
Robert Ostaszewski, Tomasz Białkowski,
MISTRZOWSKA KATASTROFA
A
A
A
Z Tomaszem Białkowskim rozmawia Robert Ostaszewski
Robert Ostaszewski: Lubisz futbol?
Tomasz Białkowski: Pewnie, że lubię. Kiedyś nawet sam kopałem. Mieliśmy z kilkoma innymi olsztyńskimi piszącymi dobrą pakę. Co niedzielę ganialiśmy kilka godzin po klepisku w tumanach kurzu, za bramki robiły torby i glany. Jak w podstawówce. Nawet nieźle nam szło, pokonaliśmy drużynę głuchoniemych, potem jakichś kolesi z przeszłością ligową. Pojechaliśmy też na turniej wiejski. Było lato, upał. W samo południe toczyliśmy bój z drużyną byczków, chyba z okręgówki. My w trampkach za dychę, po gorączce sobotniej nocy, oni – młode charty w profesjonalnych strojach. Trenera nawet mieli. Szło nam dobrze do przerwy, póki mieliśmy z górki, bo boisko było jakieś takie garbate... Przegraliśmy, ale wstydu nie było. Ale kiedyś podczas meczu złamałem obojczyk i moje występy się skończyły. Został telewizor. Ale i przed telewizorem emocje są duże.
R.O.: Ale co, Twoim zdaniem, jest w tej grze pasjonującego? Niektórzy uważają, że to kompletna bzdura, ot, dwudziestu dwóch facetów w krótkich gatkach gania za kawałkiem skóry...
T.B.: Piłka nożna to absolutny fenomen naszych czasów. Zjawisko socjologiczne, można by powiedzieć. To gra miliardów ludzi. Żaden inny sport nie wzbudza takich kontrowersji. Pomijam już wymiar hiperlokalny – miejska drużyna to świętość dla wielu, czy narodowy – niechby ktoś powiedział, że nie kibicuje reprezentacji. Przecież w 1969 roku po meczu wybuchła wojna między Hondurasem i Salwadorem, o której pisał Ryszard Kapuściński w słynnej „Wojnie futbolowej”. Giną ludzie na trybunach i ulicach. Dochodziło i dalej dochodzi przez piłkę do rzeczy strasznych. Zdarzają się przypadki linczów na piłkarzach, sędziach, działaczach, kibicach. Przegranie meczu może się skończyć śmiercią samobójczą, zawałem serca. W Polsce, ale nie tylko, huczy od afer korupcyjnych, mówi się o ustawianiu wyników meczów, lewej kasie. Coraz częściej umierają zawodnicy na stadionach, sport wyczynowy wyniszcza ludzi. Presja osiągania wyników też robi swoje. Pojawiły się narkotyki. To jest ta ponura strona zjawiska pod tytułem "piłka nożna". Z drugiej strony, piłka to awans cywilizacyjny i kulturowy, szansa dla biednych na wyrwanie się z getta, możliwość nauki. Powstają szkoły z internatami, gdzie dzieciaki nie muszą patrzeć na przemoc, ale mogą normalnie dorastać. Są historie zabawne, wzruszające. Jest już normą łączenie wydarzeń sportowych z przedsięwzięciami kulturalnymi. Nowoczesny stadion to cały kompleks sportowo-biznesowo-handlowy, dzieło sztuki architektonicznej. Polityk, który powie głośno, że ma w nosie drużynę narodową, może zapomnieć o poparciu elektoratu. Kaczyński pojechał do Szkocji załatwić nam Euro 2012, Tusk gra w piłkę regularnie. Piłka to wielkie, niewyobrażalne wręcz pieniądze. Dobry junior kosztuje tyle, ile jest warta Nagroda Nobla. Gwiazdy piłki zarabiają dziesiątki milionów. Mówiąc złośliwie – nogi okazują się być stokroć cenniejsze od mózgu. Takie czasy.
R.O.: Ale kibicowanie, na przykład, naszej reprezentacji, może być niezwykle frustrującym zajęciem. Teraz wprawdzie nie jest źle, po raz pierwszy w historii awansowaliśmy do Mistrzostw Europy, ale Ty wracasz do czasu klęski z Niemcami podczas Mistrzostw Świata, których gospodarzami byli nasi sąsiedzi. Dokładniej – akcja Twojej nowej powieści rozgrywa się 14 czerwca 2006 roku, kiedy nasi grali mecz ostatniej szansy i oczywiście go przegrali. Czemu akurat ten dzień wybrałeś?
T.B.: To jest sprawa skomplikowana. Ja „Mistrzostwo Świata” zacząłem pisać wiele lat wcześniej. Początkowo książka miała nosić tytuł „Trzydzieści w jeden”. Niewielki fragment pojawił się w nieistniejącym już toruńskim „Undergruncie”. Od początku chodziło o to, aby opowiedzieć historię życia bohatera w jeden dzień. Potem przerwałem pisanie, wyszły trzy inne książki. Na dodatek namnożyło się książek z liczbami w tytule – „Dziewięć” Stasiuka, „Osiem cztery” Nahacza”, „Dwanaście” i „Trzynaście” Świetlickiego. Latem 2006 roku pomysł powrócił. Ludzi ogarnęła histeria związana z mistrzostwami w Niemczech. Kiedy ja piszę: „Francuska Agencja Prasowa AFP przypomina, że przy okazji dzisiejszego meczu w Dortmundzie odbywa się sześćdziesiąta szósta rocznica pierwszego transportu Polaków do nazistowskiego obozu śmierci w Auschwitz”, to, może mi nie uwierzysz, jest to autentyczny cytat z gazety! Takie rzeczy się działy. Szaleństwo, lęk Niemców przed hordami dzikich ze Wschodu. Mój bohater budzi się w swoje trzydzieste urodziny, słucha radia, które trąbi o wieczornej batalii, potem wsiada w autobus, jedzie do roboty, a wieczorem idzie z ukochaną na mecz do klubu. Potem będzie święto, historyczny sukces, wyleczone kompleksy, a panna rozłoży przed bohaterem nogi... Ukoronowanie urodzin. Ale problem polega na tym, że jakie życie, takie urodziny. Katastrofa. Lubię pisać historie przewrotne. „Dłużyzny” wcale się nie ciągnęły, były krótkie, zwarte, podkręcone inwersją. „Pogrzeby” rozgrywały się w dni świąteczne, uroczyste. A druga część książki, czyli „Wesela”, zaczyna się od mowy pogrzebowej na cmentarzu... 14 czerwca idealnie nadaje się jako komentarz do losu bohatera. To dzień wyczekiwanego sukcesu, który przynosi paskudną klapę. Zarówno prywatną, jak i tę, nazwijmy ją, narodową. 14 czerwca jest przecież także dniem, w którym karykaturalnie wręcz wszyscy umacniają się w przekonaniu o własnej wielkości, o byciu pewniakiem w drodze do zwycięstwa. Taka wiara wbrew rozsądkowi, bo przecież wszystkie przesłanki raczej sugerowałyby klęskę. Beznadziejna pewność siebie! Ślepa, bo ślepi są i kibice, i – przede wszystkim – mój bohater, który zamyka oczy na to, co może okazać się niewygodne.
R.O.: Z tego co pamiętam, przed tym meczem uczestniczyłeś nawet w pieszej pielgrzymce olsztyńskich pisarzy i dziennikarzy do katolickiego sanktuarium, aby modlić się o pomyślność naszych futbolistów.
T.B.: Tak, rzeczywiście. Z pomysłem wyszedł Filip Onichimowski, też wielki fan piłki. Zadzwonił do mnie i mówi: Chodź, idziemy. No to poszliśmy, prawie jak u Janusza Rudnickiego, tyle że nam nic nie wybuchło i się nie zawaliło. Wręcz przeciwnie. Mieliśmy kompas, kanapki, piękną pogodę. Szliśmy polnymi drogami, przez wioski, kopaliśmy piłkę. Na miejscu zrobiliśmy sobie zdjęcie, weszliśmy do chłodnej świątyni, potem zagraliśmy kilkuminutowy meczyk, miejscowy duchowny poczęstował nas kawą, wypiliśmy po piwie w karczmie, a do domu wróciliśmy autem. Pokazali nas nawet w Teleexpressie. Rozumiem, że teraz powinna paść jakaś refleksja, głębsza myśl. Niestety, nic takiego nie nastąpi. Po prostu, dobrze jest czasem wyjść letnim rankiem na wycieczkę. Oderwać się od codziennych obowiązków...
R.O.: Jest w „Mistrzostwie Świata” jeszcze jeden wątek futbolowy: przewijająca się przez całą powieść groteskowo-absurdalna historia o tym, jak nasi działacze piłkarscy starają się nakłonić najlepszych piłkarzy świata do gry w polskiej reprezentacji. Czemu ona służy?
T.B.: Jest w piłce przepis, który mówi, że zawodnik, który grał w reprezentacji jednego kraju nie może już nigdy grać w innej. Tak więc, zabiegi działaczy od początku są kretyńskie. Taka reprezentacja nie mogłaby nigdy powstać. Ja tu bardziej bym się skupił na metodach werbunku, argumentach działaczy przemawiających za przystąpieniem do naszych. Wiele one mówią o naszej mentalności, kompleksach, fobiach. To są kompilacje życiorysów autentycznych postaci ze świata piłki z historiami rozgrywającymi się wyłącznie w wyobraźni. Kto powiedział, że znany angielski piłkarz, który ma wszystko, w skrytości ducha nie marzy o wycieczce przedwojenną polską łodzią podwodną? Dlaczego piłkarz z Afryki nie może nosić na sercu „W pustyni i w puszczy” Sienkiewicza? Czytać jej sobie do snu? Utożsamiać się z Kalim? A potem myśleć o dalekim kraju na północy, dla którego jest w stanie zrobić wszystko! Jesteśmy przecież narodem wybranym i wszyscy o tym wiedzą. Wiadomo również, że każdy obywatel ziemi chce być Polakiem! Trzeba pamiętać, że ja kończyłem tę książkę w czasie, kiedy Giertych rozdawał matury, usunął Gombrowicza z listy lektur. Kaczyński robił konferencje prasowe, na które wpuszczał tylko kamery telewizji Rydzyka. Ludzie ścigani przez sądy byli w rządzie, wykorzystywali seksualnie swoich podwładnych, fałszowali listy wyborcze. A wszystko to pod hasłem prawa i sprawiedliwości. Czy to jest mniej chore, niż piłkarz pragnący polecieć w kosmos? Problem w tym, że wędrówka działaczy próbujących namówić światowe gwiazdy, by zagrały w polskiej reprezentacji, może być metaforą szerszą. Jesteśmy przecież dość mocno uodpornieni na wszelkie głosy krytyki, na dostrzeżenie, że także polska historia ma swoje ciemne strony, że wśród Polaków – jak wśród obywateli innego państwa – są ludzie mali i bohaterowie, są śmieci i wielkie, niezapomniane postaci. Fanatycznie wręcz jesteśmy przywiązani do czarno-białej wizji świata: co złego to nie my, wszelkie zło pochodzi przecież od innych, od obcych.
R.O.: 14 czerwca 2006 roku to także szczególny dzień w życiu głównego bohatera, Tadka: jego trzydzieste urodziny. Czyżby dzień rozliczeń z przeszłością?
T.B.: Oczywiście. To jego pierwsze, poważne podsumowanie. Choć tu również można by gdzieś na marginesie powiedzieć, że wspomniana powaga zyskuje wymiar karykaturalny. No bo skąd powszechne przekonanie o traumie, jaka każdego dotyka, gdy przekroczy trzydziestkę? Mój bohater już sam nie wie, czy tę traumę przeżywa, czy może tylko ją odgrywa, bo właśnie tego oczekuje od niego otoczenie. W efekcie więc i jego podsumowanie nie eksponuje tak naprawdę sukcesów, ale porażki. Jego życie składa się z samych półproduktów. Zamiast pięknego mieszkania – wynajmowanie pokoju w przerobionej piwnicy, zamiast finansowego sukcesu na Zachodzie – porażka, sen o markach nie miał szansy zamienić się w jawę, zamiast ukochanej kobiety – przeciętna dziewczyna, dla której wcale nie jest wymarzonym księciem z bajki, zamiast stałej pracy – dorywcze zajęcia itp. Rozliczenie musi więc być oszukiwaniem siebie, ale może właśnie takie bywają rozliczenia? Perspektywa piwnicy, w której mieszka mój bohater, zamienia się w pewnego rodzaju próbę spojrzenia w twarz temu, co rzekomo jest wielobarwne, a tak naprawdę przytłacza szarością. Tak więc podróż autobusem przez miasto – podróż przez czas, historię, własną przeszłość, staje się krokiem do przodu. Pasywność zostaje zastąpiona aktywnością.
R.O.: Tadek jest kolejnym w Twojej prozie luzerem, nieudacznikiem, który popełnia jeden życiowy kiks za drugim. Dlaczego głównie takie postaci Cię interesują? Nie marzyło Ci się, aby pokazać jaśniejsze strony życia?
T.B.: Jestem bardzo nieufny w stosunku do bohaterów szczęśliwych, boję się Złotopolskich i Mostowiaków. To jest zamiatanie prawdziwego życia pod dywan. Urodziłem się w czasach realnego socjalizmu, na głębokiej prowincji. Jestem produktem propagandy, zakłamania i biedy. Tak mi zostało. Nie widzę, by w miejscu, gdzie się urodziłem, nagle ludzie się zmienili. Kolejne pokolenie grzeje wódę, teraz ruską. Doszły narkotyki. Ludzie sięgają dna. Każdy, kto widział chociażby dokumenty Ewy Borzęckiej, wie, o czym mówię. Jasną stronę życia niech odkrywają Szwaja z Grocholą. W „Dekadzie Literackiej” Dariusz Nowacki w wywiadzie mówi, że ja siedzę sobie w niszy i tak mi dobrze. Że jestem taki Don Kichot. Prawda jest nieco inna, bardziej prozaiczna. Dużych wydawców mój produkt nie interesuje. Nazywa się to w języku wydawców „potencjałem rynkowym”, a raczej jego brakiem. Filmów Borzęckiej też w Heliosie nie pokazują. Na mnie się po prostu nie zarobi. A jasne strony życia? Może one jednak gdzieś są w mojej prozie. Tyle że nie wyglądają tak, jak w serialach, teledyskach czy w telewizyjnym „Tańcu z gwiazdami”. Tą lepszą stroną staje się w „Mistrzostwie Świata” na przykład fakt, że Tadek dostrzega obłudę ukochanej dziewczyny, że nie chce dalej uczestniczyć w farsie, że mówi sobie: stop i wyplątuje się z tego układu. Ta decyzja z pewnością boli, ale w ostatecznym rozrachunku jest słuszna, dobra. Pozwala zachować twarz, dać sobie kolejną szansę, mieć czysty rachunek na przyszłość.
R.O.: Czy uważasz w takim razie, że literatura koniecznie powinna szarpać za sumienia, być jako ten dzwon bijący na trwogę?
T.B.: W „Pięknych dwudziestoletnich” Paweł Hertz mówi do Hłaski: „O ile pana dobrze zrozumiałem, pan chce się zająć pisaniem. To nie jest zajęcie przyjemne dla pana, ani dla ludzi, którzy to będą czytać. Czegóż pan oczekuje?”. To zdanie wydaje mi się kluczowe, najlepiej oddaje moje rozumienie pisania. Oczywiście, nie chodzi mi o dyskomfort czytającego związany z techniką, sposobem opowiadania czy fizyczne męki piszącego. Mam na myśli stawianie niewygodnych pytań, o ten rodzaj zajęcia, który nieprzyjemnie każe myśleć. Ja uważam, że literatura powinna opowiadać dobre, zajmujące historie. A przy dobrej historii trzeba myśleć. I musi to robić zarówno ten, który pisze, jak i ten, który czyta. Żeby było jasne, nie interesuje mnie powieść interwencyjna, literatura politycznie zaangażowana i inne tego typu doraźne twory. Wydaje mi się, że najważniejsze rzeczy w pisaniu i później w czytaniu dzieją się wtedy, gdy uda się umknąć jednoznacznej teraźniejszości, gdy pewne odniesienia do tego, co jest, są jedynie pretekstem do opowiadania historii, które również wtedy, gdy „dziś” zamieni się we „wczoraj”, pozostaną zajmujące. „Mistrzostwo Świata” jest opowieścią o katastrofie. O świecie na granicy rozpadu społecznego, kulturowego, ekonomicznego. Bohater próbuje pewne rzeczy łatać, ale problem w tym, że nie zawsze wie, jakiego materiału, jakiej igły użyć i jaki ścieg zastosować. Tacy ludzie są i będą zawsze. Konkretna data, wokół której buduję fabułę, jest bardziej metaforą pewnej atmosfery, określonego stanu rzeczy. Nie próbuję tu w żadnym wypadku napisać reportażu o tym, jak zachowywali się Polacy w dniu, gdy miał miejsce ów ważny mecz.
R.O.: Starasz się jednak przełamywać tonację opowieści, wprowadzając absurdalne, śmieszno-smutne anegdoty z życia Tadka. Czy chcesz dać do zrozumienia, że bez odrobiny ironii i zgody na absurd życie byłoby nie do zniesienia?
T.B.: Nie tylko. Wydaje mi się, że losy Tadka na pewnym poziomie uogólnienia stają się bardzo uniwersalne. Ma trzydzieści lat, jego rodzice już wtedy byli małżeństwem, mieli dziecko, stałą pracę, dom... A on? Nie ma nic. Jest więc nikim? I tu pojawia się problem. Bo jego doświadczenia nie są wcale czymś nadzwyczajnym, niesamowitym, niepowtarzalnym. Są, można by tak rzec, typowe. Tyle że ta typowość jest jego życiem. Boli, przeraża, wkurza, raduje, uspokaja. Jest jego. Tadek ciągle próbuje być kimś według modelu reprezentowanego przez pokolenie rodziców. Ale jego codzienność jest inna. Wcale nie znaczy, że gorsza. Nie znaczy też, że sytuacje, które z boku wydają się śmieszne, jego na przykład mocno nie ranią. Bohater dorasta więc powoli do świadomości, że ma prawo żyć tak, jak chce; że to, iż jego życie wygląda inaczej, wcale nie znaczy, że jest gorsze. Mistrzostwem Świata staje się tutaj przeciętność, ale w tej zwyczajności Tadek próbuje iść własną drogą. Ma jeszcze tyle zdrowego rozsądku, by w odpowiednim momencie wziąć się w garść i rzucić to, co zaczyna uwierać, rozpocząć wszystko od nowa. Z boku wygląda na niedojrzałego chłopaczka, który wiecznie się bawi i nie potrafi się ustatkować. Bywa śmieszny. Ale jest też postacią smutną. Wielkie rzeczy w jego życiu są elementem codzienności, są wielkie tylko dlatego, że on je takimi widzi. Dla innych to często banalne, idiotyczne nawet problemy. Tadek nie chce zmieniać całego świata. Coraz mocniej jednak zaczyna wyłuskiwać siebie z grupy, zaczyna dostrzegać siebie w oddzieleniu, uniezależnia się. I już to jest ogromnym zwycięstwem.
R.O.: Akcja „Mistrzostwa Świata” toczy się na kilku płaszczyznach, narracja powieści jest fragmentaryczna, rozedrgana, raz po raz rozrywana retrospekcjami, anegdotami, komicznymi wstawkami. Czy w ten sposób próbujesz lepiej pokazać chaos, w którym tkwi bohater?
T.B.: W książce można wyróżnić trzy plany. Przenikają się one wzajemnie, niektóre wątki powracają, by najmocniej wybrzmieć w finale. Trzymam się mocno konstrukcji, aby nie wyszła z tego chaotyczna mozaika, zbitek luźnych historyjek. Pierwszy plan to retrospekcje związane z życiem bohatera. Od opisów dzieciństwa w rodzinnym domu aż po piwniczną zsyłkę. Drugi plan to podróż miejskim autobusem przez miasto i towarzyszące temu opisy miejsc. A plan trzeci to powstająca na oczach czytelnika Superdrużyna, która ma zapewnić Polsce tytułowe Mistrzostwo Świata. Kiedy się książce przyjrzeć dokładniej, jest to – paradoksalnie – typowo linearna opowieść. Od pobudki w dniu urodzin aż po finałową wieczorną katastrofę zarówno prywatną, jak i narodową. Tak więc rwany opis jest technicznym sposobem oddania chaosu życia bohatera i otaczającego go świata.
R.O.: Dostrzegam w Twoim bohaterze pewne pęknięcie, by nie rzec – niespójność. Z jednej strony potrafi on w miarę trzeźwo oceniać swoje przypadki życiowe, szczególnie te z przeszłości, z drugiej jednak bywa straszliwie naiwny, choćby w stosunku do kobiet, które permanentnie go oszukują. To celowy zabieg?
T.B.: Mój bohater słabo się zna na kobietach. Może dlatego, że wcześnie opuścił dom rodzinny, nie słuchał rad mamy? Mówiąc inaczej, łatwo jest doradzać innym, trudniej sobie. Szczególnie, kiedy serce zaczyna mocniej bić. Gdyby tak nie było, to skąd tyle rozwodów? Małżeńskich dramatów? Ja nie widzę w tym niespójności. Czym innym jest ocenianie siebie przez pryzmat lat, a czym innym trzeźwa ocena miłosnego uniesienia. Każdy się kiedyś sparzył.
R.O.: Mimo iż „Mistrzostwo Świata” jest powieścią o katastrofie, to jednak – jak mi się wydaje – jest w niej przewrotny, gorzki happy end. To fakt, polscy piłkarze przegrali z niemieckimi, Tadek też w życiu generalnie przegrywa. Pamięć kibiców bywa krótka, piłkarze dostaną szansę rehabilitacji – choćby, przypomnę, na najbliższych Mistrzostwach Europy, gdzie znowu przyjdzie im zmagać się z Niemcami – i Tadek też pewnie kolejny raz postara się zrobić coś ze swoim życiem. Czy tak?
T.B.: Tadek już nie, ale inny bohater na pewno tak. Bardzo podoba mi się to, co robi Edward Redliński. Wymyślił sobie, że każda z jego książek będzie zupełnie inna formalnie i tematycznie. Moje debiutanckie „Leze” krytycy umieścili na półce z napisem „zaangażowanie”. Z kolei „Dłużyzny” określono książką, która przygląda się rozmaitym odsłonom zła. „Pogrzeby” rozprawiały się z polskimi mitami rodzinno-narodowymi. Książka, o której teraz rozmawiamy, jest znowu inna. Pozornie śmieszna, jest smutną opowieścią. W finale bohater traci najbliższą mu osobę. To jego największa porażka. Schrzanił coś bezpowrotnie. Nie będzie kolejnego razu, nie zadzwoni telefon z promocją „dwa w jednym”. Żadnych bonusów! A jeżeli chodzi o moich bohaterów – złapałem się na tym, że od samego początku, od debiutu, każę im ciągle gdzieś łazić. Łazi chłopiec-Leze, w tytułowym opowiadaniu z debiutu, łażą ojciec z synem w „Dłużyznach”, przybysz-Mikołaj z poprzedniej książki także czegoś szuka, jest wędrowcem. Tadek wsiada w autobus, rusza w drogę. Jedzie przez miejsca i czas. Jeżeli powiem, że moja następna książka nosi tytuł „Spacer”, to wychodzi na to, że faktycznie ci moi bohaterowie pomimo klęsk podnoszą się i idą. Oni ciągle szukają.
R.O.: „Mistrzostwo Świata” jest też najbardziej olsztyńską z Twoich książek. Przez cały dzień bohater intensywnie przemieszcza się po Olsztynie, przypomina fakty z historii miasta, komentuje to, co widzi w przestrzeni publicznej. Zdaje mi się, że chciałeś pokazać Olsztyn zupełnie inny od tego, który próbują przedstawiać ludzie z kręgu „Borussii”?
T.B.: Pisarze związani z „Borussią” to nie moja bajka. Mnie nie interesują małe ojczyzny, Atlantydy Północy. Może dlatego, że zawsze piszę o ludziach, a miejsce jest tylko tłem, w gruncie rzeczy nie ma znaczenia. Pozawijane paskudnie relacje są możliwe wszędzie. W tej książce wymyśliłem to sobie tak, że bohater znalazł nadpaloną przedwojenną mapę Allenstein i według niej podróżuje. To kolejny pomysł na opisanie jego słabości. Nie zadaje sobie trudu, by odszukać brakujących kawałków z nazwami. Musiałby przecież zadać sobie trochę trudu, nie widzi powodu, by to robić, więc po prostu konfabuluje. Chciałem, by mój opis miasta był szczególny. Jeżeli bohater z kolesiami siedzi na Targu Rybnym, to rozprawia o znajdującej się tam przed wojną miejskiej toalecie, a nie o losach Warmiaków pod pruskim butem. Tak mi bardziej pasuje. Tak jest uczciwiej. I, co tu gadać, tak to było...
Nad „Mistrzostwem Świata”, nową książką Tomasza Białkowskiego, patronat objął „artPAPIER”.
KONKURS
Pierwsze pięć osób, które prześlą na adres mailowy redakcji redakcja@artpapier.com prawidłową odpowiedź na pytanie:
Jaki tytuł miała początkowo nosić najnowsza powieść Tomasza Białkowskiego?, otrzyma ufundowany przez wydawnictwo Portret egzemplarz "Mistrzostw świata".
W temacie maila prosimy wpisać: Konkurs.
.
Tomasz Białkowski: Pewnie, że lubię. Kiedyś nawet sam kopałem. Mieliśmy z kilkoma innymi olsztyńskimi piszącymi dobrą pakę. Co niedzielę ganialiśmy kilka godzin po klepisku w tumanach kurzu, za bramki robiły torby i glany. Jak w podstawówce. Nawet nieźle nam szło, pokonaliśmy drużynę głuchoniemych, potem jakichś kolesi z przeszłością ligową. Pojechaliśmy też na turniej wiejski. Było lato, upał. W samo południe toczyliśmy bój z drużyną byczków, chyba z okręgówki. My w trampkach za dychę, po gorączce sobotniej nocy, oni – młode charty w profesjonalnych strojach. Trenera nawet mieli. Szło nam dobrze do przerwy, póki mieliśmy z górki, bo boisko było jakieś takie garbate... Przegraliśmy, ale wstydu nie było. Ale kiedyś podczas meczu złamałem obojczyk i moje występy się skończyły. Został telewizor. Ale i przed telewizorem emocje są duże.
R.O.: Ale co, Twoim zdaniem, jest w tej grze pasjonującego? Niektórzy uważają, że to kompletna bzdura, ot, dwudziestu dwóch facetów w krótkich gatkach gania za kawałkiem skóry...
T.B.: Piłka nożna to absolutny fenomen naszych czasów. Zjawisko socjologiczne, można by powiedzieć. To gra miliardów ludzi. Żaden inny sport nie wzbudza takich kontrowersji. Pomijam już wymiar hiperlokalny – miejska drużyna to świętość dla wielu, czy narodowy – niechby ktoś powiedział, że nie kibicuje reprezentacji. Przecież w 1969 roku po meczu wybuchła wojna między Hondurasem i Salwadorem, o której pisał Ryszard Kapuściński w słynnej „Wojnie futbolowej”. Giną ludzie na trybunach i ulicach. Dochodziło i dalej dochodzi przez piłkę do rzeczy strasznych. Zdarzają się przypadki linczów na piłkarzach, sędziach, działaczach, kibicach. Przegranie meczu może się skończyć śmiercią samobójczą, zawałem serca. W Polsce, ale nie tylko, huczy od afer korupcyjnych, mówi się o ustawianiu wyników meczów, lewej kasie. Coraz częściej umierają zawodnicy na stadionach, sport wyczynowy wyniszcza ludzi. Presja osiągania wyników też robi swoje. Pojawiły się narkotyki. To jest ta ponura strona zjawiska pod tytułem "piłka nożna". Z drugiej strony, piłka to awans cywilizacyjny i kulturowy, szansa dla biednych na wyrwanie się z getta, możliwość nauki. Powstają szkoły z internatami, gdzie dzieciaki nie muszą patrzeć na przemoc, ale mogą normalnie dorastać. Są historie zabawne, wzruszające. Jest już normą łączenie wydarzeń sportowych z przedsięwzięciami kulturalnymi. Nowoczesny stadion to cały kompleks sportowo-biznesowo-handlowy, dzieło sztuki architektonicznej. Polityk, który powie głośno, że ma w nosie drużynę narodową, może zapomnieć o poparciu elektoratu. Kaczyński pojechał do Szkocji załatwić nam Euro 2012, Tusk gra w piłkę regularnie. Piłka to wielkie, niewyobrażalne wręcz pieniądze. Dobry junior kosztuje tyle, ile jest warta Nagroda Nobla. Gwiazdy piłki zarabiają dziesiątki milionów. Mówiąc złośliwie – nogi okazują się być stokroć cenniejsze od mózgu. Takie czasy.
R.O.: Ale kibicowanie, na przykład, naszej reprezentacji, może być niezwykle frustrującym zajęciem. Teraz wprawdzie nie jest źle, po raz pierwszy w historii awansowaliśmy do Mistrzostw Europy, ale Ty wracasz do czasu klęski z Niemcami podczas Mistrzostw Świata, których gospodarzami byli nasi sąsiedzi. Dokładniej – akcja Twojej nowej powieści rozgrywa się 14 czerwca 2006 roku, kiedy nasi grali mecz ostatniej szansy i oczywiście go przegrali. Czemu akurat ten dzień wybrałeś?
T.B.: To jest sprawa skomplikowana. Ja „Mistrzostwo Świata” zacząłem pisać wiele lat wcześniej. Początkowo książka miała nosić tytuł „Trzydzieści w jeden”. Niewielki fragment pojawił się w nieistniejącym już toruńskim „Undergruncie”. Od początku chodziło o to, aby opowiedzieć historię życia bohatera w jeden dzień. Potem przerwałem pisanie, wyszły trzy inne książki. Na dodatek namnożyło się książek z liczbami w tytule – „Dziewięć” Stasiuka, „Osiem cztery” Nahacza”, „Dwanaście” i „Trzynaście” Świetlickiego. Latem 2006 roku pomysł powrócił. Ludzi ogarnęła histeria związana z mistrzostwami w Niemczech. Kiedy ja piszę: „Francuska Agencja Prasowa AFP przypomina, że przy okazji dzisiejszego meczu w Dortmundzie odbywa się sześćdziesiąta szósta rocznica pierwszego transportu Polaków do nazistowskiego obozu śmierci w Auschwitz”, to, może mi nie uwierzysz, jest to autentyczny cytat z gazety! Takie rzeczy się działy. Szaleństwo, lęk Niemców przed hordami dzikich ze Wschodu. Mój bohater budzi się w swoje trzydzieste urodziny, słucha radia, które trąbi o wieczornej batalii, potem wsiada w autobus, jedzie do roboty, a wieczorem idzie z ukochaną na mecz do klubu. Potem będzie święto, historyczny sukces, wyleczone kompleksy, a panna rozłoży przed bohaterem nogi... Ukoronowanie urodzin. Ale problem polega na tym, że jakie życie, takie urodziny. Katastrofa. Lubię pisać historie przewrotne. „Dłużyzny” wcale się nie ciągnęły, były krótkie, zwarte, podkręcone inwersją. „Pogrzeby” rozgrywały się w dni świąteczne, uroczyste. A druga część książki, czyli „Wesela”, zaczyna się od mowy pogrzebowej na cmentarzu... 14 czerwca idealnie nadaje się jako komentarz do losu bohatera. To dzień wyczekiwanego sukcesu, który przynosi paskudną klapę. Zarówno prywatną, jak i tę, nazwijmy ją, narodową. 14 czerwca jest przecież także dniem, w którym karykaturalnie wręcz wszyscy umacniają się w przekonaniu o własnej wielkości, o byciu pewniakiem w drodze do zwycięstwa. Taka wiara wbrew rozsądkowi, bo przecież wszystkie przesłanki raczej sugerowałyby klęskę. Beznadziejna pewność siebie! Ślepa, bo ślepi są i kibice, i – przede wszystkim – mój bohater, który zamyka oczy na to, co może okazać się niewygodne.
R.O.: Z tego co pamiętam, przed tym meczem uczestniczyłeś nawet w pieszej pielgrzymce olsztyńskich pisarzy i dziennikarzy do katolickiego sanktuarium, aby modlić się o pomyślność naszych futbolistów.
T.B.: Tak, rzeczywiście. Z pomysłem wyszedł Filip Onichimowski, też wielki fan piłki. Zadzwonił do mnie i mówi: Chodź, idziemy. No to poszliśmy, prawie jak u Janusza Rudnickiego, tyle że nam nic nie wybuchło i się nie zawaliło. Wręcz przeciwnie. Mieliśmy kompas, kanapki, piękną pogodę. Szliśmy polnymi drogami, przez wioski, kopaliśmy piłkę. Na miejscu zrobiliśmy sobie zdjęcie, weszliśmy do chłodnej świątyni, potem zagraliśmy kilkuminutowy meczyk, miejscowy duchowny poczęstował nas kawą, wypiliśmy po piwie w karczmie, a do domu wróciliśmy autem. Pokazali nas nawet w Teleexpressie. Rozumiem, że teraz powinna paść jakaś refleksja, głębsza myśl. Niestety, nic takiego nie nastąpi. Po prostu, dobrze jest czasem wyjść letnim rankiem na wycieczkę. Oderwać się od codziennych obowiązków...
R.O.: Jest w „Mistrzostwie Świata” jeszcze jeden wątek futbolowy: przewijająca się przez całą powieść groteskowo-absurdalna historia o tym, jak nasi działacze piłkarscy starają się nakłonić najlepszych piłkarzy świata do gry w polskiej reprezentacji. Czemu ona służy?
T.B.: Jest w piłce przepis, który mówi, że zawodnik, który grał w reprezentacji jednego kraju nie może już nigdy grać w innej. Tak więc, zabiegi działaczy od początku są kretyńskie. Taka reprezentacja nie mogłaby nigdy powstać. Ja tu bardziej bym się skupił na metodach werbunku, argumentach działaczy przemawiających za przystąpieniem do naszych. Wiele one mówią o naszej mentalności, kompleksach, fobiach. To są kompilacje życiorysów autentycznych postaci ze świata piłki z historiami rozgrywającymi się wyłącznie w wyobraźni. Kto powiedział, że znany angielski piłkarz, który ma wszystko, w skrytości ducha nie marzy o wycieczce przedwojenną polską łodzią podwodną? Dlaczego piłkarz z Afryki nie może nosić na sercu „W pustyni i w puszczy” Sienkiewicza? Czytać jej sobie do snu? Utożsamiać się z Kalim? A potem myśleć o dalekim kraju na północy, dla którego jest w stanie zrobić wszystko! Jesteśmy przecież narodem wybranym i wszyscy o tym wiedzą. Wiadomo również, że każdy obywatel ziemi chce być Polakiem! Trzeba pamiętać, że ja kończyłem tę książkę w czasie, kiedy Giertych rozdawał matury, usunął Gombrowicza z listy lektur. Kaczyński robił konferencje prasowe, na które wpuszczał tylko kamery telewizji Rydzyka. Ludzie ścigani przez sądy byli w rządzie, wykorzystywali seksualnie swoich podwładnych, fałszowali listy wyborcze. A wszystko to pod hasłem prawa i sprawiedliwości. Czy to jest mniej chore, niż piłkarz pragnący polecieć w kosmos? Problem w tym, że wędrówka działaczy próbujących namówić światowe gwiazdy, by zagrały w polskiej reprezentacji, może być metaforą szerszą. Jesteśmy przecież dość mocno uodpornieni na wszelkie głosy krytyki, na dostrzeżenie, że także polska historia ma swoje ciemne strony, że wśród Polaków – jak wśród obywateli innego państwa – są ludzie mali i bohaterowie, są śmieci i wielkie, niezapomniane postaci. Fanatycznie wręcz jesteśmy przywiązani do czarno-białej wizji świata: co złego to nie my, wszelkie zło pochodzi przecież od innych, od obcych.
R.O.: 14 czerwca 2006 roku to także szczególny dzień w życiu głównego bohatera, Tadka: jego trzydzieste urodziny. Czyżby dzień rozliczeń z przeszłością?
T.B.: Oczywiście. To jego pierwsze, poważne podsumowanie. Choć tu również można by gdzieś na marginesie powiedzieć, że wspomniana powaga zyskuje wymiar karykaturalny. No bo skąd powszechne przekonanie o traumie, jaka każdego dotyka, gdy przekroczy trzydziestkę? Mój bohater już sam nie wie, czy tę traumę przeżywa, czy może tylko ją odgrywa, bo właśnie tego oczekuje od niego otoczenie. W efekcie więc i jego podsumowanie nie eksponuje tak naprawdę sukcesów, ale porażki. Jego życie składa się z samych półproduktów. Zamiast pięknego mieszkania – wynajmowanie pokoju w przerobionej piwnicy, zamiast finansowego sukcesu na Zachodzie – porażka, sen o markach nie miał szansy zamienić się w jawę, zamiast ukochanej kobiety – przeciętna dziewczyna, dla której wcale nie jest wymarzonym księciem z bajki, zamiast stałej pracy – dorywcze zajęcia itp. Rozliczenie musi więc być oszukiwaniem siebie, ale może właśnie takie bywają rozliczenia? Perspektywa piwnicy, w której mieszka mój bohater, zamienia się w pewnego rodzaju próbę spojrzenia w twarz temu, co rzekomo jest wielobarwne, a tak naprawdę przytłacza szarością. Tak więc podróż autobusem przez miasto – podróż przez czas, historię, własną przeszłość, staje się krokiem do przodu. Pasywność zostaje zastąpiona aktywnością.
R.O.: Tadek jest kolejnym w Twojej prozie luzerem, nieudacznikiem, który popełnia jeden życiowy kiks za drugim. Dlaczego głównie takie postaci Cię interesują? Nie marzyło Ci się, aby pokazać jaśniejsze strony życia?
T.B.: Jestem bardzo nieufny w stosunku do bohaterów szczęśliwych, boję się Złotopolskich i Mostowiaków. To jest zamiatanie prawdziwego życia pod dywan. Urodziłem się w czasach realnego socjalizmu, na głębokiej prowincji. Jestem produktem propagandy, zakłamania i biedy. Tak mi zostało. Nie widzę, by w miejscu, gdzie się urodziłem, nagle ludzie się zmienili. Kolejne pokolenie grzeje wódę, teraz ruską. Doszły narkotyki. Ludzie sięgają dna. Każdy, kto widział chociażby dokumenty Ewy Borzęckiej, wie, o czym mówię. Jasną stronę życia niech odkrywają Szwaja z Grocholą. W „Dekadzie Literackiej” Dariusz Nowacki w wywiadzie mówi, że ja siedzę sobie w niszy i tak mi dobrze. Że jestem taki Don Kichot. Prawda jest nieco inna, bardziej prozaiczna. Dużych wydawców mój produkt nie interesuje. Nazywa się to w języku wydawców „potencjałem rynkowym”, a raczej jego brakiem. Filmów Borzęckiej też w Heliosie nie pokazują. Na mnie się po prostu nie zarobi. A jasne strony życia? Może one jednak gdzieś są w mojej prozie. Tyle że nie wyglądają tak, jak w serialach, teledyskach czy w telewizyjnym „Tańcu z gwiazdami”. Tą lepszą stroną staje się w „Mistrzostwie Świata” na przykład fakt, że Tadek dostrzega obłudę ukochanej dziewczyny, że nie chce dalej uczestniczyć w farsie, że mówi sobie: stop i wyplątuje się z tego układu. Ta decyzja z pewnością boli, ale w ostatecznym rozrachunku jest słuszna, dobra. Pozwala zachować twarz, dać sobie kolejną szansę, mieć czysty rachunek na przyszłość.
R.O.: Czy uważasz w takim razie, że literatura koniecznie powinna szarpać za sumienia, być jako ten dzwon bijący na trwogę?
T.B.: W „Pięknych dwudziestoletnich” Paweł Hertz mówi do Hłaski: „O ile pana dobrze zrozumiałem, pan chce się zająć pisaniem. To nie jest zajęcie przyjemne dla pana, ani dla ludzi, którzy to będą czytać. Czegóż pan oczekuje?”. To zdanie wydaje mi się kluczowe, najlepiej oddaje moje rozumienie pisania. Oczywiście, nie chodzi mi o dyskomfort czytającego związany z techniką, sposobem opowiadania czy fizyczne męki piszącego. Mam na myśli stawianie niewygodnych pytań, o ten rodzaj zajęcia, który nieprzyjemnie każe myśleć. Ja uważam, że literatura powinna opowiadać dobre, zajmujące historie. A przy dobrej historii trzeba myśleć. I musi to robić zarówno ten, który pisze, jak i ten, który czyta. Żeby było jasne, nie interesuje mnie powieść interwencyjna, literatura politycznie zaangażowana i inne tego typu doraźne twory. Wydaje mi się, że najważniejsze rzeczy w pisaniu i później w czytaniu dzieją się wtedy, gdy uda się umknąć jednoznacznej teraźniejszości, gdy pewne odniesienia do tego, co jest, są jedynie pretekstem do opowiadania historii, które również wtedy, gdy „dziś” zamieni się we „wczoraj”, pozostaną zajmujące. „Mistrzostwo Świata” jest opowieścią o katastrofie. O świecie na granicy rozpadu społecznego, kulturowego, ekonomicznego. Bohater próbuje pewne rzeczy łatać, ale problem w tym, że nie zawsze wie, jakiego materiału, jakiej igły użyć i jaki ścieg zastosować. Tacy ludzie są i będą zawsze. Konkretna data, wokół której buduję fabułę, jest bardziej metaforą pewnej atmosfery, określonego stanu rzeczy. Nie próbuję tu w żadnym wypadku napisać reportażu o tym, jak zachowywali się Polacy w dniu, gdy miał miejsce ów ważny mecz.
R.O.: Starasz się jednak przełamywać tonację opowieści, wprowadzając absurdalne, śmieszno-smutne anegdoty z życia Tadka. Czy chcesz dać do zrozumienia, że bez odrobiny ironii i zgody na absurd życie byłoby nie do zniesienia?
T.B.: Nie tylko. Wydaje mi się, że losy Tadka na pewnym poziomie uogólnienia stają się bardzo uniwersalne. Ma trzydzieści lat, jego rodzice już wtedy byli małżeństwem, mieli dziecko, stałą pracę, dom... A on? Nie ma nic. Jest więc nikim? I tu pojawia się problem. Bo jego doświadczenia nie są wcale czymś nadzwyczajnym, niesamowitym, niepowtarzalnym. Są, można by tak rzec, typowe. Tyle że ta typowość jest jego życiem. Boli, przeraża, wkurza, raduje, uspokaja. Jest jego. Tadek ciągle próbuje być kimś według modelu reprezentowanego przez pokolenie rodziców. Ale jego codzienność jest inna. Wcale nie znaczy, że gorsza. Nie znaczy też, że sytuacje, które z boku wydają się śmieszne, jego na przykład mocno nie ranią. Bohater dorasta więc powoli do świadomości, że ma prawo żyć tak, jak chce; że to, iż jego życie wygląda inaczej, wcale nie znaczy, że jest gorsze. Mistrzostwem Świata staje się tutaj przeciętność, ale w tej zwyczajności Tadek próbuje iść własną drogą. Ma jeszcze tyle zdrowego rozsądku, by w odpowiednim momencie wziąć się w garść i rzucić to, co zaczyna uwierać, rozpocząć wszystko od nowa. Z boku wygląda na niedojrzałego chłopaczka, który wiecznie się bawi i nie potrafi się ustatkować. Bywa śmieszny. Ale jest też postacią smutną. Wielkie rzeczy w jego życiu są elementem codzienności, są wielkie tylko dlatego, że on je takimi widzi. Dla innych to często banalne, idiotyczne nawet problemy. Tadek nie chce zmieniać całego świata. Coraz mocniej jednak zaczyna wyłuskiwać siebie z grupy, zaczyna dostrzegać siebie w oddzieleniu, uniezależnia się. I już to jest ogromnym zwycięstwem.
R.O.: Akcja „Mistrzostwa Świata” toczy się na kilku płaszczyznach, narracja powieści jest fragmentaryczna, rozedrgana, raz po raz rozrywana retrospekcjami, anegdotami, komicznymi wstawkami. Czy w ten sposób próbujesz lepiej pokazać chaos, w którym tkwi bohater?
T.B.: W książce można wyróżnić trzy plany. Przenikają się one wzajemnie, niektóre wątki powracają, by najmocniej wybrzmieć w finale. Trzymam się mocno konstrukcji, aby nie wyszła z tego chaotyczna mozaika, zbitek luźnych historyjek. Pierwszy plan to retrospekcje związane z życiem bohatera. Od opisów dzieciństwa w rodzinnym domu aż po piwniczną zsyłkę. Drugi plan to podróż miejskim autobusem przez miasto i towarzyszące temu opisy miejsc. A plan trzeci to powstająca na oczach czytelnika Superdrużyna, która ma zapewnić Polsce tytułowe Mistrzostwo Świata. Kiedy się książce przyjrzeć dokładniej, jest to – paradoksalnie – typowo linearna opowieść. Od pobudki w dniu urodzin aż po finałową wieczorną katastrofę zarówno prywatną, jak i narodową. Tak więc rwany opis jest technicznym sposobem oddania chaosu życia bohatera i otaczającego go świata.
R.O.: Dostrzegam w Twoim bohaterze pewne pęknięcie, by nie rzec – niespójność. Z jednej strony potrafi on w miarę trzeźwo oceniać swoje przypadki życiowe, szczególnie te z przeszłości, z drugiej jednak bywa straszliwie naiwny, choćby w stosunku do kobiet, które permanentnie go oszukują. To celowy zabieg?
T.B.: Mój bohater słabo się zna na kobietach. Może dlatego, że wcześnie opuścił dom rodzinny, nie słuchał rad mamy? Mówiąc inaczej, łatwo jest doradzać innym, trudniej sobie. Szczególnie, kiedy serce zaczyna mocniej bić. Gdyby tak nie było, to skąd tyle rozwodów? Małżeńskich dramatów? Ja nie widzę w tym niespójności. Czym innym jest ocenianie siebie przez pryzmat lat, a czym innym trzeźwa ocena miłosnego uniesienia. Każdy się kiedyś sparzył.
R.O.: Mimo iż „Mistrzostwo Świata” jest powieścią o katastrofie, to jednak – jak mi się wydaje – jest w niej przewrotny, gorzki happy end. To fakt, polscy piłkarze przegrali z niemieckimi, Tadek też w życiu generalnie przegrywa. Pamięć kibiców bywa krótka, piłkarze dostaną szansę rehabilitacji – choćby, przypomnę, na najbliższych Mistrzostwach Europy, gdzie znowu przyjdzie im zmagać się z Niemcami – i Tadek też pewnie kolejny raz postara się zrobić coś ze swoim życiem. Czy tak?
T.B.: Tadek już nie, ale inny bohater na pewno tak. Bardzo podoba mi się to, co robi Edward Redliński. Wymyślił sobie, że każda z jego książek będzie zupełnie inna formalnie i tematycznie. Moje debiutanckie „Leze” krytycy umieścili na półce z napisem „zaangażowanie”. Z kolei „Dłużyzny” określono książką, która przygląda się rozmaitym odsłonom zła. „Pogrzeby” rozprawiały się z polskimi mitami rodzinno-narodowymi. Książka, o której teraz rozmawiamy, jest znowu inna. Pozornie śmieszna, jest smutną opowieścią. W finale bohater traci najbliższą mu osobę. To jego największa porażka. Schrzanił coś bezpowrotnie. Nie będzie kolejnego razu, nie zadzwoni telefon z promocją „dwa w jednym”. Żadnych bonusów! A jeżeli chodzi o moich bohaterów – złapałem się na tym, że od samego początku, od debiutu, każę im ciągle gdzieś łazić. Łazi chłopiec-Leze, w tytułowym opowiadaniu z debiutu, łażą ojciec z synem w „Dłużyznach”, przybysz-Mikołaj z poprzedniej książki także czegoś szuka, jest wędrowcem. Tadek wsiada w autobus, rusza w drogę. Jedzie przez miejsca i czas. Jeżeli powiem, że moja następna książka nosi tytuł „Spacer”, to wychodzi na to, że faktycznie ci moi bohaterowie pomimo klęsk podnoszą się i idą. Oni ciągle szukają.
R.O.: „Mistrzostwo Świata” jest też najbardziej olsztyńską z Twoich książek. Przez cały dzień bohater intensywnie przemieszcza się po Olsztynie, przypomina fakty z historii miasta, komentuje to, co widzi w przestrzeni publicznej. Zdaje mi się, że chciałeś pokazać Olsztyn zupełnie inny od tego, który próbują przedstawiać ludzie z kręgu „Borussii”?
T.B.: Pisarze związani z „Borussią” to nie moja bajka. Mnie nie interesują małe ojczyzny, Atlantydy Północy. Może dlatego, że zawsze piszę o ludziach, a miejsce jest tylko tłem, w gruncie rzeczy nie ma znaczenia. Pozawijane paskudnie relacje są możliwe wszędzie. W tej książce wymyśliłem to sobie tak, że bohater znalazł nadpaloną przedwojenną mapę Allenstein i według niej podróżuje. To kolejny pomysł na opisanie jego słabości. Nie zadaje sobie trudu, by odszukać brakujących kawałków z nazwami. Musiałby przecież zadać sobie trochę trudu, nie widzi powodu, by to robić, więc po prostu konfabuluje. Chciałem, by mój opis miasta był szczególny. Jeżeli bohater z kolesiami siedzi na Targu Rybnym, to rozprawia o znajdującej się tam przed wojną miejskiej toalecie, a nie o losach Warmiaków pod pruskim butem. Tak mi bardziej pasuje. Tak jest uczciwiej. I, co tu gadać, tak to było...
Nad „Mistrzostwem Świata”, nową książką Tomasza Białkowskiego, patronat objął „artPAPIER”.
KONKURS
Pierwsze pięć osób, które prześlą na adres mailowy redakcji redakcja@artpapier.com prawidłową odpowiedź na pytanie:
Jaki tytuł miała początkowo nosić najnowsza powieść Tomasza Białkowskiego?, otrzyma ufundowany przez wydawnictwo Portret egzemplarz "Mistrzostw świata".
W temacie maila prosimy wpisać: Konkurs.
.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |