ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 maja 10 (106) / 2008

Robert Ostaszewski, Piotr Ibrahim Kalwas,

PRZEMYKANIE PRZEZ CZAS I ŚWIAT

A A A
Z Piotrem Ibrahimem Kalwasem rozmawia Robert Ostaszewski
Robert Ostaszewski: W porównaniu z innymi polskimi prozaikami ma Pan bardzo nietypowy, barwny życiorys. Jest Pan jedynym – przynajmniej jedynym znanym mi – polskim pisarzem-muzułmaninem. Co spowodowało, że zdecydował się Pan przejść na islam?

Piotr Ibrahim Kalwas: Nie wydaje mi się, żeby mój życiorys był jakoś specjalnie barwny; moje życie nie jest ani wcale wyjątkowe, ani jakoś szczególne. Ale, tak, chyba jak na razie, jestem jedynym polskim pisarzem muzułmańskim. Wielokrotnie zadawano mi pytanie o motywy mojego przyjęcia islamu. To jest tak złożone i chyba tak bardzo prywatne, że nie potrafię w kilku zdaniach na to pytanie odpowiedzieć. Myślę, że prozaiczna odpowiedź: pragnienie poczucia sensu życia i bycia – musi Panu wystarczyć. Proszę mi wybaczyć, boję się patetyczności.

R.O.: A może – mam taką intuicję – Pana wybór islamu wziął się z tego, że szukał Pan religii bardziej wyrazistej, „twardej”, fundamentalistycznej (w pozytywnym tego słowa znaczeniu) niż katolicyzm, szczególnie ten w wersji polskiej?

P.I.K.: Tak, chyba tak. Katolicyzm mnie zawiódł i nie dawał mi poczucia bezpieczeństwa duchowego. Miałem z nim złe doświadczenia w swoim życiu dziecięcym i nastoletnim. Porzuciłem go na korzyść religii – w moim mniemaniu – o wiele bardziej „twardej”, jak pan to określił, całościowej i opartej na niezmiennych fundamentach, takich samych od samego początku. A religia jest dla mnie niezbędna.

R.O.: W powieści „Czas” pisał Pan: „Wszyscy ludzie Proroka i ja. Ich, czyli nas, też się u nas nie lubi. Gdzie? No, na Powiślu (...) Ale tutaj z kolei nie lubi się was. Kogo was? Czasami mówię ‘nas’, czasami ‘was’. Czasami płaczę. Właściwie to gdzie jest mój dom?” Być polskim muzułmaninem – to chyba nie jest prosta sprawa?

P.I.K.: Tak, nie jest prosta, ale też nie demonizowałbym tego za bardzo. Muzułmanów w Polsce się nie lubi, bo w Polsce w ogóle od zarania nie lubi się wszystkich obcych: Żydów, Arabów, Murzynów, Wietnamczyków, itd. Szczególnie tych o innym kolorze skóry czy innowierców. Polska zawsze była ksenofobicznym krajem, zawsze mocno stała szeroko rozumianym rasizmem i nietolerancją, i wszelkie twierdzenia o „polskiej, historycznej tolerancji” są mocno naciągane. Ale ja obracam się tylko w małym kręgu ludzi otwartych i tolerancyjnych; każdego, kto nawet tylko trochę jest rasistą, wykluczam z grona swoich znajomych. Więc nie cierpię za bardzo z powodu swojego wyznania. Przemykam się.

R.O.: Spotkał się Pan w Polsce bezpośrednio z przejawami nietolerancji religijnej?

P.I.K.: Oczywiście, wystarczy kliknąć w polski internet. Po prostu zieje nienawiścią do Innego. W internecie ludzie są anonimowi i myślę, że dlatego właśnie bardzo szczerzy i prawdziwi w swoich wypowiedziach. Nie muszą krępować się żadną poprawnością. Ja, osobiście, jak napisałem powyżej, żyję w małym, zamkniętym kręgu ludzi o wysokim poziomie tolerancji. Ludzi różnych wyznań, ras, narodowości. Dla mnie ważny jest człowiek, a nie Polak. Świat, a nie Polska czy jakikolwiek inny kraj. Chwała Bogu, nie jestem patriotą.

R.O.: To odważna deklaracja, szczególnie teraz, kiedy słowo „patriotyzm” jest nadużywane. Jednak mieszka Pan w Polsce, pisze Pan książki w języku polskim, co można potraktować jako wyraz przywiązania do naszego kraju – czyż nie?

P.I.K.: To, że jestem Polakiem, to tylko zrządzenie losu albo wola Boska, jak Pan woli. Wszyscy ludzie są tacy sami, a ja – tak się tajemniczo złożyło – jestem Polakiem. Piszę po polsku, bo myślę w tym języku. Gdybym myślał jeszcze w innych językach, to bym w nich prawdopodobnie pisał. Tak jak na przykład Gombrowicz. On był – według mnie – jednym z największych polskich patriotów (cóż za okropne słowo!). Fascynuje mnie stara polska kultura, sztuka, inteligencja, ale fascynuje mnie także stare, twarde jak skała, polskie chamstwo. Polski prymityw nie ma sobie równych w świecie. Uwielbiam droczyć się z Polską, nurzam się w Polsce, uwielbiam ją i nienawidzę, mam hopla na punkcie przedwojennej Warszawy i polskiego jazzu. Ale to wszystko mogłoby dotyczyć każdego innego kraju na świecie. Kraj to rzecz umowna, proszę popatrzeć na historię: kraje powstają, błyszczą, puszą się, grożą, cierpią, a na koniec znikają i na ich miejsce pojawiają się inne. Ważna jest tylko Ziemia.

R.O.: Polscy pisarze tworzący w głównym nurcie literatury dosyć niechętnie poruszają tematykę religijną (pomijam tutaj ogromną masę literatury dewocyjnej o miernej wartości). Pan zdaje się nie mieć problemów z poruszaniem kwestii religijnych, nawet drażliwych. Czy stało się tak dlatego, że zmieniając wyznanie, uzyskał Pan pewien dystans wobec religii?

P.I.K.: Nie mam żadnego dystansu do religii. Jak można mieć dystans do czegoś, co stanowi o istocie mojego życia? Według mnie najbardziej religijną książką, jaką dotychczas czytałem, jest „Kosmos” Gombrowicza, a największymi pisarzami religijnymi są Heidegger i Wittgenstein. Teraz już sam Pan rozumie, że nie mam żadnego dystansu do religii.

R.O.: Z innej beczki: był Pan jednym ze scenarzystów „Świata według Kiepskich”, jak Pan stwierdził, „najgłupszego serialu w historii polskiej telewizji”, przez niektórych uważanego już jednak za kultowy. To chyba musiało być ciekawe doświadczenie?

P.I.K.: To była chałtura dla zarobienia pieniędzy. Coś, co robi wielu artystów, aby żyć. Bardzo ciekawa chałtura. Miło wspominam okres tworzenia tego serialu. Moja głupota osiągnęła wtedy cudowne apogeum.

R.O.: Czy próbował Pan potem współpracować jeszcze z telewizją?

P.I.K.: Jakieś drobiazgi, niewarte wspominania.

R.O.: A co sprawiło, że zaczął Pan pisać prozę? Przypomnę, zadebiutował Pan w roku 2003 powieścią „Salam”, wcześniej niespecjalnie udzielając się w życiu literackim.

P.I.K.: Sprawiła to moja żona, którą zamęczałem od lat nieustannym wspominaniem przeszłości, a dzieciństwa w szczególności. Ja nie mogę żyć bez wspominania, jest mi to niezbędne jak powietrze. Moja żona kazała mi to wszystko spisać, co też uczyniłem.

R.O.: Pisze Pan specyficzną odmianę prozy podróżnej, w której przedstawia Pan wędrówkę zarazem w realnej przestrzeni, jak i do wnętrza samego siebie. Która z nich jest dla Pana istotniejsza? A może obie są równie ważne?

P.I.K.: Jak wyżej: nie mogę żyć bez przeszłości. I mieszam ją z mocno różną od europejskiej rzeczywistością Afryki i Azji. Wspomnienia podstawówki, kolonii letnich i zapachów kotletów mielonych, przemieszane z jazzem, który uwielbiam, widziane z perspektywy Mauretanii, Erytrei czy Indii – wszystko to razem wzięte tworzy moje dzisiejsze życie. To wszystko trwa, jest jednym, ciągłym, wiecznym. Pachnie, śmierdzi, pulsuje. To jest religijne odczucie. Rytm.

R.O.: Podróżuje Pan po krajach, które nie są masowo odwiedzane przez turystów, a zatem krajach, które nie są dobrze przez nich rozpoznane, szuka Pan – by tak rzec – własnych ścieżek. Dlaczego?

P.I.K.: Niekoniecznie i nie zawsze. Właściwie tylko do Erytrei pojechałem z konkretnym zadaniem znalezienia śladów z książeczki dzieciństwa, podarowanej mi kiedyś przez mojego dziadka. Do innych krajów jadę zazwyczaj, bo znajduję tani bilet w promocji. Nawet w krajach turystycznych, takich jak na przykład Egipt czy Tunezja, jest wiele Tajemnicy. Jest mi trochę wszystko jedno, czy pojadę do Azerbejdżanu, Syrii czy Indii. Wszedzie znajduję to, czego szukam. Staram się tylko opuszczać Europę, bo wtedy znajduję Innego bardziej wyraźnie zarysowanego, ale niewykluczone, że za jakiś czas będę pisać o Innym z drugiej ulicy w Warszawie. To jest Spotkanie. Nie umiem tego precyzyjnie nazwać i boję się to jednoznacznie okreslić. To jest nieuchwytne, ulotne, zamglone. I chyba dobrze. Piszę o tym jak umiem. I tyle.

R.O.: A może wybór takich a nie innych miejsc jest podyktowany chęcią ucieczki od Zachodu?

P.I.K.: Nie uciekam od Zachodu. Zachód jest we mnie, wożę go ze sobą zawsze. Kłócę się z nim, spieram, bluzgam na niego, wyzywam, a potem przytulam się do niego i głaszczę go po głowie. On jest stary i bardzo schorowany. Może bierze za dużo leków? Zachód umiera i jest w tym umieraniu fascynujący. Martwię się o jego majątek. Nie chciałbym, aby został zmarnowany i roztrwoniony. Myślę o tych, którzy go kiedyś przejmą...

R.O.: Zresztą, często w swoich tekstach krytykuje Pan Zachód. Co się najbardziej w nim Panu nie podoba?

P.I.K.: Tak, właśnie, wyzywam go od najgorszych a potem całuję czule. Nie podoba mi się ten stary, bogaty, zadufany w sobie dziadyga, ale codziennie chylę przed nim czoła. Nie podoba mi się, że tak strasznie zatracił w sobie człowieka. Ale może się mylę.

R.O.: Czy jest takie miejsce, kraj, w którym Pan jeszcze nie był, a który koniecznie chciałby Pan zobaczyć?

P.I.K.: Chciałbym pojechać śladami Ryszarda Kapuścińskiego. To mój niedościgły wzór. Chciałbym dowiedzieć się, gdzie dokładnie mieszkał w Lagos, stanąć pod tym oknem, przez które wyglądał na brudną, biedną, rozwrzeszczaną nigeryjską ulicę i tak sobie postać przez chwilę... I jeszcze parę krajów. Na przykład Wyspa św. Tomasza koło Gabonu. Mała, hermetyczna społeczność daleko od wszystkiego. Ja kocham małe wyspy.

R.O.: Często wraca Pan w książkach także do czasów i doświadczeń własnego dzieciństwa. Czy to dla Pana szczególny czas?

P.I.K.: Tak, tak jak wyżej. Czuję się ciągle małym chłopcem. To jest bardzo dobre uczucie. Czyste.