ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 marca 5 (101) / 2008

Krzysztof Ociepa,

GANGSTER JAK KORPORACJA

A A A
Frank Lucas (Denzel Washington) jest młodym gangsterem zdobywającym doświadczenie u boku czarnego ojca chrzestnego Ellswortha „Bumpy” Johnsona (Clarence Williams III). Bumpy reprezentuje typ starego gangstera w stylu Vita Corleone z „Ojca chrzestnego”. Należy do świata, w którym liczyła się indywidualność i wiadomo było, co do kogo należy. Jest rok 1969 i miejsce małych prywatnych przedsiębiorców zajmują wielkie korporacje, pozbawione jednego właściciela, dysponujące sieciami sklepów, w których sprzedają produkty o wyrobionej marce. Dla Bummpy’ego oznacza to kłopoty, bo ściągnięcie haraczu od marketu należącego do korporacji jest o niebo trudniejsze niż od właściciela małego sklepiku. Gangster umiera w jednym z takich sieciowych sklepów, zostawiając swojego podopiecznego z problemami, jakie niesie nowa rzeczywistość. Frank jest pojętnym uczniem i wychodzi z założenia, że skoro nie można walczyć z nowym porządkiem, to należy się do niego jak najlepiej przystosować. Zauważając, że sklepy zaopatrują się bezpośrednio u producenta, bohater dochodzi do wniosku, że identycznie można postępować z towarem takim jak narkotyki. Trwająca właśnie wojna w Wietnamie umożliwia zorganizowanie przerzutu z tamtej części globu, bezpośrednio od wytwórcy białego proszku. Frank działa jak globalna korporacja: tworzy nazwę marki dla swojego towaru, organizuje punkty dystrybucji w mieście, sprzedaje i zarabia, nie ujawniając swojej twarzy. Tysiące narkomanów wiedzą, czym jest „True Blue”, ale żaden z nich nie wie, kto kryje się za tą nazwą.

Przeciwnikiem Franka jest gliniarz Richie Roberts (Russell Crowe). Richie stanowi podręcznikowy przykład gliniarza mającego obsesję na punkcie swojej pracy: będący w separacji z żoną, nie mający czasu na odwiedzanie syna, uczciwy i jednocześnie biedny. „Harcerzyk i frajer”, jak mówią o nim koledzy. Kiedy już mu się poszczęści i znajdzie w przechwyconej torbie milion dolarów, to rzecz jasna odnosi całą kwotę na komisariat. Richie jest jakby połączeniem Serpico i Doyle’a Popeya z „Francuskiego łącznika”. Samotnik, z którym nikt nie chce pracować, dostaje w końcu szansę od swojego przełożonego. Ma stanąć na czele grupy rozpracowującej narkotykowy biznes Nowego Jorku.

Starcie ambitnego gangstera z policjantem owładniętym obsesją sprawiedliwości wydaje się tylko kwestią czasu. Zamiast efektownego pojedynku Ridley Scott oferuje widzom opis świata gangsterów i tych, którzy na co dzień ich zwalczają. Reżyser wykorzystał, nasilającą się co kilka lat, nostalgię za „starymi, dobrymi czasami” i przywołał lata siedemdziesiąte, starając się jak najwierniej oddać realia i klimat tamtych dni. To barwne tło stanowi znakomitą oprawę dla głębszej analizy mechanizmów rządzących dwoma różnymi, ale nieustannie przenikającymi się światami. Najpierw uparte i żmudne dochodzenie samotnego gangstera do wysokiej pozycji w bandyckiej hierarchii. Następnie policyjne śledztwo, w którym garstka przedstawicieli prawa usiłuje namierzyć niewidzialnego przeciwnika.

Krytyka słusznie zauważa liczne nawiązania do klasyki filmu gangsterskiego i policyjnego. Szczególnie zaś do „Ojca chrzestnego” i „Francuskiego łącznika”, filmów wybitnych, ale zupełnie od siebie odmiennych, ukazujących na zupełnie różne sposoby dwa inne światy – gangsterski i policyjny. „Ojciec chrzestny” to opowieść prawdziwie epicka. „Francuskiemu łącznikowi” bliżej jest do paradokumentu lub reportażu prasowego. Ridley Scott połączył dwa w jednym, film gangsterski z filmem policyjnym, rozmach hollywoodzkiego widowiska w partiach poświęconych historii Franka Lucasa z oszczędną rejestracją pracy nowojorskiej policji. Nad całością wyraźnie unosi się jednak duch „Ojca chrzestnego”. Wizja Coppoli do dziś fascynuje, w związku z czym obraz życia gangsterskiego w filmie Scotta bardziej trafia do wyobraźni widza niż nudny żywot policjanta z zasadami. Reżyser stawia na efektowność i trzeba przyznać, że film jest wielkim widowiskiem, które ogląda się z zapartym tchem. „American Gangster” to dzieło epickie, wielka panorama świata przestępczego Nowego Jorku, ale także pełny obraz środowiska przedstawicieli prawa.

Tworząc opowieść, w której splątują się różne życiorysy, Scott nigdy nie traci z oczu głównych bohaterów swojego filmu. Postacie drugoplanowe istnieją tylko w bezpośrednim związku z Frankiem Lucasem lub Richiem Robertsem. Reżyserska strategia zapobiegła niepotrzebnemu bałaganowi i mnożeniu wątków pobocznych. Ta „żelazna dyscyplina” w opowiadaniu historii sprawiła, że psychologicznie pogłębione są właściwie tylko sylwetki głównych bohaterów filmu. W istocie rzeczy w filmie „pograli sobie” tylko Denzel Washington i Russell Crowe. Reszta ograniczyła się do odtwarzania określonych typów naszkicowanych kilkoma kreskami. Jeśli ktoś chciał zaistnieć w towarzystwie dwóch gwiazd, to musiał się mocno starać. Oglądając film, miałem wrażenie, że wszyscy potraktowali swoje zadania aktorskie jak życiowe wyzwanie. Dawno nie widziałem takiego koncertu gry aktorskiej. Josh Brolin jako skorumpowany policjant, Ted Levine jako przełożony Richiego, Armand Assante w roli szefa konkurencyjnego gangu. Wyliczać by można bardzo długo, chociaż uczciwie trzeba przyznać, że na liście zabraknie postaci kobiecych.

„American Gangster” to oczywiście męskie kino; kobiety są tu jedynie przyczyną kłopotów, w jakie wpadają bohaterowie filmu. Żona Richiego żąda od niego rozwodu, zaś małżonka Franka Lucasa kupuje mu futro, w którym momentalnie zwraca on na siebie uwagę stróżów prawa, co staje się początkiem jego upadku. Schwytany przez policję Lucas decyduje się pójść na współpracę, obnażając skalę korupcji w nowojorskiej policji. Jak się okazuje, Richiemu i Frankowi dużo łatwiej dogadać się ze sobą nawzajem niż z własnymi żonami. Można więc ponarzekać na lekko mizoginistyczny ton filmu Scotta, ale czy bez niego moglibyśmy ciągle mówić o „męskim kinie”?
„American Gangster”. Reż.: Ridley Scott. Scen.: Steven Zaillian. Obsada: Denzel Washington, Russell Crowe. Gatunek: dramat / kryminał. USA 2007, 157 min.