ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 października 20 (116) / 2008

Mikołaj Marcela,

SZALONĄ BESTIĄ JESTEM

A A A
Być może jednym z największych problemów myślenia o literaturze są etykietki przypisane poszczególnym autorom, które przylegają do nich jeszcze za ich życia i są pamiętane przez wiele dekad po ich śmierci. Tak jest w przypadku Philipa K. Dicka. Kiedy tylko usłyszymy to nazwisko, myślimy: „science fiction”. Utwierdza nas w tym także nazwa oficjalnej strony, poświęconej jego twórczości: „Philip K. Dick – Science Fiction Author”. Pozostaje tylko jedno pytanie: czy Dick rzeczywiście był autorem fantastyki naukowej?

Przez całe swoje życie, o czym informuje m.in. biograf Dicka Lawrence Sutin, amerykański autor obsesyjnie starał się stać częścią literackiego mainstreamu. Od lat 50-tych, kiedy debiutował, aż do swojej śmierci w 1982 roku, Dick napisał kilkadziesiąt powieści science fiction, które były na bieżąco publikowane. Jednak w okresie tym tworzył także prozę realistyczną, w zamierzeniu będącą przepustką do głównego nurtu ówczesnej literatury. Autor „Ubika” ostatecznie stał się częścią mainstreamu, ale, o ironio, właśnie jako twórca fantastyki, zaś jego powieści realistyczne jeszcze wiele lat po jego śmierci leżały w zamkniętych szufladach. Przez ten okres wiele pisano o jego twórczości, a sam Dick stał się jedną z ikon fantastyki naukowej (również dzięki ekranizacjom jego powieści i opowiadań w hollywoodzkich produkcjach, takich jak „Łowca androidów”, „Pamięć absolutna”, „Raport mniejszości” czy „Next”). Jednak Norman Spinrad, we wstępie do „Przypomnimy to państwu hurtowo”, pisze o Dicku jako o twórcy, który stał się „jednym z najwybitniejszych pisarzy dwudziestego wieku oraz – co wciąż pozostaje kwestią sporną – największym pisarzem metafizycznym wszech czasów”. Kwestię, czy Dick był rzeczywiście najwybitniejszym pisarzem dwudziestego wieku, zostawiam na boku, interesujące jednak wydaje się stwierdzenie, że amerykański autor był pisarzem metafizycznym.

To właśnie, według mnie, uzmysławia nam niedawno opublikowana powieść realistyczna Dicka, zatytułowana „Głosy z ulicy”. Sutin w biografii autora „Ubika” zauważa, że fantastyka była dla niego jedynie „płaszczykiem”, rekwizytornią, z której można było czerpać maski dla rozważań filozoficznych czy wręcz metafizycznych. Kiedy czytamy „Głosy z ulicy”, z niemałym zdziwieniem stwierdzamy, że jest tu ta sama tematyka i że zostają tu zadane te same pytania, które pojawiają się we wszystkich innych powieściach Dicka, tyle że pozbawione owego „płaszczyka science fiction”. Jaka to jednak tematyka i jakie pytania? Wydaje się, że najogólniej rzecz ujmując, można je określić właśnie jako metafizyczne, bowiem w centrum zainteresowania amerykańskiego autora nieustannie znajduje się problem tożsamości, a właściwie jej granic, oraz, idąc tropem metafizyki, jako „tego, co po fizyce”, duchowości człowieka.

W „Głosach z ulicy” Dick szkicuje klimat początku lat 50-tych w Kalifornii, a więc epoki McCarthy’ego, ciągle żywego i niekrytego rasizmu, pseudofaszystowskich ruchów oraz działalności rozmaitych religijnych stowarzyszeń. Na tym niezwykle sugestywnie zarysowanym tle Dick umieszcza kolejne figury: głównego bohatera, Stuarta Hadley’a, pracownika sklepu z radiami i telewizorami, jego usłużnej i kochającej go ślepą miłością żony Ellen, jego pięknej siostry Sally, w której Hadley się podkochuje, jego twardego szefa Jima Fergussona, jego żydowskich przyjaciół, Laury i Dave’a Goldów, wzniosłej i stanowczej redaktorki faszyzującego pisma „Succubus” Marshy Frazier, czarnoskórego i niezwykle charyzmatycznego przywódcy Stowarzyszenia Strażników Jezusa Theodore’a Beckheima oraz jednego z jego gorliwych wyznawców, kwieciarza Horace’a Wakefielda (pod wieloma względami przypominającego Jacka Isildore’a z „Czy androidy śnią o elektrycznych owcach?”, najbardziej chyba niezwykłą postać w twórczości Dicka). Wszystkie te postaci łączy jedna rzecz: nie sposób polubić, ale i zrozumieć żadnej z nich. W tym właśnie, jak się wydaje, Dick osiągnął mistrzostwo: każda z zarysowanych przez niego sylwetek jest odpychająca, dziwaczna... szalona? Gdzieś pośrodku książki, w jednej z rozmów między Hadley’em a Wakefieldem, ten drugi stwierdza: „Żyjesz w wariackim świecie, Stuart. Nie można wyciąć sobie swojego kącika. To świat wojen i szaleńców i tkwisz w nim, czy tego chcesz czy nie. (...) W szalonym świecie tylko świry wiedzą, co się dzieje” (s. 299). Wydaje się, że „Głosy z ulicy” to właśnie powieść o szalonym świecie i o świrach go zaludniających...

Antonin Artaud napisał, że „człowiek chory na umyśle to przecież człowiek, którego społeczeństwo nie chciało wysłuchać i któremu chciało przeszkodzić w rozgłoszeniu nieprzyjemnych prawd”. Szaleństwo, jak zauważa Roland Jaccard w swoim studium poświęconym temu zjawisku, ujawnia fasadowość naszego świata i pokazuje inną rzeczywistość – „pośrednio podważa nasze pewniki i wypowiada niepożądane i gorszące rzeczy, o których nie chcemy słyszeć”. To wyziera właśnie z dialogów między postaciami. Każda z nich, w mniejszym lub większym stopniu, artykułuje to, co my stłumiliśmy, ukazuje nam to, co wyparte. Jednak na pierwszym planie pod tym względem króluje sylwetka Stuarta Hadley’a. Na odwrocie „Głosów z ulicy” znajdujemy następującą notę wydawcy: „Stuart Hadley, na co dzień sprzedawca w klepie radiowo-telewizyjnym, jest gniewnym młodym człowiekiem, artystą, marzycielem, ale i nieudacznikiem. Wydawałoby się, że ma to, co wielu innych uznałoby za życie idealne: piękną żonę, syna, ładne mieszkanie, porządną pracę, on jednak wciąż czuje się niespełniony. Najpierw próbuje wypełnić pustkę alkoholem i seksem, potem zaś – fanatyzmem religijnym, ale to nic nie pomaga, a wręcz doprowadza go do szaleństwa”. Nic takiego nie ma miejsca w powieści. Hadley jest szaleńcem od najmłodszych lat, o czym informują nas jego wspomnienia i wspomnienia jego siostry. Tak też on sam o sobie myśli: „Przez krótką chwilę myślał o sobie, że uwolniło się jego prawdziwe ja, uwięzione, przedostawało się ku powierzchni. Oczywiście było to obrzydliwe, tandetne i przerażające, ale był to prawdziwy Stuart Hadley” (s. 101). Szaleństwo to objawienie się „innej strony rozumu”, która, jak pisze Jaccard, „jest jego zaprzeczeniem, (...) jest upostaciowaniem tej śmiertelnej pewności, tego mrocznego oblicza, tego wołania popędów, które rozum stara się pokonać, a których neutralizacja okazuje się nadaremna. Jeśli szaleństwo ma swoją prawdę, to jest to prawda tragiczna. Tutaj tkwi źródło skrajnej dwuznaczności, tak charakterystycznej dla postawy wszystkich społeczeństw i wszystkich kultur wobec szaleńców, na których urządza się polowania lub których wystawia się na pokaz jako obraz tego, co grozi każdemu”.

Dick w swojej książce śledzi to „coś” we wnętrzu Hedley’a, „niedające spokoju niezadowolenie, ślepe zmaganie się z czymś nieuchwytnym i nieznanym” (s. 56), owo wewnętrzne jądro, zakamuflowane pod skorupą życzliwości, gdzie ukrywa się „opętańcza, rozchwiana jednostka, która aż rwała się na zewnątrz, wściekła wyjąca larwa, starająca się za wszelką cenę wydostać i rozpełznąć wokół – dziwaczna i oślizła, nie ludzka, nie zwykła, nie ładna” (s. 98). Wydaje się wręcz, że chodzi o coś „nieludzkiego”, a więc o ten „przerażający nadmiar”, który, jak pisze Žižek w „Lacanie”, „choć zaprzecza temu, co rozumiemy pod pojęciem człowieczeństwa, przynależy byciu człowiekiem”. Stąd zapewne Jaccard za motto do swojej książki wybrał słowa Jacquesa Lacana: „Jestestwo człowieka nie tylko nie da się zrozumieć bez szaleństwa, lecz nie byłoby jestestwem człowieka, gdyby nie niosło ze sobą szaleństwa jako granicy swej wolności”, oraz fragment jednego z dramatów Petera Weissa, który zaczyna się od słów: „Szaloną bestią / szaloną bestią jest człowiek”.

Dlatego szaleńcy to odrzutki, warstwa wykluczona społecznie, ale zarazem, jak zauważa autor „Szaleństwa”, potrzebujemy w społeczeństwach wariatów, zboczeńców i przestępców, bo są „oni czymś niezbędnym dla wytyczenia linii podziału między rozumnym a nierozumnym, stosownym a niestosownym, bezpiecznym a niebezpiecznym”. Szaleństwo zatem to przypadek graniczny. Stąd nasz strach. Wiemy bowiem, że tuż za tą granicą czai się „przedwieczna furia, która pozwala (...) rozwalać, niszczyć i rujnować (...) świat” (s. 284), oraz to, czym staje się Hadley w kluczowych momentach „Głosów z ulicy” – „siłą, bezosobową i pozbawioną zdolności rozumowania” (s. 250). Szaleństwo to budzący w nas odrazę Mr Hyde, nasze wewnętrzne monstrum – to, o czym Dick pisze w następujący sposób: „Oczy wypłowiały i przygasły – stały się całkowicie bezosobowe, była w nich ślepa wewnętrzna koncentracja, skupienie wychodzące gdzieś z czeluści, poniżej poziomu indywidualnej świadomości. Wyglądało to tak, jakby Hadley zniknął, a na jego miejsce pojawiało się jakieś monstrum z otchłani i spoglądało jego oczami, wpatrywało się w nią zza jego oblicza” (s. 314). Ten obraz potwora, który pojawia się w umyśle przerażonej Marshy Frazier, jak zauważa Jaccard „wraz z całą innością, którą wnosi, stara się wykluczyć szaleńca ze wspólnoty ludzkiej. Stara się także usunąć z naszej pamięci coś, co poprzez szaleństwo dochodzi do głosu, coś czego najczęściej nie chcemy usłyszeć, aby zachować kruchą równowagę bądź rozpadający się ład rodzinny albo społeczny”. Tym czymś jest nasze wnętrze, którego bezpośrednim przejawem, jak za Dominiquem Laportem przypomina Žižek, jest bezkształtne gówno, odrażający wynik naszego bezpośredniego uzewnętrznienia, bezkształtna „rzecz w sobie”.

Ale za Jaccardem możemy także powiedzieć, że w szaleństwie chodzi o coś jeszcze: „o niedobór bytu, utratę jedności osobowej, rozbicie uczuciowe, o ten tak bolesny stan ontologicznej niepewności, stan pozbawienia wolności, który nieuchronnie wywołuje u innych reakcję paniki”. Tym, czego najboleśniej doświadcza Hadley, jest właśnie rozpad jedności bytu, pokawałkowanie rzeczywistości i zanik tożsamości – przepełnia go ów stan ontologicznej niepewności. Wszystko wokoło, a zwłaszcza on sam, wydaje się tracić wyrazistość, swoje kontury i granice. Sam w sobie Hadley jest rodzajem nierozstrzygalnika, czymś, co wymyka się systemowi binarnych opozycji. To dostrzega Ellen, kiedy zauważa, że „kiedy spał, trudno było określić jego wiek. Wyglądał bardzo młodo, może nawet nie na mężczyznę, nawet nie na nastolatka. Z całą pewnością jednak nie przypominał dziecka, raczej starca, człowieka tak starego, że zatracił już męskie cechy, jakąś skamielinę pozostałą po zamierzchłych czasach, pierwotną, lecz zimną i czystą jak kość słoniowa” (s. 22), i wtedy, kiedy stwierdza, że Hadley „jest wrażliwy... czasami myślę nawet, że jest bardziej kobiecy niż ja. Miewa też przeczucia. Jest bardzo... mistyczny” (s. 125). Dostrzega to także mąż Sally, gdy zauważa, że Hadley zachowuje się i dba o siebie po kobiecemu. Tylko taka jednostka może postrzegać świat jako zespół znaków bez znaczenia, jako uniwersum złożone ze strasznych rzeczy, rzeczywistość, w której „wszystko opiera się na przypadkowym rozdaniu, bez znaczenia” (s. 308). Bohater Dicka, mówiąc o sobie, nie nazywa siebie buntownikiem, lecz zdrajcą. I rzeczywiście, w jakimś sensie wydaje się być zdrajcą rzeczywistości uporządkowanej, w której panuje rozdział na dobro i zło, prawdę i kłamstwo, duszę i ciało, na to, co męskie, i to, co żeńskie.

Paradoksalnie ta nieokreśloność znajdowała się u podstaw tożsamości Hadleya. Stąd w finale książki, po przerażającej eksplozji przedwiecznej furii i pokładów bezosobowej siły tkwiącej w jego wnętrzu, czytamy: „Kiedyś zastanawiał się, kim lub czym był Stuart Hadley. Teraz nie miało to znaczenia, ponieważ utrzymywał jedynie zdawkową, nacechowaną rezerwą znajomość ze Stuartem Hadleyem. To nazwisko nie wywoływało najmniejszego poruszenia – było jak echo wzbudzające w nim minimalne zainteresowanie, wbrew danym figurującym w dokumentach. I to był jedyny ślad” (s. 407). „Szaleniec – jak pisze Jaccard – często okazuje się wśród ludzi tym, o którego jednego jest za wiele, tym, któremu wciska się knebel do ust, żeby jego słowo nie mogło, nie powinno dotrzeć do niczyich uszu. Człowiek ten, którego tożsamość jest zagrożona, o ile nie jest już unicestwiona, nie ma najczęściej innej ucieczki niż szaleństwo, milczenie lub śmierć”. Finał książki Dicka to nie opis odkupienia, ale właśnie śmierci tego Hadley’a, którego poznawaliśmy w jej trakcie. Zauważa to jego żona, Ellen, która dostrzega przemianę jeszcze bardziej przerażającą niż jego wcześniejsze stany szaleństwa: „To była straszliwa chwila, chwila, której nie była w stanie znieść. Zdawał się nie wiedzieć, że nic z niego nie przeżyło. Żadne z jego marzeń. Zabrakło owej szaleńczej siły, która pchała do przodu, sprawiała, że wybuchał, oszalałej i irracjonalnej, bijącej w niezniszczalną szybę odgradzającą go od świata. Ta ściana szkła złamała go – świat przetrwał. A on nawet o tym nie wiedział” (s. 425).

„Głosy z ulicy” są nie tylko literackim studium szaleństwa i społecznego upadku z nim związanego. Niezwykle ciekawa wydaje się analiza powieści Dicka pod względem zawartych w niej wątków autobiograficznych (siostra Sally przypomina wyobrażenia Dicka o jego zmarłej siostrze bliźniaczce Jane, zimna i zdystansowana Marsha Frazier, pod wieloma względami, w tym przede wszystkim fizycznie, przypomina matkę autora „Ubika”, zaś Hadley zdaje się przypominać samego Dicka, który również przez część swojego życia pracował w sklepie z RTV i jak bohater „Głosów z ulicy” nie stronił od różnego rodzaju używek, które wkrótce doprowadziły do tego, że stał się jednym z największych dziwaków w ówczesnym nurcie s-f). W perspektywie wspomnianej na początku metafizyczności Dicka dostrzeżenia z pewnością domaga się wątek religijny, związany z Theodorem Beckheimem, obecny na przestrzeni całej książki i stanowiący jedną z głównych osi akcji powieści (duchowość zresztą w każdej niemal książce autora „Ubika” stanowi jeden z najważniejszych elementów kreowanej przez niego rzeczywistości). Tym, co jednak przede wszystkim przyciąga, jest niezwykły, poruszający świat Dicka, taki, jaki znamy z innych jego powieści, oraz przewodnia myśl, która się z niego wyłania. „Głosy z ulicy” są chronologicznie pierwszą próbą zmierzenia się Dicka z tematem człowieczeństwa, a szaleniec, podobnie jak android czy obcy z kosmosu, jest granicznym przypadkiem, który pozwala na pełne skonfrontowanie się z pytaniem: czym jest człowiek?
Philip K. Dick: „Głosy z ulicy”. Przeł. Jarosław Rybski. Wydawnictwo Rebis. Poznań 2008.