
ATEIZM — NIEDOKOŃCZONY PROJEKT
A
A
A
Pole walki zostało poszerzone. Ateizm walczący zyskał nowego (starego) sojusznika. Podczas gdy modni Anglosasi uderzyli od strony biologii ewolucyjnej (Richard Dawkins), nauk kognitywnych (Daniel Dennett) oraz tego i owego (Christopher Hitchens), modny Francuz wystrzelił z działa zwanego filozofią. A wszystko dlatego, że choć mamy XXI wiek — „Bóg jeszcze dycha”…
Ciekawa postać ten Onfray. W swoim kraju (jak na filozofa) niezwykle wręcz popularny, w Polsce do wydania „Traktatu ateologicznego” kompletnie nieznany (z drugiej strony, nawet popularni polscy filozofowie bywają u nas kompletnie nieznani). Autor niezliczonej liczby książek (około 40), o szerokiej i mniej lub bardziej dziwacznej tematyce — od „gastrozofii” (bardziej) przez poetykę podróży do estetyki (mniej). Jego najważniejsze i największe (objętościowo) dzieło to wielotomowa „Contre-histoire de la philosophie”, w której dopuszcza do głosu i zarazem rehabilituje tych myślicieli, którzy zostali pominięci, bądź celowo wykluczeni z głównego nurtu historii filozofii.
Na oddzielną uwagę zasługuje zaangażowanie Onfraya w działalność, nazwijmy ją, około-filozoficzną. Chodzi mianowicie o założony przez niego w Caen „ponowoczesny Ogród Epikura”, czyli wzorowany na idei greckiego filozofa Uniwersytet Ludowy. Uniwersytet otwarty jest dla wszystkich chętnych, zgodnie z zasadą, że filozofować (w sensie pozytywnym) może, ba, powinien każdy bez względu na wiek, status materialny, zawodowy etc. Interesujące, że ilość tego typu ni to szkół, ni to osobliwych klubów dyskusyjnych (tudzież tub propagandowych) sukcesywnie się powiększa, mimo że na swą działalność nie biorą od państwa ani grosza.
Taka siatka szkół to oczywiście nie cel, ale jeden ze środków służących do urzeczywistnienia pewnego ideału, którym dla Onfraya jest radykalna „hedonistyczna umowa społeczna”. Trzeba w tym miejscu zaznaczyć, że hedonizm, któremu hołduje Onfray lokuje się gdzieś pomiędzy umiarem Epikura, a rozpasaniem Arystypa. Zasada jest dziecinnie prosta — za najwyższe dobro uznaję swoją własną przyjemność i przyjemność innych, a dążąc do niej, nie robię nikomu krzywdy. W tej prostej formułce mieści się zarówno hedonistyczna etyka, jak i „utylitaryzm radosny”, a nawet zmysłowy materializm (ten ostatni wyjątkowo implicytnie), tak charakterystyczne dla myśli Michela Onfraya.
Z powodu i w imię owej formułki — jak zapewne skonstatowałby Onfray — religia musi zostać zniszczona. Stąd „Traktat ateologiczny” – czyli, wedle skromnych słów jego autora, zaledwie przygotowanie gruntu, pierwszy (czy na pewno?) krok w dobrą stronę, w stronę krytyki ateistycznej z prawdziwego zdarzenia, ku rzeczywistej ateologii. Ten Bataille’owski termin oznacza dla Onfraya „krytyczną analizę dyskursów dotyczących Boga, próbę dotarcia za kulisy monoteistycznej dekoracji teatru świata, filozoficzny demontaż religii” (s. 29). Ateologia w jego wydaniu „opowiada się za radykalnie historyczną lekturą wszystkich rzekomo świętych ksiąg. A także za badaniem ich praktycznych wytworów w dziejach świata” (s. 178). Bo jak przekonuje autor „Traktatu” na tych kanonicznych stronnicach „zawarte jest wszystko… i zaprzeczenie wszystkiego” (s. 165). Świętość i barbarzyństwo — i to, i to znajduje uzasadnienie w tej samej książce. Niestety, ludzie to idioci, którzy dla świętego spokoju są w stanie przełknąć bodaj każdy nonsens. Onfray, autentyczny szafarz tolerancji, ujmuje to nieco bardziej eufemistycznie i mówi raczej o ofiarach niż o frajerach („któż mógłby gardzić ofiarą? Jakże tolerować oprawców?”, s. 23), po czym w tonie pełnym pogardy, wyszydza (skądinąd słusznie) rzeczonych ofiar ciemniactwo, konformizm i lęk przed nowoczesnością. Bowiem jak to możliwe, że „książka [mowa o Koranie], która powstała około roku 630, rzekomo podyktowana niepiśmiennemu pasterzowi, wywiera przemożny wpływ na życie miliardów ludzi w epoce prędkości supersonicznej, podboju kosmosu, informatyzacji całej planety, powszechnego dostępu do środków masowego przekazu, energii jądrowej, sekwencjonowania genomu, początków post-człowieczeństwa…” (s. 203). Z kolei chrześcijanom wytyka filozof (równie słusznie i również generalizując) bezrefleksyjność w podejściu do swojej wiary, to, że „zadawalają się przeważnie cienką zupką ideologiczną serwowaną przez Kościół i jego instytucje” (s. 69). Nic nowego pod słońcem. Recepta? Przy kolejnej (jeśli była kiedyś pierwsza) lekturze Biblii wstać na chwilę z klęczek, uruchomić rozum, chwycić za ołówek i zabawić się w wyłapywanie sprzeczności. Albo przeczytać „Traktat ateologiczny”.
Na szczęście Michel Onfray zajmuje się również poważnymi rzeczami, a przynajmniej takimi, które brzmią poważnie. Oto zadania które przed sobą stawia (są to jednocześnie „trzy początkowe zadania ateologii”): „dekonstrukcja monoteizmów, demistyfikacja judeochrześcijaństwa — ale także islamu — [oraz] demontaż teokracji (s. 78)”. Na pierwszy rzut oka nie wygląda to najlepiej, ale sprowadza się de facto do jednego — do próby przezwyciężenia śmiertelnej choroby religijności, której źródłem jest popęd śmierci, a siłą napędową — nienawiść. Nienawiść do rozumu, życia, świata, do seksualności, ciała, kobiet i całej reszty. Smutna prawda, „kto dławi w sobie i całym świecie popęd życia, ten nie zdoła się przeciwstawić popędowi śmierci” (s. 199).
Wyjście z tej patologicznej sytuacji wcale nie jest takie łatwe, wszak ideologicznie, pojęciowo i wyobrażeniowo wciąż jesteśmy (my, Europejczycy) głęboko zakorzenieni w „judeochrześcijańskiej episteme”. 2000 lat trzymania za pysk zrobiło swoje. Tak więc, by skończyć z tą długotrwałą infantylizacją, trzeba opowiedzieć się za filozofią przeciwko religii, „przedłożyć wiedzę nad posłuszeństwo, poznanie nad podporządkowanie” (s. 84). Innymi słowy, powrócić do Oświecenia i jego racjonalnych ideałów.
Jak widać „Traktat ateologiczny” nie grzeszy oryginalnością. Mało tego — większość zarzutów, które stawia religii Onfray, można tak na dobrą sprawę znaleźć w samej tylko „Przyszłości pewnego złudzenia” Freuda. Ale to nie oryginalność czy błyskotliwość — a już na pewno nie trafność — argumentów jest tu najistotniejsza. Bo w tej książce nie ważne jest „co”, liczy się „jak”. Mamy bowiem do czynienia z autentycznie rozkoszną, świetnie napisaną (i przetłumaczoną) błahostką. Filozof zaoferował nam paplaninę najwyższej retorycznej próby. I choć niewiele z niej wynika (a przynajmniej nic nowego), samo czytanie daje sporą satysfakcję.
Michel Onfray deklaruje w swojej książce dążenie do „spokojnego ateizmu”. Ateizmu, który prócz opluwania pana Boga miałby do zaoferowania coś więcej, który skłaniałby się ku „metodzie dynamicznej, wskazującej pozytywne propozycje dla nowego niereligijnego świata” (s. 72). Bowiem ostatecznym celem autora „Traktatu”, który został tutaj raptem zasygnalizowany, jest ustanowienie nowej moralności, prawdziwie pochrześcijańskiej etyki. Tym sposobem ateizm Onfraya okazuje się nie tyle niedokończonym, co nigdy niekończącym się projektem.
Ciekawa postać ten Onfray. W swoim kraju (jak na filozofa) niezwykle wręcz popularny, w Polsce do wydania „Traktatu ateologicznego” kompletnie nieznany (z drugiej strony, nawet popularni polscy filozofowie bywają u nas kompletnie nieznani). Autor niezliczonej liczby książek (około 40), o szerokiej i mniej lub bardziej dziwacznej tematyce — od „gastrozofii” (bardziej) przez poetykę podróży do estetyki (mniej). Jego najważniejsze i największe (objętościowo) dzieło to wielotomowa „Contre-histoire de la philosophie”, w której dopuszcza do głosu i zarazem rehabilituje tych myślicieli, którzy zostali pominięci, bądź celowo wykluczeni z głównego nurtu historii filozofii.
Na oddzielną uwagę zasługuje zaangażowanie Onfraya w działalność, nazwijmy ją, około-filozoficzną. Chodzi mianowicie o założony przez niego w Caen „ponowoczesny Ogród Epikura”, czyli wzorowany na idei greckiego filozofa Uniwersytet Ludowy. Uniwersytet otwarty jest dla wszystkich chętnych, zgodnie z zasadą, że filozofować (w sensie pozytywnym) może, ba, powinien każdy bez względu na wiek, status materialny, zawodowy etc. Interesujące, że ilość tego typu ni to szkół, ni to osobliwych klubów dyskusyjnych (tudzież tub propagandowych) sukcesywnie się powiększa, mimo że na swą działalność nie biorą od państwa ani grosza.
Taka siatka szkół to oczywiście nie cel, ale jeden ze środków służących do urzeczywistnienia pewnego ideału, którym dla Onfraya jest radykalna „hedonistyczna umowa społeczna”. Trzeba w tym miejscu zaznaczyć, że hedonizm, któremu hołduje Onfray lokuje się gdzieś pomiędzy umiarem Epikura, a rozpasaniem Arystypa. Zasada jest dziecinnie prosta — za najwyższe dobro uznaję swoją własną przyjemność i przyjemność innych, a dążąc do niej, nie robię nikomu krzywdy. W tej prostej formułce mieści się zarówno hedonistyczna etyka, jak i „utylitaryzm radosny”, a nawet zmysłowy materializm (ten ostatni wyjątkowo implicytnie), tak charakterystyczne dla myśli Michela Onfraya.
Z powodu i w imię owej formułki — jak zapewne skonstatowałby Onfray — religia musi zostać zniszczona. Stąd „Traktat ateologiczny” – czyli, wedle skromnych słów jego autora, zaledwie przygotowanie gruntu, pierwszy (czy na pewno?) krok w dobrą stronę, w stronę krytyki ateistycznej z prawdziwego zdarzenia, ku rzeczywistej ateologii. Ten Bataille’owski termin oznacza dla Onfraya „krytyczną analizę dyskursów dotyczących Boga, próbę dotarcia za kulisy monoteistycznej dekoracji teatru świata, filozoficzny demontaż religii” (s. 29). Ateologia w jego wydaniu „opowiada się za radykalnie historyczną lekturą wszystkich rzekomo świętych ksiąg. A także za badaniem ich praktycznych wytworów w dziejach świata” (s. 178). Bo jak przekonuje autor „Traktatu” na tych kanonicznych stronnicach „zawarte jest wszystko… i zaprzeczenie wszystkiego” (s. 165). Świętość i barbarzyństwo — i to, i to znajduje uzasadnienie w tej samej książce. Niestety, ludzie to idioci, którzy dla świętego spokoju są w stanie przełknąć bodaj każdy nonsens. Onfray, autentyczny szafarz tolerancji, ujmuje to nieco bardziej eufemistycznie i mówi raczej o ofiarach niż o frajerach („któż mógłby gardzić ofiarą? Jakże tolerować oprawców?”, s. 23), po czym w tonie pełnym pogardy, wyszydza (skądinąd słusznie) rzeczonych ofiar ciemniactwo, konformizm i lęk przed nowoczesnością. Bowiem jak to możliwe, że „książka [mowa o Koranie], która powstała około roku 630, rzekomo podyktowana niepiśmiennemu pasterzowi, wywiera przemożny wpływ na życie miliardów ludzi w epoce prędkości supersonicznej, podboju kosmosu, informatyzacji całej planety, powszechnego dostępu do środków masowego przekazu, energii jądrowej, sekwencjonowania genomu, początków post-człowieczeństwa…” (s. 203). Z kolei chrześcijanom wytyka filozof (równie słusznie i również generalizując) bezrefleksyjność w podejściu do swojej wiary, to, że „zadawalają się przeważnie cienką zupką ideologiczną serwowaną przez Kościół i jego instytucje” (s. 69). Nic nowego pod słońcem. Recepta? Przy kolejnej (jeśli była kiedyś pierwsza) lekturze Biblii wstać na chwilę z klęczek, uruchomić rozum, chwycić za ołówek i zabawić się w wyłapywanie sprzeczności. Albo przeczytać „Traktat ateologiczny”.
Na szczęście Michel Onfray zajmuje się również poważnymi rzeczami, a przynajmniej takimi, które brzmią poważnie. Oto zadania które przed sobą stawia (są to jednocześnie „trzy początkowe zadania ateologii”): „dekonstrukcja monoteizmów, demistyfikacja judeochrześcijaństwa — ale także islamu — [oraz] demontaż teokracji (s. 78)”. Na pierwszy rzut oka nie wygląda to najlepiej, ale sprowadza się de facto do jednego — do próby przezwyciężenia śmiertelnej choroby religijności, której źródłem jest popęd śmierci, a siłą napędową — nienawiść. Nienawiść do rozumu, życia, świata, do seksualności, ciała, kobiet i całej reszty. Smutna prawda, „kto dławi w sobie i całym świecie popęd życia, ten nie zdoła się przeciwstawić popędowi śmierci” (s. 199).
Wyjście z tej patologicznej sytuacji wcale nie jest takie łatwe, wszak ideologicznie, pojęciowo i wyobrażeniowo wciąż jesteśmy (my, Europejczycy) głęboko zakorzenieni w „judeochrześcijańskiej episteme”. 2000 lat trzymania za pysk zrobiło swoje. Tak więc, by skończyć z tą długotrwałą infantylizacją, trzeba opowiedzieć się za filozofią przeciwko religii, „przedłożyć wiedzę nad posłuszeństwo, poznanie nad podporządkowanie” (s. 84). Innymi słowy, powrócić do Oświecenia i jego racjonalnych ideałów.
Jak widać „Traktat ateologiczny” nie grzeszy oryginalnością. Mało tego — większość zarzutów, które stawia religii Onfray, można tak na dobrą sprawę znaleźć w samej tylko „Przyszłości pewnego złudzenia” Freuda. Ale to nie oryginalność czy błyskotliwość — a już na pewno nie trafność — argumentów jest tu najistotniejsza. Bo w tej książce nie ważne jest „co”, liczy się „jak”. Mamy bowiem do czynienia z autentycznie rozkoszną, świetnie napisaną (i przetłumaczoną) błahostką. Filozof zaoferował nam paplaninę najwyższej retorycznej próby. I choć niewiele z niej wynika (a przynajmniej nic nowego), samo czytanie daje sporą satysfakcję.
Michel Onfray deklaruje w swojej książce dążenie do „spokojnego ateizmu”. Ateizmu, który prócz opluwania pana Boga miałby do zaoferowania coś więcej, który skłaniałby się ku „metodzie dynamicznej, wskazującej pozytywne propozycje dla nowego niereligijnego świata” (s. 72). Bowiem ostatecznym celem autora „Traktatu”, który został tutaj raptem zasygnalizowany, jest ustanowienie nowej moralności, prawdziwie pochrześcijańskiej etyki. Tym sposobem ateizm Onfraya okazuje się nie tyle niedokończonym, co nigdy niekończącym się projektem.
Michel Onfray: „Traktat ateologiczny”. Przeł. M. Kwaterko. Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2008. [Seria: Plus minus nieskończoność].
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |