegoś innego. Serial, ten konkretny serial, miał być czymś lepszym, czymś także dla wymagającego widza. Pisano i mówiono o nim jako o dopracowanym, ambitnym przedsięwzięciu. No tak, nakłady i ambicje kończą się tam, gdzie zaczyna się margines. Naukowcy i żony to margines tego świata. Najwyraźniej także dla kobiet-reżyserek. Niestety.
Może nie zirytowałabym się tak bardzo, gdyby rzeczony premier nie był z pochodzenia naukowcem. Jest coś niebywale intrygującego w obrazie polskiej nauki i naukowców zawartym w filmie, zwłaszcza w serialach. Pierwsze miejsce zajmuje w tej antologii nieprawdopodobieństwa dr Lubicz, żona dra Lubicza z „Klanu”. Scenarzystom nie przyszło nigdy do głowy, że w jej wieku (trudno powiedzieć jakim, ale na pewno po czterdziestym, może po pięćdziesiątym roku życia) doktorów z uczelni się rotuje, nie wybiera na dziekanów. Zresztą nie jestem pewna obecnego statusu dr Lubicz, ale chyba, niestety, na habilitację nie ma czasu, chociaż często rozkłada jakieś papiery. Premier w „Ekipie” zostaje ściągnięty z paralotni lub czegoś tam latającego (zdążyłam zapomnieć między odcinkami) po polu pod Rzeszowem. No cóż, znam interesujących humanistów z Rzeszowa (serdecznie pozdrawiam!), ale przesłanie, że oto wybitny ekonomista po profesurze gościnnej w USA naucza na prowincjonalnej uczelni, jest zabawne. A jeszcze zabawniejsza jego dziarskość, zasoby pozwalające na przenoszenie się między kontynentami, kultywowanie kosztownego hobby.... No tak, to przecież tylko film, fikcja. Niech będzie. Brnijmy mimo to dalej. Nie spodobał mi się facet i nie spodobał mi się stereotypowy obraz grupy zawodowej, do której należę. Pomimo, iż pozornie jest pozytywny. Dałabym spokój, gdyby do tego nie było żony naukowca. Żona naukowca jest w serialu nieatrakcyjna, ale naukowiec deklaruje, także wobec syna, niezwykłe uczucie do partnerki nieuczęszczającej do fryzjera. Partnerka jest z gatunku zaniedbanych, w dodatku w jakichś niesprecyzowanych pretensjach. Nie lubi wielkiego świata, w trzecim lub czwartym odcinku przeżywa załamanie nerwowe z powodu wywiadu z sesją zdjęciową. Małżonek jej przyrzeka, że w cholerę rzuci robotę, jeśli będzie musiała jeszcze kiedyś znieść makijaż i fotografa. Stopniowo dowiadujemy się, że małżonka kiedyś już przeżyła załamanie, co zmusiło premiera do udania się na emigrację wraz z rodziną. Trudny los.
Problem żony premiera polega na tym, że jest w najgorszym stylu żonowata i nic poza tym. Trudno uwierzyć, że ktoś chciałby z nią żyć, a nawet rzucić służbę państwu. Kiedy patrzyłam, jak kobieta cierpi z powodu włączonego telewizora – olaboga!, tu kolacja, a on o jakimś waleniu się rządu – miałam ochotę poradzić mu, żeby się rozwiódł. Słaba na umyśle i nieatrakcyjna żona to straszny balast. I z pociągiem do kieliszka. I jakaś taka skłonna do zawierania przyjaźni na mur beton po jednej flaszce wina – kto widział, wie, o co mi chodzi.
W jednym z ostatnich odcinków dowiadujemy się, że premierowa ma swoją tajemnicę – tylko nie mów ojcu!, ostrzega syna – napisała mianowicie doktorat. Że coś w trawie piszczy, dowiedzieliśmy się wcześniej, gdy syn wyraził pretensje, że od jakichś trzech tygodni zmieniła pod wpływem straszliwej Warszawy tryb życia, a wcześniej „wykładała”. Co? Ciasto z kuchenki? Faktycznie, w serialowym czasie teraźniejszym robi to gosposia, czyli może syn zgłasza pretensje w tej sprawie. Bo pragnę wyjaśnić, że „wykładają” ewentualnie profesorowie, magister około czterdziestki (szacując na podstawie wieku syna) może prowadzić ćwiczenia, po polsku powiedzielibyśmy „uczyć”, a w tym przypadku też po protekcji, bo w tym wieku magister nie chodzi na rozmowę w sprawie zatrudnienia do rektora Uniwersytetu Warszawskiego (coś w tym stylu pojawia się w dialogu), lecz – jako się rzekło – zostaje wyrotowany z każdej uczelni, także w Rzeszowie.
Szkoda mojego jadu, ale tak, właśnie. Jestem zła do nieprzytomności, bo ten film zrobiły trzy kobiety, bo wystarczył im kompletnie niepowiązany z rzeczywistością stereotyp, ponieważ postać żony i zawód naukowca nie są ważne. Uwaga na drugą część zdania: nie są ważne. Kogo w końcu obchodzą tak niszowe zawody, jak zawód pracownika wyższej uczelni? Jakieś realia, jakieś obyczaje, jakieś prawdopodobieństwo w tej kwestii? Nie chce mi się opisywać postaci dziwaka-geniusza, ani asystenta-przystojniaka, sprowadzonych z jakichś zagranic do pomocy rządowi. Dziwnych stosunków między domniemanymi profesorami a ich podopiecznymi. Po prostu science fiction, Moi Państwo. Dlaczego tak te postaci zostały zarysowane i dlaczego to mnie tak drażni? Nie są ważne, chociaż niby tak, raz jeszcze powtórzę. Zawód naukowca okazał się raz jeszcze nieistotny, podobnie jak zawód żony. Można by uznać, że jest to jakoś pocieszające: żony i naukowcy jako nierozpoznane lądy. Gdyby rzecz dotyczyła „Klanu” – nie ma sprawy, po prostu przyjęłabym, że telenowela upowszechnia fałszywy obraz, ale też nie obiecuje czegoś innego. Serial, ten konkretny serial, miał być czymś lepszym, czymś także dla wymagającego widza. Pisano i mówiono o nim jako o dopracowanym, ambitnym przedsięwzięciu. No tak, nakłady i ambicje kończą się tam, gdzie zaczyna się margines. Naukowcy i żony to margines tego świata. Najwyraźniej także dla kobiet-reżyserek. Niestety.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |