
O TYM, W JAKI SPOSÓB PRZEŻYWAĆ ORGAZM PRZY URBANIE I ZARAZIĆ SIĘ PSYCHICZNYM ADIDASEM
A
A
A
Dziwaczna to książka i właściwie nie wiem nawet, co o niej sądzić. Rzadko mi się to zdarza, z reguły w czasie lektury rozrywany jestem ekstremalnymi uczuciami – a to wściekam się i nienawidzę autora za to, co przedstawia, a to podniecam się słowami innego autora niczym pryszczaty nastolatek, co to w rowie przy drodze znalazł wyrwany z „Playboya” kawałek rozkładówki. Z „Czarną Matką” Wojciecha Stamma (znanego skądinąd jako Lopez Mausere) było tak, że raz irytowałem się i nudziłem w czasie lektury, żałując bardzo, iż na takie redakcyjne zlecenie się zgodziłem, to znowu rozśmieszał mnie jakiś mniej lub bardziej wysublimowany żarcik czy dialog któregoś z bohaterów. Drażnił mnie czy może nawet zawstydzał (swoim poziomem) inny kawałek, by po kilku stronach jakimś zgrabnym bon motem czy błyskotliwym spostrzeżeniem autor chciał mnie jeszcze na kolejny kwadrans przy swojej debiutanckiej powieści zatrzymać. Powyższym, mało konkretnym zdaniom udaje się chyba uchwycić istotę „Czarnej Matki”, która jawi mi się przede wszystkim jako powieść chaotyczna, migotliwa i niekonkretna właśnie. Oczywiście, nie ulega wątpliwości, że wszystko to zabiegi celowe, bo też autorem jest słynny Lopez Mausere a nie Jacek Dehnel. Balzaca i klasycystycznych ornamentów nie odnajdziemy tutaj więc wcale, usatysfakcjonowani będą za to kolekcjonerzy opisów masturbacji, medytacji nad matką czy refleksji czynionych z perspektywy deski klozetowej. Przy czym, zaznaczam od razu, ograniczenie „Czarnej Matki” do tych fragmentów, które mogłyby obruszyć konserwatywnie ukierunkowanego czytelnika, również nie oddaje w pełni rzeczywistego obrazu tej, powtórzmy raz jeszcze, dziwacznej powieści. Nie wiadomo nawet, czy na pewno i do końca książka Stamma jest powieścią, czy może raczej zbiorem przygód, anegdot, historyjek, opisów, impresji i spisanych z rzeczywistości dialogów.
Wszystkie te „przygody i historyjki” połączone są postacią głównego bohatera i pierwszoosobowego narratora (alter ego samego autora) Włodka Wolka. Wolek opowiada o całym swoim dotychczasowym życiu: od dzieciństwa, czasów przedszkolnych, przez podstawówkę, aż po szczątkowe studia, stan wojenny, pierwsze miłości i podróże, wreszcie emigrację. Najpierw do Norwegii, gdzie mieszka na squacie, utrzymuje się ze sprzedaży butelek i pojedynkuje z oddziałami policji, a następnie do Niemiec, gdzie staje się prawdziwym emigrantem (problemy z wizą, poszukiwanie pracy, kolejni pracodawcy, kolejne przygody miłosne, samotność emigranta, paradoksalna i niespodziewana tęsknota za Polską, której nikt by się po Włodku nie spodziewał, której nie spodziewał się przede wszystkim on sam). Narracja Wojciecha Stamma jest mocno chaotyczna, rwana, z rozmysłem pokawałkowana, jakby tylko poetyka fragmentu mogła oddać liczne absurdy i szaleństwa bogatego, właściwie – sugeruje autor – nieuchwytnego życiorysu Włodka Wolka. Tak jakby narrator mówił: „tego się nie da opisać!”. Mimo to próbuje, stara się jak może, wyrzuca z siebie słowa, kolejne zdania, zdania mocno eliptyczne, często pozbawione większego sensu, a często błędne i koślawe, jakby w jednym zlały się cztery kolejne. Wszystko się tutaj na siebie nakłada, frazy wzajemnie się popędzają, co wywołuje wrażenie, że autor nie miał nad nimi żadnej kontroli, że w swojej wspomnieniowo-rozrachunkowej pisaninie nie wprowadził najmniejszych nawet elementów dyscypliny. Z tych być może względów w czasie lektury „Czarnej Matki” często przypominał mi się „Pamiętnik z Powstania Warszawskiego” Mirona Białoszewskiego, z którego Stamm – nie wiem, na ile świadomie – czerpie sporo. Szczególnie fragmenty relacjonujące wydarzenia stanu wojennego przywołują na myśl stworzony przez Białoszewskiego obraz powstania ’44, ale takie rozedrganie, niesamowita żywiołowość i nieokiełznanie języka charakterystyczne jest dla wszystkich właściwie rozdziałów książki.
„Czarna Matka” to zatem dość niecodzienna powieść wspomnieniowa – jest czymś w rodzaju zbioru olśnień i impresji, anegdot i zapisków dziennikowych, zapamiętanych wrażeń i emocji. To powieść mocno dygresyjna, wielowątkowa, a przez jej karty przetaczają się całe hordy postaci epizodycznych, które mieszają się nam w głowie i z których zapamiętujemy po lekturze zaledwie kilka osób (Jegorowicz, Magda, Laura, Aldona, Anja czy Ekhard). „Czarna Matka” przypomina „totartowy” kolaż (Lopez Mausere to przecież jeden z współtwórców legendarnej gdańskiej grupy artystycznej Totart) czy może raczej rodzaj literackiego bigosu, gdzie wrzuca się do kotła wszystko, co tylko się autorowi przypomni, co tylko znajdzie się pod ręką. Do tego liczne zmyłki, konfabulacje, retrospekcje, pomieszanie ludzi i języków, przestrzeni i czasów. Odloty po jointach, narkotyczne jazdy, dialogi o niczym, nieistotne wydarzenia, błahe czyny, wątki mocno poboczne, jakby z innej książki zaczerpnięte. I – paradoksalnie – wszystko to jakoś mieści się na kartach jednej powieści, mniej lub bardziej się zazębia i powoli, ale płynie do przodu. Powoli brnie też przez te nierozpoznane wertepy zdezorientowany czytelnik, który – jak się spodziewam – może cisnąć „Czarną Matką” w kąt bardzo szybko lub też zachwycić się jej urzekającą pretensjonalnością i niezbyt wyszukaną efektownością.
Tylko że właściwie każdy z totartowców mógłby napisać swoją wersję „Czarnej Matki” i w każdym z przypadków otrzymalibyśmy dziesiątki nowych wydarzeń, postaci i dialogów, najpewniej – z życia wziętych. Byłby to zresztą interesujący eksperyment – zebranie takich specyficznych „świadectw epoki” obok siebie, przyjrzenie się bliżej relacjom poszczególnych osób, które swoimi życiorysami opisują minione dziesięciolecia, podczas gdy historia Polski czy historia naszej kultury stanowią zaledwie mdłe i właściwie zbędne tło tych rozważań. Takim jednostkowym świadectwem jest właśnie „Czarna Matka” Stamma, który nawet nie udaje, że sprzedaje nam jakąś ogólniejszą, uniwersalną prawdę o świecie, Polsce, stanie wojennym, emigracji czy miłości i seksie. Właściwie – jakby to mógł powiedzieć sam Włodek Wolek – ma to wszystko głęboko w dupie. Jedyną prawdą o świecie, stanie wojennym i pracy w niemieckim hospicjum jestem ja sam i nic innego nie jest istotne. To, co jest dla mnie ważne, to nie stan polskiej gospodarki, ale stan mojego konta czy to, że na założenie własnego konta w ogóle mnie nie stać. To, co jest dla mnie ważne, to nie Wojciech Jaruzelski, Lech Wałęsa i Jan Paweł II, ale moje własne lęki i neurozy: to, że boję się od lat osiemdziesiątych latać samolotami, bo raz w życiu przeleciałem się radzieckim antonowem,; to, że boję się AIDS i od dawna już choruję na „adidasa psychicznego” i kiedy nie mogę doczekać się kolejnych wyników badań, wiem, że opieszałość lekarzy równoznaczna jest z wydanym na mnie przez chorobę wyrokiem; to, że moi dwaj koledzy, z którymi mieszkałem w Norwegii, za chwilę mnie zwiążą, zakneblują i brutalnie zgwałcą. Jak donosi Włodek Wolek z Niemiec: „wszystko sprzedałem w Polsce, wszystko straciłem, brakowało tylko, żeby urodziły się mi chore, niedorozwinięte dzieci, Magda powinna mnie puścić z trenerem kadry dżudoków, a ja powinienem zarazić się AIDS, na koniec dopada mnie mafia, która mnie gwałci, oślepia i urywa jaja. Tak się przynajmniej czułem. Niewiele w końcu trzeba, żeby człowieka doprowadzić do ostateczności”.
Odnośnie tytułu samej powieści, w książce na ten temat odnajdziemy niewiele wskazówek, pojawia się epizod, w którym Wolek spotyka czarnych Niemców, których biblią jest książka pod tytułem „Black Athena”: „to oni byli początkiem i końcem, końcem historii, która zaczynała się od wielkiej czarnej matki”. Warto jednak zacytować wypowiedź samego Stamma z wywiadu, jakiego udzielił „Kulturze TV”, gdy zapytany został o przyczyny tęsknoty Wolka za Polską: „Bo to sanktuarium. Ociekające krwią, ale cały czas sanktuarium. To pomnik, i nie myślę tylko o Polsce, ale też o całej Europie Środkowej. To ona jest tytułową Czarną Matką”. Może i tak jest w rzeczywistości, ale czy do takiej interpretacji tytułowej „postaci” można dojść samemu po lekturze książki? Nie wydaje mi się. No chyba, że ktoś szczyci się naprawdę abstrakcyjnym, nieujarzmionym rodzajem wyobraźni. Wojciech Stamm do przedstawicieli tego gatunku należy z całą pewnością. I tak – ograniczę się do kilku, na chybił-trafił dobranych przykładów, których w książce całe mnóstwo. W „Czarnej Matce” prezentuje nam Stamm swoją prywatną typologię pip (jest na przykład – mówi nam bez skrępowania autor – pipa metaliczna albo pipa śmietanowo-cebulowo-ziołowa z grzybami), tłumaczy, które kobiety są tak naprawdę ważne w życiu mężczyzny („pierwsza oprócz matki to pierwsza miłość, druga, oprócz babki, ta, która cię rozprawicza, trzecia, która ci rodzi dzieci, a czwarta to na osłodę, żebyś miał co wspominać, chwalić się przed kolegami”), opisuje uprawianie seksu przy expose Mazowieckiego i przyjemnościach orgazmu przeżywanego przy przemówieniach Jerzego Urbana, wypytuje swoje dzieci (trojaczki) czyimi są inkarnacjami, opisuje, jak to urwało mu członek i wszczepiono implant, itd., itp.
„Czarna Matka” jest powieścią nierówną, o której, jak już wspominałem, trudno powiedzieć cokolwiek pewnego, a na pewno już trudno mnie samemu zdecydować, czy jest to powieść – by posłużyć się odwiecznymi kategoriami – dobra czy zła. Być może innym czytelnikom wystawienie noty końcowej (czy – przy odrzuceniu powieści po kilkunastu stronach – początkowej) przyjdzie łatwiej. W moim wypadku nie udało się to nawet po lekturze całości, a więc całych trzystu pięćdziesięciu stronic. Mogę jedynie stwierdzić, że jedne z historii przypadły mi do gustu bardziej a inne mniej, jedne żarty mnie naprawdę rozbawiły, a inne uznałem za żenujące i zupełnie zbędne. Zbędne wydały mi się również wiersze Stamma powtykane w narrację, które niby mają fabularne wydarzenia dopowiadać, niby je rozbijać, a właściwie to nie wiadomo, czemu i komu służą. Zbędna jest chyba również prezentowana czytelnikowi wymiana mejli z Anją, która to korespondencja ani interesująca poznawczo, ani literacko; nawet o samej postaci Wolka niewiele nowego nam mówi, może tylko to, że niezbyt zajmujące liściki wymienia ze swoimi dziewczętami. Nieraz całe akapity wydały mi się koślawe i szkaradne, a innym razem całe zdania pozakreślałem ołówkiem i wziąłem sobie do serca . A propos serca, to obojętnie nie mogłem przejść obok, niestety nielicznych, fragmentów, w których Stamm próbuje czytelnikom przybliżyć swoich kaszubskich dziadków, a w szczególności ich język: pseudo-kaszubszczyzna, którą próbuje Stamm oddać na kartach „Czarnej Matki”, rzeczywiście przypomina język, którym posługiwała się chociażby moja świętej pamięci babka. Ja również musiałem zmywać „statki” i wychowywałem się wśród takich mniej więcej zdań: „Łen to bel ministrantem, miol se za ksiandza uczyc, ale, panie, wojna bela i łen bel prec. Jak wrócil, to ksiandza nie belo i jego ruske sałdaty ksiandzem zrobili i łen msza łotprewioł i łen ni umiol czytyc jak ksiandz, czytal durch”; piękna sprawa, prawda, czytelniku z Warszawy, Krakowa i Rzeszowa?. Coś mi się jednak mocno zdaje, że tych zdań, które warto zakreślić i zapamiętać, było w „Czarnej Matce” zdecydowanie mniej. Być może u Państwa te proporcje się odwrócą.
Wszystkie te „przygody i historyjki” połączone są postacią głównego bohatera i pierwszoosobowego narratora (alter ego samego autora) Włodka Wolka. Wolek opowiada o całym swoim dotychczasowym życiu: od dzieciństwa, czasów przedszkolnych, przez podstawówkę, aż po szczątkowe studia, stan wojenny, pierwsze miłości i podróże, wreszcie emigrację. Najpierw do Norwegii, gdzie mieszka na squacie, utrzymuje się ze sprzedaży butelek i pojedynkuje z oddziałami policji, a następnie do Niemiec, gdzie staje się prawdziwym emigrantem (problemy z wizą, poszukiwanie pracy, kolejni pracodawcy, kolejne przygody miłosne, samotność emigranta, paradoksalna i niespodziewana tęsknota za Polską, której nikt by się po Włodku nie spodziewał, której nie spodziewał się przede wszystkim on sam). Narracja Wojciecha Stamma jest mocno chaotyczna, rwana, z rozmysłem pokawałkowana, jakby tylko poetyka fragmentu mogła oddać liczne absurdy i szaleństwa bogatego, właściwie – sugeruje autor – nieuchwytnego życiorysu Włodka Wolka. Tak jakby narrator mówił: „tego się nie da opisać!”. Mimo to próbuje, stara się jak może, wyrzuca z siebie słowa, kolejne zdania, zdania mocno eliptyczne, często pozbawione większego sensu, a często błędne i koślawe, jakby w jednym zlały się cztery kolejne. Wszystko się tutaj na siebie nakłada, frazy wzajemnie się popędzają, co wywołuje wrażenie, że autor nie miał nad nimi żadnej kontroli, że w swojej wspomnieniowo-rozrachunkowej pisaninie nie wprowadził najmniejszych nawet elementów dyscypliny. Z tych być może względów w czasie lektury „Czarnej Matki” często przypominał mi się „Pamiętnik z Powstania Warszawskiego” Mirona Białoszewskiego, z którego Stamm – nie wiem, na ile świadomie – czerpie sporo. Szczególnie fragmenty relacjonujące wydarzenia stanu wojennego przywołują na myśl stworzony przez Białoszewskiego obraz powstania ’44, ale takie rozedrganie, niesamowita żywiołowość i nieokiełznanie języka charakterystyczne jest dla wszystkich właściwie rozdziałów książki.
„Czarna Matka” to zatem dość niecodzienna powieść wspomnieniowa – jest czymś w rodzaju zbioru olśnień i impresji, anegdot i zapisków dziennikowych, zapamiętanych wrażeń i emocji. To powieść mocno dygresyjna, wielowątkowa, a przez jej karty przetaczają się całe hordy postaci epizodycznych, które mieszają się nam w głowie i z których zapamiętujemy po lekturze zaledwie kilka osób (Jegorowicz, Magda, Laura, Aldona, Anja czy Ekhard). „Czarna Matka” przypomina „totartowy” kolaż (Lopez Mausere to przecież jeden z współtwórców legendarnej gdańskiej grupy artystycznej Totart) czy może raczej rodzaj literackiego bigosu, gdzie wrzuca się do kotła wszystko, co tylko się autorowi przypomni, co tylko znajdzie się pod ręką. Do tego liczne zmyłki, konfabulacje, retrospekcje, pomieszanie ludzi i języków, przestrzeni i czasów. Odloty po jointach, narkotyczne jazdy, dialogi o niczym, nieistotne wydarzenia, błahe czyny, wątki mocno poboczne, jakby z innej książki zaczerpnięte. I – paradoksalnie – wszystko to jakoś mieści się na kartach jednej powieści, mniej lub bardziej się zazębia i powoli, ale płynie do przodu. Powoli brnie też przez te nierozpoznane wertepy zdezorientowany czytelnik, który – jak się spodziewam – może cisnąć „Czarną Matką” w kąt bardzo szybko lub też zachwycić się jej urzekającą pretensjonalnością i niezbyt wyszukaną efektownością.
Tylko że właściwie każdy z totartowców mógłby napisać swoją wersję „Czarnej Matki” i w każdym z przypadków otrzymalibyśmy dziesiątki nowych wydarzeń, postaci i dialogów, najpewniej – z życia wziętych. Byłby to zresztą interesujący eksperyment – zebranie takich specyficznych „świadectw epoki” obok siebie, przyjrzenie się bliżej relacjom poszczególnych osób, które swoimi życiorysami opisują minione dziesięciolecia, podczas gdy historia Polski czy historia naszej kultury stanowią zaledwie mdłe i właściwie zbędne tło tych rozważań. Takim jednostkowym świadectwem jest właśnie „Czarna Matka” Stamma, który nawet nie udaje, że sprzedaje nam jakąś ogólniejszą, uniwersalną prawdę o świecie, Polsce, stanie wojennym, emigracji czy miłości i seksie. Właściwie – jakby to mógł powiedzieć sam Włodek Wolek – ma to wszystko głęboko w dupie. Jedyną prawdą o świecie, stanie wojennym i pracy w niemieckim hospicjum jestem ja sam i nic innego nie jest istotne. To, co jest dla mnie ważne, to nie stan polskiej gospodarki, ale stan mojego konta czy to, że na założenie własnego konta w ogóle mnie nie stać. To, co jest dla mnie ważne, to nie Wojciech Jaruzelski, Lech Wałęsa i Jan Paweł II, ale moje własne lęki i neurozy: to, że boję się od lat osiemdziesiątych latać samolotami, bo raz w życiu przeleciałem się radzieckim antonowem,; to, że boję się AIDS i od dawna już choruję na „adidasa psychicznego” i kiedy nie mogę doczekać się kolejnych wyników badań, wiem, że opieszałość lekarzy równoznaczna jest z wydanym na mnie przez chorobę wyrokiem; to, że moi dwaj koledzy, z którymi mieszkałem w Norwegii, za chwilę mnie zwiążą, zakneblują i brutalnie zgwałcą. Jak donosi Włodek Wolek z Niemiec: „wszystko sprzedałem w Polsce, wszystko straciłem, brakowało tylko, żeby urodziły się mi chore, niedorozwinięte dzieci, Magda powinna mnie puścić z trenerem kadry dżudoków, a ja powinienem zarazić się AIDS, na koniec dopada mnie mafia, która mnie gwałci, oślepia i urywa jaja. Tak się przynajmniej czułem. Niewiele w końcu trzeba, żeby człowieka doprowadzić do ostateczności”.
Odnośnie tytułu samej powieści, w książce na ten temat odnajdziemy niewiele wskazówek, pojawia się epizod, w którym Wolek spotyka czarnych Niemców, których biblią jest książka pod tytułem „Black Athena”: „to oni byli początkiem i końcem, końcem historii, która zaczynała się od wielkiej czarnej matki”. Warto jednak zacytować wypowiedź samego Stamma z wywiadu, jakiego udzielił „Kulturze TV”, gdy zapytany został o przyczyny tęsknoty Wolka za Polską: „Bo to sanktuarium. Ociekające krwią, ale cały czas sanktuarium. To pomnik, i nie myślę tylko o Polsce, ale też o całej Europie Środkowej. To ona jest tytułową Czarną Matką”. Może i tak jest w rzeczywistości, ale czy do takiej interpretacji tytułowej „postaci” można dojść samemu po lekturze książki? Nie wydaje mi się. No chyba, że ktoś szczyci się naprawdę abstrakcyjnym, nieujarzmionym rodzajem wyobraźni. Wojciech Stamm do przedstawicieli tego gatunku należy z całą pewnością. I tak – ograniczę się do kilku, na chybił-trafił dobranych przykładów, których w książce całe mnóstwo. W „Czarnej Matce” prezentuje nam Stamm swoją prywatną typologię pip (jest na przykład – mówi nam bez skrępowania autor – pipa metaliczna albo pipa śmietanowo-cebulowo-ziołowa z grzybami), tłumaczy, które kobiety są tak naprawdę ważne w życiu mężczyzny („pierwsza oprócz matki to pierwsza miłość, druga, oprócz babki, ta, która cię rozprawicza, trzecia, która ci rodzi dzieci, a czwarta to na osłodę, żebyś miał co wspominać, chwalić się przed kolegami”), opisuje uprawianie seksu przy expose Mazowieckiego i przyjemnościach orgazmu przeżywanego przy przemówieniach Jerzego Urbana, wypytuje swoje dzieci (trojaczki) czyimi są inkarnacjami, opisuje, jak to urwało mu członek i wszczepiono implant, itd., itp.
„Czarna Matka” jest powieścią nierówną, o której, jak już wspominałem, trudno powiedzieć cokolwiek pewnego, a na pewno już trudno mnie samemu zdecydować, czy jest to powieść – by posłużyć się odwiecznymi kategoriami – dobra czy zła. Być może innym czytelnikom wystawienie noty końcowej (czy – przy odrzuceniu powieści po kilkunastu stronach – początkowej) przyjdzie łatwiej. W moim wypadku nie udało się to nawet po lekturze całości, a więc całych trzystu pięćdziesięciu stronic. Mogę jedynie stwierdzić, że jedne z historii przypadły mi do gustu bardziej a inne mniej, jedne żarty mnie naprawdę rozbawiły, a inne uznałem za żenujące i zupełnie zbędne. Zbędne wydały mi się również wiersze Stamma powtykane w narrację, które niby mają fabularne wydarzenia dopowiadać, niby je rozbijać, a właściwie to nie wiadomo, czemu i komu służą. Zbędna jest chyba również prezentowana czytelnikowi wymiana mejli z Anją, która to korespondencja ani interesująca poznawczo, ani literacko; nawet o samej postaci Wolka niewiele nowego nam mówi, może tylko to, że niezbyt zajmujące liściki wymienia ze swoimi dziewczętami. Nieraz całe akapity wydały mi się koślawe i szkaradne, a innym razem całe zdania pozakreślałem ołówkiem i wziąłem sobie do serca . A propos serca, to obojętnie nie mogłem przejść obok, niestety nielicznych, fragmentów, w których Stamm próbuje czytelnikom przybliżyć swoich kaszubskich dziadków, a w szczególności ich język: pseudo-kaszubszczyzna, którą próbuje Stamm oddać na kartach „Czarnej Matki”, rzeczywiście przypomina język, którym posługiwała się chociażby moja świętej pamięci babka. Ja również musiałem zmywać „statki” i wychowywałem się wśród takich mniej więcej zdań: „Łen to bel ministrantem, miol se za ksiandza uczyc, ale, panie, wojna bela i łen bel prec. Jak wrócil, to ksiandza nie belo i jego ruske sałdaty ksiandzem zrobili i łen msza łotprewioł i łen ni umiol czytyc jak ksiandz, czytal durch”; piękna sprawa, prawda, czytelniku z Warszawy, Krakowa i Rzeszowa?. Coś mi się jednak mocno zdaje, że tych zdań, które warto zakreślić i zapamiętać, było w „Czarnej Matce” zdecydowanie mniej. Być może u Państwa te proporcje się odwrócą.
Wojciech Stamm: „Czarna Matka”. Wydawnictwo W.A.B. Warszawa 2008 [seria: ...archipelagi...].
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |