
PODRÓŻ AKADEMICZKI
A
A
A
Felieton
Nauczycielka akademicka wyjeżdża na wakacje znienacka. Przychodzi na egzaminy, rozładowuje kolejkę pod drzwiami, czyta dziesiąty raz ten sam fragment pracy magisterskiej ze skopiowanymi wiernie, uprzednio podkreślonymi, błędami, pozuje do fotografii z grupą, która przez dwa lata czekała nań w każdy czwartkowy poranek, gubi znalezione dopiero co protokoły, potwierdza potwierdzenie pomyłki w indeksach, zachwyca się własnymi horyzontami lekturowymi, odbiega od tematu tylko o tyle, o ile jest tematem narracji uniwersyteckiej, myje kubek, drze prace zaliczeniowe po poprzedniku…. I co tam jeszcze. I w samym środku tego intelektualnego kotła…. a, jeszcze jeden, nie – cały pakiet? Jeszcze dwadzieścia prac i jeden sylabus. Potem pociąg, samolot, tankowanie, walizka książek, laptop z powiększoną pamięcią, krem przeciw uczuleniom, bo świat strasznie uczula – i są wakacje.
Nie tak do końca wakacyjne, albowiem nigdy nie masz końca z pracami magisterskimi i licencjackimi, z korektą zapomnianego artykułu, konspektem książki i planem kolejnego intelektualnego eventu. Zawsze jesteś pod szeroko dostępnym e-mailem. Dostępność nauczyciela/lki akademickiego/kiej jest tak szeroka, że może się (jakże niestosownie) kojarzyć z zupełnie innym zawodem. Niegdyś akademik (rzadziej /czka) terroryzował studenta, wywierał nacisk, upodlał, mobbingował, molestował, doprowadzał na krawędź samobójstwa, by być następnie czule wspominanym i cieszyć się niesłabnącym i wprost proporcjonalnym do swej nieosiągalności autorytetem. Obecnie to nauczycielka jest dostępna, oceniana i poniewierana. Moja demokratyczna, wieloaspektowa, otwarta na polilog dusza nie wytrzymuje, wzdraga się, karli, gdy studenci po roku spóźnień, żucia gumy, gadania i czytania gazet podczas wykładu, nieczytania i niepisania (własnego, oczywiście) wypełniają ankietę z rubryką „kultura osobista prowadzącego zajęcia” i stawiają tam „dostatecznie”. Dodam, nie z powodu tchórzostwa, lecz szczerej potrzeby – nie mam na myśli swoich Seminarzystek. Ale mąk prawdziwych i zdumienia światem doświadczy ten, kto zajrzy na jedną ze stron służących anonimowej podmiotowości obywatelskiej studenta w internecie. Dowie się tam, że jest jeszcze bardziej dostępny niż wówczas, gdy odbiera telefon komórkowy na plaży w Chorwacji, gdzie przebywa na wakacjach zgodnych z tabelą osiąganych dochodów, żeby podać studentowi termin konsultacji.
Więc ja też wakacje zaczynam od jutra, znienacka i niezupełnie. Bo choć biorę wcześniejszy urlop, urywam się z ostatniej Rady Wydziału, mam tyle do zrobienia, że z miesiąca będę wyciskać cztery miesiące. A za zakrętem, w zatoczce „wrzesień”, już czeka powtórka z sesji, z pracami magisterskimi i tak dalej.
W trakcie sesji, w jej apogeum, czytałam „Gulasz z Turula” Krzysztofa Vargi, bo warto przed wyjazdem zaaplikować sobie porcję literackich podróży. Czytałam z satysfakcją. Tym bardziej, że sama od lat jeżdżę w te rejony, które turystycznie porzuciliśmy i nieodmiennie wywożę z nich wrażenia, o jakie trudno na nowobogackich szlakach polskich ekskursji. Często zresztą są to raczej wyjazdy akademickie, trącące perspektywą Malcolma Bradbury’ego. Z domieszką, jak papryka w gulaszu – zasadniczą – włóczenia się, amatorskiego fotografowania, przypominania sobie dawnych, dobrych czasów.
No więc na Węgrzech byłam w zeszłym roku i jak przez mgłę rozpoznawałam jakąś swoją budapeszteńską przygodę dworcową sprzed lat trzydziestu. W zeszłym roku było gorąco, powietrze odpychało wychodzące na ulicę ciało, była niedziela. Ludzie żenili się, wychodzili z katedry, orszak ubrany ze sznytem z „Dynastii”, ale lepiej niż w Polsce, z jakimś głębszym podtekstem mieszczańskiego smaku, pasowała do tego cygańska muzyka i mercedes stojący pod samą świątynią, jakby wjechał tam po schodach. Było naprawdę gorąco, zwiedzałam miasto jak emerytka, turystycznym autobusem, bo nie miałam sił chodzić. Dopiero wieczorem, właściwie nocą, robiło się chłodniej. W dzień rzucały się w oczy i świadomość zaniedbane wystawy sklepów, całe ulice przypominające te sprzed dwudziestu lat. Wschodnioeuropejska wielkomiejskość nie różni się od tej zachodniej, ale ma posmak sentymentalny. Zaniedbany zaułek nie jest po prostu częścią biedniejszej dzielnicy. Pachnie niedawną, przezwyciężoną pozornie, zwycięską przeszłością. Więc uwielbiam te brudne szyby sklepów z tandetą, choć nie chciałabym robić w takich przybytkach zakupów i wolałabym, żeby ktoś posprzątał. Miasta i naszą pamięć. Więc dopiero wieczorem, na skwerach, w parkach, przy fontannach – robiło się bosko. To chłodniej, ale nadal gorącawo. Bo ludzie siedzieli tam, grali w szachy, karty i co tam jeszcze. Grali na instrumentach, śpiewali na głosy, piknikowali. Kupowali alkohol w pobliskim sklepie i nikomu nie przyszło do głowy, żeby zakazać parkowego spożycia.
Niewiele więcej chce mi się pamiętać. Oczywiście, nie znam języka. Nie lubię tłustego jedzenia. Cen dla turystów. Starych tramwajów. Lecz tym, co wywiozłam z zeszłorocznych wakacji, była zazdrość o tę formę społecznych kontaktów, którą uprawiali ludzie w parkach, chłodząc nogi w fontannach i pijąc piwo. Poza wrażeniami z zabytków i przewodników – ludzie, nieznajomi, sami dla siebie, nie egzotyczni i nie lepsi lub gorsi. Na nich się gapię, kiedy jeżdżę na te swoje wakacje, w przerwie gadania ze studentami, którzy gapią się na mnie.
Nie tak do końca wakacyjne, albowiem nigdy nie masz końca z pracami magisterskimi i licencjackimi, z korektą zapomnianego artykułu, konspektem książki i planem kolejnego intelektualnego eventu. Zawsze jesteś pod szeroko dostępnym e-mailem. Dostępność nauczyciela/lki akademickiego/kiej jest tak szeroka, że może się (jakże niestosownie) kojarzyć z zupełnie innym zawodem. Niegdyś akademik (rzadziej /czka) terroryzował studenta, wywierał nacisk, upodlał, mobbingował, molestował, doprowadzał na krawędź samobójstwa, by być następnie czule wspominanym i cieszyć się niesłabnącym i wprost proporcjonalnym do swej nieosiągalności autorytetem. Obecnie to nauczycielka jest dostępna, oceniana i poniewierana. Moja demokratyczna, wieloaspektowa, otwarta na polilog dusza nie wytrzymuje, wzdraga się, karli, gdy studenci po roku spóźnień, żucia gumy, gadania i czytania gazet podczas wykładu, nieczytania i niepisania (własnego, oczywiście) wypełniają ankietę z rubryką „kultura osobista prowadzącego zajęcia” i stawiają tam „dostatecznie”. Dodam, nie z powodu tchórzostwa, lecz szczerej potrzeby – nie mam na myśli swoich Seminarzystek. Ale mąk prawdziwych i zdumienia światem doświadczy ten, kto zajrzy na jedną ze stron służących anonimowej podmiotowości obywatelskiej studenta w internecie. Dowie się tam, że jest jeszcze bardziej dostępny niż wówczas, gdy odbiera telefon komórkowy na plaży w Chorwacji, gdzie przebywa na wakacjach zgodnych z tabelą osiąganych dochodów, żeby podać studentowi termin konsultacji.
Więc ja też wakacje zaczynam od jutra, znienacka i niezupełnie. Bo choć biorę wcześniejszy urlop, urywam się z ostatniej Rady Wydziału, mam tyle do zrobienia, że z miesiąca będę wyciskać cztery miesiące. A za zakrętem, w zatoczce „wrzesień”, już czeka powtórka z sesji, z pracami magisterskimi i tak dalej.
W trakcie sesji, w jej apogeum, czytałam „Gulasz z Turula” Krzysztofa Vargi, bo warto przed wyjazdem zaaplikować sobie porcję literackich podróży. Czytałam z satysfakcją. Tym bardziej, że sama od lat jeżdżę w te rejony, które turystycznie porzuciliśmy i nieodmiennie wywożę z nich wrażenia, o jakie trudno na nowobogackich szlakach polskich ekskursji. Często zresztą są to raczej wyjazdy akademickie, trącące perspektywą Malcolma Bradbury’ego. Z domieszką, jak papryka w gulaszu – zasadniczą – włóczenia się, amatorskiego fotografowania, przypominania sobie dawnych, dobrych czasów.
No więc na Węgrzech byłam w zeszłym roku i jak przez mgłę rozpoznawałam jakąś swoją budapeszteńską przygodę dworcową sprzed lat trzydziestu. W zeszłym roku było gorąco, powietrze odpychało wychodzące na ulicę ciało, była niedziela. Ludzie żenili się, wychodzili z katedry, orszak ubrany ze sznytem z „Dynastii”, ale lepiej niż w Polsce, z jakimś głębszym podtekstem mieszczańskiego smaku, pasowała do tego cygańska muzyka i mercedes stojący pod samą świątynią, jakby wjechał tam po schodach. Było naprawdę gorąco, zwiedzałam miasto jak emerytka, turystycznym autobusem, bo nie miałam sił chodzić. Dopiero wieczorem, właściwie nocą, robiło się chłodniej. W dzień rzucały się w oczy i świadomość zaniedbane wystawy sklepów, całe ulice przypominające te sprzed dwudziestu lat. Wschodnioeuropejska wielkomiejskość nie różni się od tej zachodniej, ale ma posmak sentymentalny. Zaniedbany zaułek nie jest po prostu częścią biedniejszej dzielnicy. Pachnie niedawną, przezwyciężoną pozornie, zwycięską przeszłością. Więc uwielbiam te brudne szyby sklepów z tandetą, choć nie chciałabym robić w takich przybytkach zakupów i wolałabym, żeby ktoś posprzątał. Miasta i naszą pamięć. Więc dopiero wieczorem, na skwerach, w parkach, przy fontannach – robiło się bosko. To chłodniej, ale nadal gorącawo. Bo ludzie siedzieli tam, grali w szachy, karty i co tam jeszcze. Grali na instrumentach, śpiewali na głosy, piknikowali. Kupowali alkohol w pobliskim sklepie i nikomu nie przyszło do głowy, żeby zakazać parkowego spożycia.
Niewiele więcej chce mi się pamiętać. Oczywiście, nie znam języka. Nie lubię tłustego jedzenia. Cen dla turystów. Starych tramwajów. Lecz tym, co wywiozłam z zeszłorocznych wakacji, była zazdrość o tę formę społecznych kontaktów, którą uprawiali ludzie w parkach, chłodząc nogi w fontannach i pijąc piwo. Poza wrażeniami z zabytków i przewodników – ludzie, nieznajomi, sami dla siebie, nie egzotyczni i nie lepsi lub gorsi. Na nich się gapię, kiedy jeżdżę na te swoje wakacje, w przerwie gadania ze studentami, którzy gapią się na mnie.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |