ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 września 17 (113) / 2008

Błażej Bacia,

CZWARTY BRAT W POCIĄGU DO DARJEELING

A A A
Nowości DVD
Komu w drogę, temu…

„Pociąg do Darjeeling” zaczyna się nietypowo i… zaskakująco. Oto scena jak ze starego filmu szpiegowskiego: biznesmen (Bill Murray) pędzi w taksówce przez zakurzone hinduskie miasto. Zdenerwowany spogląda to za siebie, to na zegarek, dojeżdża w końcu do dworca kolejowego i zaczyna pęd ku ruszającemu pociągowi. On już nie zdąży na kurs do Darjeeling, ale wyprzedzi go Peter (Adrien Brody), któremu w ostatniej chwili uda się wskoczyć do odjeżdżającego składu.

Bohater Brody’ego zostawił w USA żonę w ósmym miesiącu ciąży, by dołączyć do swoich dwóch braci jadących pociągiem na północ Indii. Inicjatorem tej oryginalnej podróży, która ma zapoczątkować duchową przemianę mężczyzn, jest najstarszy z trójki rodzeństwa – Francis (Owen Wilson). Bohater przeżył niedawno motocyklowy wypadek, nadal utyka i połowę głowy ma owiniętą bandażami. Doświadczenie śmierci klinicznej stało się dla niego impulsem do próby zjednoczenia rodziny, która popadła w rozsypkę po śmierci ojca. Z kolei najmłodszy z rodzeństwa, Jack (Jason Schwartzman), to niespełniony pisarz uwikłany w toksyczny związek. Niechętnie przystaje na propozycję brata, choć stara się stworzyć pozory, że jest inaczej. Wkrótce okaże się, że Darjeeling zostało wybrane nieprzypadkowo, a droga do niego będzie dla braci okazją do poznania się na nowo.

Wes Anderson jak Charlie Brown

Szukając klucza do twórczości Wesa Andersona, krytycy często sięgają po nazwiska takie jak Jean Renoir, John Irving czy F. Scott Fitzgerald. Sam Anderson chętnie mówi o wpływie „Absolwenta” Mike’a Nicholsa na swoją twórczość i rzeczywiście trudno odmówić jego filmom podobnego rysu emocjonalnego. W „Pociągu…” Anderson nawiązuje ponadto całkowicie jawnie i bezpośrednio do twórczości wybitnego hinduskiego twórcy filmowego, Satyajita Raya (szkoda, że polskiemu widzowi niezaznajomionemu z tym nazwiskiem trudno jest owe nawiązania wyłowić). Najciekawszym i najbardziej trafnym sposobem „ugryzienia” twórczości reżysera wydaje się jednak odniesienie jego dorobku do… serii krótkich komiksów „Fistaszki”. Tworzone pół wieku przez Charlesa Schulza i jego następców historyjki o psie Snoopym i jego właścicielu, Charliem Brownie, stanowią kwintesencję gorzkiego humoru wymykającego się wszelkim klasyfikacjom. Jakub Demiańczuk tak oto pisze na łamach „Dziennika” (http://www.dziennik.pl/kultura/144833.html) o twórcy komiksu: „Dominujący w «Fistaszkach» nostalgiczny ton, lęk przed samotnością, porażką, odrzuceniem i niezrozumieniem to odzwierciedlenie uczuć, które towarzyszyły Schulzowi przez niemal całe życie. (…) Od samego początku Schulz pełnymi garściami czerpał tematy z własnego życia. Imiona bohaterów pożyczał od przyjaciół i znajomych. Wplatał do historyjek swoje wspomnienia z dzieciństwa, m.in. wzorując postać Snoopy’ego na psie, którego miał jako dziecko. Przede wszystkim jednak korzystał z własnych, niejednokrotnie bolesnych doświadczeń życiowych”. Tak jak Schulz, Anderson tworzy własne, bardzo intymne tragikomedie. Zarówno humor jak i ból tkwią tutaj nie w słowach, ale w obrazach, twarzach postaci, nielicznych gestach. To kino emocji trzymanych na wodzy, niezwykle dyskretnych i subtelnych, nigdy bezpośrednich.

„Drogą do Darjeeling” Anderson po raz kolejny udowadnia, że jak nikomu innemu na polu kina amerykańskiego należy mu się miano filmowego autora. I to nie dlatego, że chcą go takim widzieć nowojorscy krytycy, ale dlatego, że taką filozofię uprawiania kina wybrał sam. Filozofię autorską, to znaczy postawę artystyczną wypracowaną onegdaj przez ruchy nowofalowe. Już to, że studiował filozofię, a więc nie jest filmowcem zawodowym, skłania do porównywania go do francuskich twórców nowej fali, np. Truffauta czy Godarda. Anderson nie godzi się na kompromisy artystyczne, przenosi na ekran tylko własne scenariusze. Nie tylko reżyseruje i pisze skrypty, ale jest także producentem i autorem muzyki. W swoim kinie nie stroni od autobiografizmu. Na przykład Max Fischer (Jason Schwartzman), młody bohater jego drugiego filmu, „Rushmore” (1998), to aż nazbyt czytelne alter ego artysty.

Potwierdzeniem autorskiego statusu twórcy „Pociągu do Darjeeling” niech będzie ów rozbrajający początkowy epizod z Billem Murrayem. To przykład bardzo ciekawej gry z widzem. Odbiorca przeżywa bowiem w tym momencie zawód, że już nie zobaczy wyśmienitego komika w dalszej części filmu (choć pojawia się on jeszcze później na dosłownie kilka sekund). Chyba jednak Anderson nie zakpił sobie z nas do końca. Choć dla jego etatowego aktora, Billa Murraya, nie ma tu po prostu roli, to i tak znalazło się dlań honorowe miejsce w fabule. Tak czy inaczej, efekt jest arcyciekawy i oryginalnie dowcipny, zwłaszcza gdy zostaje odniesiony do całej twórczości reżysera.

Bo kino Andersona, jak przystało na autorską wizję świata, to nie są tylko poszczególne filmy, ale jedna spójna wypowiedź rozciągnięta w czasie. Ponadto „Droga do Darjeeling”, poza licznymi nawiązaniami do poprzednich dzieł reżysera, ma też swój autonomiczny, krótkometrażowy prolog – „Hotel Chevalier” (z Jasonem Shwartzmannem i Natalie Portman). Od tej właśnie 13-minutowej miniatury dołączonej do wydania DVD warto zacząć przygodę z „Pociągiem…”.

Ballada o rodzinie

Czy jednak nowe dzieło Andersona nie jest filmem autonomicznym? Czy jego wartość odsłania się w tylko zestawieniu z poprzednimi filmami reżysera: „Trzema facetami z Teksasu” (1996), „Rushmore”, „Genialnym klanem” (2001) i „Podwodnym życiem ze Stevem Zissou” (2004)?

Może „Pociąg…”, jak chcą niektórzy, jest przede wszystkim filmem o tzw. „turystyce duchowej”? Bo rzeczywiście obrazuje amerykański brak zrozumienia dla praktyk duchowych innych kultur czy też instrumentalne traktowanie religijnych rytuałów. Eskapada zaplanowana przez Francisa sprowadza się do naiwnych czynności i pustych gestów wciśniętych w odgórny schemat organizacyjny. Oto bohater zabrał w podróż swojego sekretarza, Brendana (Wallace Wolodarsky). Brendan ma pozostać zupełnie niewidoczny dla braci i dostarczać im skrycie karteczki z duchowymi zadaniami na kolejne dni podróży. Niemniej już po paru godzinach zostaje zdemaskowany w zabawnych okolicznościach, co burzy nieco atmosferę „duchowego skupienia”. Indie, wraz ze swoją religijnością, widziane oczami Amerykanów to tylko barwne, ale puste tło. Są tak samo zrozumiałe, jak łamana angielszczyzna ulicznych sprzedawców. Anderson świadomie ogranicza je do tego, co widać z okna pociągu: do kolorowego bazaru, souvenirów, zatłoczonej świątyni. Dopiero gdy bracia zostają ostatecznie wyrzuceni z pociągu i trafiają do prowincjonalnej wioski, mają okazję zobaczyć nieco bardziej realny świat.

Ostatecznie okazuje się jednak, że podróż ma zdecydowanie głębszy wymiar. To nie o przemianę duchową z magicznymi rytuałami zakopywania kamyków tu chodzi. Francis od początku celuje w odbudowę więzi z rodzeństwem oraz przebywającą w Indiach matką (Anjelica Huston). Anderson drąży więc ponownie temat relacji między dziećmi a rodzicami, czyniąc ów aspekt stałym motywem swojej twórczości. I tak jak w „Genialnym klanie” i „Steve’ie Zissou”, pojednanie rodzinne nastąpi, choć nie będzie to z pewnością obrazek z hollywoodzkiej bajki.

Anderson w formie?

Pod względem narracyjnym „Pociąg…”, tak jak i poprzednie działa Andersona, jest skrajnie subiektywną balladą, wypowiedzią odautorską reżysera. Świat widzimy właśnie oczami tego milczącego uczestnika podróży, niejako czwartego brata. Doskonale obrazuje ten stan rzeczy scena wyczekiwania na przyjazd autobusu do hinduskiej wioski. Reżyser stosuje tu montaż wewnątrzkadrowy, umieszczając kamerę w centrum sceny i obracając ją wokół własnej osi. Trzeba jednak przyznać, że takie skrajne subiektywizowanie spojrzenia w medium, które lubi przekonywać o własnej obiektywności, może po pewnym czasie zmęczyć nawet najbardziej tolerancyjnego kinomana.

Tak czy inaczej, wizualnie film jest dopracowany perfekcyjnie. Anderson wraz z operatorem Robertem D. Yeomanem wykazują się doskonałym wyczuciem kadru. Dzielą go w pionie na autonomiczne części narracyjne, operują także z powodzeniem na więcej niż jednym planie. Film wywołuje przez to wrażenie swoistej teatralności, co jednak jak najbardziej wpisuje się w filozofię emocjonalną dzieł Andersona.

Kino twórcy „Rushmore” przynosi jednak nie tylko specyficzną estetykę – jest także zawsze popisem aktorskim. Owen Wilson, prywatnie dobry przyjaciel reżysera oraz współscenarzysta jego filmów, ze swoją programową flegmatyką najbardziej ze wszystkich aktorów pasuje do tej optyki. Świetnie wpisali się w „fistaszkowy” klimat również Adrien Brody (po raz pierwszy u Andersona) oraz Jason Schwartzman (po raz drugi). Brody’emu, Wilsonowi i Schwartzmanowi przychodzi wcielić się w postacie trudne – w ludzi z emocjonalnymi zadrami, zakrytymi mglistym welonem przedziwnego, niemego humoru. Ściśle określona atmosfera emocjonalna filmu wymusza na aktorach specyficzną konwencję gry, ale trio radzi sobie z tym zadaniem bezbłędnie.

Choć „Droga do Darjeeling” nie jest najlepszym filmem Andersona, to i tak siła oddziaływania tego obrazu jest olbrzymia. Wielką przyjemność można czerpać z doświadczenia ekranowej „dziwności”, szczególnie konfrontując ją z produkowanym taśmowo w „fabryce snów” populizmem emocjonalnym. Jeśli ktoś chce obejrzeć grubo ciosany dramat rodzinny, to się na filmie Andersona srogo zawiedzie. Również fani błyskotliwych komedii nie mają tu czego szukać. Humor Andersona jest gorzki i dziwny, duszny jak korytarze w hinduskim pociągu i irytujący jak rzępolenie stu rozstrojonych sitarów. Można go podchwycić i wsiąść w pociąg do Darjeeling lub zostać na peronie i poczekać na pociąg do Hollywood.
„Pociąg do Darjeeling” („The Darjeeling Limited”). Reż.: Wes Anderson. Scen.: Wes Anderson, Jason Schwartzman, Roman Coppola. Obsada: Owen Wilson, Jason Schwartzman, Adrien Brody, Anjelica Huston. Gatunek: komediodramat. USA 2007, 91 min.