ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 czerwca 11 (107) / 2008

Łukasz Iwasiński,

DICKI Z POWROTEM W MIEŚCIE

A A A
Dick4Dick „Grey Album”. Mystic Production 2008.
Pierwsza płyta Dick4Dick – „Silver Ballads” z 2005 roku była jednym z najbardziej wyrazistych krajowych debiutów w ostatnich latach. Drugi, wydany właśnie krążek formacji nosi tytuł „Grey album”.

Siłą Dick4Dick od początku był nośny koncept i umiejętność twórczego czerpania z antologii kiczu, wsparte niebywałym showmańskim talentem. Tych czterech charyzmatycznych świrów z doświadczeniami m.in. performerskimi stworzyło doprawdy sugestywny muzyczny kabaret. Projekt tworzą: Michał Skrok, znany szerzej jako M. Bunio. S. (w Dick4Dick – Bobby Dick), ceniony producent i muzyk znany m.in. z formacji Ludzie (przemianowanej potem na Peepol) czy Bassisters Orchestra; Krystian Wołowski (Goodboy Khris, Nygga Dick) – muzyk związany z kilkoma efemerycznymi grupami, w tym Uniform; Adam Hryniewicki (Great Adaggio, Dick Dexter) – muzyk, autor komiksów, perkusista m.in. formacji Super Girl & Romantic Boys; Maciek Szupica (Monsieur Zupika, Wet Dick Jr.) – grafik, twórca teledysków, VJ, artysta wideo. (Dwaj ostatni tworzą także multimedialny projekt Cavalleris).

Dick4Dick tematem przewodnim swej twórczości uczynili... przyrodzenie. W zasadzie każdy kawałek na debiucie dotyczył atrybutu męskości. Ubierając całość w dźwięki brzmiące niczym odbita w krzywym zwierciadle spuścizna m.in. Kraftwerka, Gary’ego Numana, New Order i Prince’a (i pewnie jeszcze kilkunastu, albo i kilkudziesięciu innych wykonawców), dali upust swym wstydliwie skrywanym muzycznym żądzom, pofolgowali lubieżnej fantazji i wyuzdanym kaprysom. Tak więc na „Silver Ballads” mieliśmy punkowe petardy, synth-popową słodycz, motoryczne electro, chłodny EBM, technowe transy, jak i soczysty funk czy soulowy feeling. Wszystko przejaskrawione, wręcz karykaturalne, ale hiperprzebojowe. W swej kreacji Dick4Dick poszli na całość. Kower „I Wanna Be Your Dog” The Stooges przeobraził się w „I Wanna Be Yer Cock”, stadionowy hit Bon Jovi – „Living on a Prayer” – w „Suckin’ on”, a szlagier „The Lion Sleeps Tonight” nabrał nowych barw, sunąc na zapętlonej, tytułowej frazie utworu „Lick my Balls”. Nie zabrakło także nieco mrocznej, electro-technowej mutacji „Thunderstruck” AC/DC czy dwóch interpretacji „Photographic” Depeche Mode, które uległo przemianie na – jakże by inaczej – „Pornographic” oraz „Silver Dick”. Amatorów mocniejszych wrażeń panowie uraczyli piosenką, pt. „Drink my Kefir”, zderzającą motywy sabbathowego „Paranoid”, podanego w manierze perwersyjno-szatańskiego metalicznego electro z „In the Getto”, rozsławionym przez pewnego kierowcę ciężarówki, a potem znanego piosenkarza zwanego Królem. Ich brawurową koncepcję najpełniej można było docenić jednak dopiero na koncercie – w połączeniu ze skrupulatnie wypracowanym wizerunkiem, strojami, makijażem, choreografią oraz towarzyszącymi muzyce wizualizacjami. Wszystko to, zintegrowane z umiejętną grą z mediami i tworzeniem własnej mitologii, składało się na system kompleksowego zarządzania produktem, który popłacił. Dicki stali się alternatywną gwiazdą.

Teraz zapragnęli zostać prawdziwie masowymi idolami. Muzyka przeszła znaczącą metamorfozę, skład poszerzył się o piątego – nomen omen – członka, Rocky the Dicka, a na nowej płycie dodatkowo pojawili się Darek Sprawka na puzonie i tubie, Tomasz Ziętek na trąbce oraz sekcja smyczkowa w osobach: Kostka Usenki, Zuzi Iwańskiej i Kasi Gałdeckiej-Sprawki. „Grey album” przynosi coś na kształt indie-glam-punk-rocka, podlanego soulem bądź rythm'n'bluesem, jedynie lekko podszytego electro i zakrapianego – rzecz jasna – ostrą groteską. Nie uświadczymy tu kowerów, nie brak za to mniej lub bardziej bezpośrednich nawiązań do różnych estradowych konwencji. Niektóre kawałki sprawiają wrażenie T-Rex zderzonego z aktualnymi gwiazdami wytwórni Kitsune. A zdarzają się fragmenty, które brzmią niczym Thin Lizzy podrasowane przez Digitalism. Momentami Dicki zdradzają nawet prog-rockowe ciągoty, np. „Hold Your Fire” przywołuje Genesis z lat 80., a podniosłe chóry w „Jesus” mają coś z ducha Magmy. Bunio w wielu kawałkach jawi się niczym młody Mike Patton, ale w utworze „Gina” pozuje na Roberta Planta (sic!). Podobne, mniej lub bardziej karkołomne odniesienia można by mnożyć. Bo ta wesoła gromadka słynie z twórczego, czerpiącego z dowolnych zasobów muzycznego uniwersum recyclingu. Panowie przetwarzają i kleją wszystko nad wyraz sprawnie, a ich producencka i aranżerska robota doprawdy robi wrażenie. Przyznam jednak, że mam duże wątpliwości, czy przepoczwarzenie się z undergroundowego electro-kabaretu w gwiazdy jajcarskiego, alternatywnego rocka wyszło im na dobre. Może zyskali na przystępności, ale stracili trochę pazura. Poza tym eksploatowanie (może raczej należałoby rzec: penetrowanie) po raz kolejny tego samego, że tak powiem, kręgu tematycznego pozbawia płytę świeżości debiutu. Mimo to życzyłbym rodzimym zespołom choćby połowy tego polotu, talentu do tworzenia chwytliwych motywów i dopieszczonego brzmienia (o zacięciu showmańskm nie wspominając!).