ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 lipca 13 (517) / 2025

Mateusz Rosicki,

ZAGRAJ TO JESZCZE RAZ, WES ('FENICKI UKŁAD')

A A A
Wes Anderson zaczyna przypominać Woody’ego Allena. Od pewnego czasu każdemu nowemu tytułowi reżysera towarzyszą zarówno obiecujące głosy, że oto twórca „Grand Budapest Hotel” wrócił do formy i zaskoczył czymś świeżym, jak i sprowadzające na ziemię refleksje, że w gruncie rzeczy mamy do czynienia z tym samym, co ostatnio. Nie inaczej jest w przypadku „Fenickiego układu”. To film, który podąża szlakiem dobrze wypróbowanego, komiksowego stylu, ale wzbogaca go również o parę nowych elementów. Czy jednak na tyle, żeby rzeczywiście obwieścić powrót do formy?

Fabuła „Fenickiego układu” jest dość skomplikowana, lecz można ją z grubsza sprowadzić do perypetii bliskowschodniego potentata Zsa-Zsa Kordy (Benicio del Toro), któremu liczni wrogowie chcą uniemożliwić realizację biznesowego planu. Przedsięwzięcie to ma dwuznaczny charakter – z jednej strony jego celem jest rozwojowy skok fikcyjnej Fenicji, z drugiej strony inwestycja ma opierać się na niewolniczej pracy. Tak więc choć akcja filmu rozgrywa się w latach 50. XX wieku, historia Andersona przedstawia schemat, którego odpowiedniki nietrudno byłoby znaleźć i w dzisiejszym świecie – za przykład niech posłużą przygotowania do piłkarskich mistrzostw świata w Katarze.

Przeciwnicy Zsa-Zsa Kordy stawiają mu na drodze liczne przeszkody, więc milioner postanawia zabezpieczyć swój majątek w obawie przed zamachem. Na spadkobiercę fortuny nie wybiera jednak jednego ze swoich licznych synów, tylko dawno niewidzianą córkę, którą przed laty wysłał do klasztoru. Przygotowująca się właśnie do złożenia ślubów Liesl (Mia Threapleton) zostaje postawiona w sytuacji, w której nie ma wyboru. Wbrew swojej niechęci musi nie tylko nawiązać relację z nieobecnym dotychczas ojcem, lecz także wspomóc go w brudnych rozgrywkach biznesowych, które mają niewiele wspólnego z zasadami obowiązującymi w zakonie.

Ten szczątkowy zarys nie uwzględnia oczywiście wszystkich „nerdowskich” detali, którymi Anderson wypełnił swój najnowszy film, jednak już sam pobieżny ogląd fabuły zwraca uwagę na to, z jak niecodzienną mieszanką mamy do czynienia w przypadku „Fenickiego układu”. To połączenie niekonwencjonalnego kina szpiegowskiego, w którym pozytywną postacią nie jest nieprzeciętny agent, lecz nieustępliwie śledzony ekscentryk, z pomysłem spod znaku Buñuelowskiej „Viridiany”, zgodnie z którym niewinna dotychczas Liesl zderza się z dylematami obcymi klasztorowi.

Wszystko to podane jest w komediowym tonie, gęstym od absurdalnych gagów, czasem nieskrępowanych, czasem wymuszonych. Ostatecznie jednak całe bogactwo konwencji daje się sprowadzić do dobrze wypróbowanej przez Andersona formuły kina familijnego. „Fenicki układ” to przede wszystkim historia o spotkaniu odległego dotychczas ojca z porzuconą niegdyś córką i o zmianach, jakie dokonują się w każdym z bohaterów pod wpływem tego zdarzenia. O stopniowym kruszeniu zarówno bezwzględności drapieżnego biznesmena, jak i ascetyzmu wycofanej kandydatki na siostrę zakonną.

To, czy opowieść o wychodzeniu zarówno ojca, jak i córki ze skorupy obojętności zdoła w jakimkolwiek stopniu poruszyć widza, zależy w dużej mierze od stosunku do specyficznego stylu reżysera. W „Fenickim układzie”, podobnie jak w „Asteroid City” czy „Kurierze Francuskim z Liberty, Kansas Evening”, postacie bez chwili zawahania wyrzucają z siebie ze śmiertelną powagą długie, skomplikowane kwestie. U Andersona nie ma miejsca na takie elementy gry aktorskiej jak zawahanie w głosie czy znaczące milczenie. Nie znajdziemy tu też wybuchów długo tłumionych emocji – nawet konflikty, które kończą się spoliczkowaniem, prowadzone są zgodnie z tą samą, absurdalnie beznamiętną manierą.

Miłość lub nienawiść do tego stylu jest kwestią czysto subiektywną, jednak niezależnie od tego, po której stronie się stoi, można sobie zadać pytanie, jaką właściwie funkcję spełnia w kinie Andersona gromadzenie obsady aktorskiej tak naszpikowanej gwiazdami jak nigdzie indziej. W „Fenickim układzie” poza Beniciem del Toro możemy zobaczyć też Toma Hanksa, Bryana Cranstona, Scarlett Johansson, Benedicta Cumberbatcha czy Billa Murraya, a to i tak nie wszystkie ze znanych nazwisk. Film roi się więc od aktorskich osobowości, jednak ich role są bardzo mało zindywidualizowane i ostatecznie każdy wypowiada swoje kwestie w ten sam sposób – szybko, bezpośrednio, bez mrugnięcia okiem.

Równie osobliwa jak gra aktorska jest u Andersona kompozycja kadru, która przypomina wyrafinowane obrazki komiksowe. Taka formuła odniosła sukces w najlepszym filmie reżysera – „Grand Budapest Hotel” – i jest przez niego konsekwentnie kontynuowana jedynie z drobnymi zmianami. W „Fenickim układzie” powiew świeżości usiłuje przynieść próba ukazania wewnętrznego życia Zsa-Zsa Kordy za pomocą czarno-białych fantasmagorii, które w swojej orientalnej naturze przywodzą wręcz skojarzenia z kinem Siergieja Paradżanowa. To chyba ostatnie odniesienie, którego można by się spodziewać po reżyserze „Asteroid City”, więc efekt zaskoczenia zostaje bez dwóch zdań osiągnięty. Pytanie jednak, jak ma się do reszty filmu i czy jest czymś więcej niż gestem czczej erudycji.

Wes Anderson niewątpliwie dwoi się i troi, żeby przekonać nas o swojej błyskotliwości. Narracyjno-wizualna układanka, którą pragnie sprzedać, okazuje się jednak zbyt zawiła, żeby czerpać z jej śledzenia wielką przyjemność. Film pełen jest smaczków, które powinny w którymś momencie złożyć się w przekonującą całość. O to jednak trudno. Nawet jeśli scalający moment przychodzi, jest niesatysfakcjonujący, gdyż ostatnie filmy Andersona to, podobnie jak część filmografii przywołanego już Allena, bystrość bez szczególnej głębi. Na powrót do formy z ubiegłej dekady trzeba więc nadal czekać.
„Fenicki układ” („The Phoenician Scheme”). Reżyseria: Wes Anderson. Scenariusz: Wes Anderson. Obsada: Benicio del Toro, Mia Threapleton, Michael Cera, Tom Hanks, Bryan Cranston, Scarlett Johansson, Benedict Cumberbatch, Willem Dafoe, Bill Murray. Gatunek: komedia. Produkcja: Stany Zjednoczone, Niemcy 2025, 101 min.