
POP JAZZ W „BIAŁYM DOMU”
A
A
A
„Tutaj jest mój drugi dom, ciotka mojej żony pochodzi z Katowic” – to słowa, które padły z ust Herbie Hancocka, żywej legendy światowego jazzu, współpracownika Milesa Davisa, artysty, który nie tylko od pół wieku steruje głównym nurtem jazzu, ale też wielokrotnie wpływał na światowe oblicze muzyki pop. Wystąpił w sali katowickiego Górnośląskiego Centrum Kultury. W składzie sekstetu obok lidera grającego na fortepianie (skonstruowanym przez obecnego na sali Paulo Faziola), komputerach i syntezatorach pojawili się znakomici muzycy: Terence Blanchard – trąbka, James Genus – elektryczny i akustyczny bass, Lionel Loueke – gitara, Gregoire Maret – harmonijka oraz Kendrick Scott – perkusja. Wielu przed koncertem – wliczając autora tej relacji – stawiało sobie pytanie, czy można wydać “aż takie pieniądze” (bilety od 160 do 230 zł) na to muzyczne spotkanie? Czy z nadzieją, kiedyś czarnych, a potem już wszystkich pozostałych chłonnych artystycznej wolności wypowiedzi, jaką zapewniał od początku swojego istnienia jazz, możemy jeszcze obcować na takich warunkach? Ale już po pierwszych taktach „Actual Proof” i „Speak like a Child” odpowiedź mogła być tylko jedna, płynące do nas za wielkiej wody: Yes, we can.
To nie był zwykły koncert, a raczej muzykoterapeutyczna sesja. Herbie jedną z kompozycji autorstwa gitarzysty Lionela Loueke – “szamana” z Beninu, porównał wprost do lekarstwa. I rzeczywiście afrykańskie rytmy wyszarpywane z akustycznej gitary, zmieszane z kolorytem tajemniczych odgłosów dżungli zawartych w jego riffach, na dodatek przetwarzany komputerowo głos ze specjalnymi efektami (klikania, cmoknięcia) podbite czarnymi chorusami, zawładnęły relaksacyjne słuchaczami, przenosząc nas w ciepłą atmosferę Gracelandu.
Problemem Hancocka jest jego wielkość, siła autorytetu, potęga jego talentu, szybkość przetwarzania danych, doładowane kompletnym zestawem witalności… Wszyscy grający z nim wydają się przytłoczeni (jego) wielką górą możliwości. Trudniej stanąć naprzeciw i podjąć wyzwanie wspólnego muzycznego dialogu. Sześćdziesięcioośmioletni, „gorący” Herbie ciągle jest scenicznym wulkanem; zbliżając się do każdego z muzyków prowokował do wymiany muzycznych poglądów. Hancock jest również mistrzem dialogu z publicznością. Jak przystało na wielkiego nauczyciela (wliczając syntezatory i komputerowe gadżety, jak zwykle w jego przypadku używane perfekcyjnie i ze smakiem) multiinstrumentalistę, przed każdym utworem udzielał publiczności lekcji na temat jego budowy, w zabawny, atrakcyjny sposób tłumaczył detale i ich znaczenie w danej kompozycji, co pozwalało chwilę później na pełniejsze delektowanie się chwytliwymi tematami tysiącowi fanów zebranych w katowickim „Białym Domu”. Warto też wspomnieć o innych muzykach grających w sekstecie Mistrza. Twórca muzyki filmowej Terence Blanchard, kreujący na scenie dźwiękami swojej trąbki barwne pejzaże, był w niezłej muzycznej i fizycznej formie (dosłownie gimnastykował się na scenie, szczególnie w partiach solowych, gdzie wykonywał średnio po sześćdziesiąt przysiadów na jeden temat), jedyny biały członek grupy, szwajcarski harmonijkarz – Gregoire Maret, James Genus – elektryzujący basista i Kendrick Scott magnetyzujący dosłownie swym wyczuciem i wysublimowanymi solówkami – razem wzięci tworzą sekcję marzeń. Prawdę powiedziawszy w zestawieniu muzyków takiego formatu przydałby się weekend na pełniejsze zaprezentowanie ich możliwości, a nie zaledwie… trzy godzinny.
Pomimo upływu czasu i wyheblowaniu do cna pewnych rozwiązań muzycznych przez pracujących dla hollywoodzkiej fabryki marzeń kompozytorów, w utworach Hancocka – z zasady rozbudowanych i zakorzenionych w róznych pięknych miejscach na ziemi – próżno szukać kiczowatych, często romantycznych schematów, amerykańskich firmówek. W wielofazowej „The visitior”, inspirowanej tematem Wayne Shortera, Herbie jak dobry guru prowadził nas blisko znanych tematów, ale jednak pionierską drogą. Na zakończenie koncertu Hancock zaordynował – ku przyjemnemu zaskoczeniu wszystkich, łącznie z muzykami – najpierw „Cantaloup Island”, a następnie „Cameleona”, co pozwoliło wszystkim na powrót do rzeczywistości w wyśmienitych nastrojach.
To nie był zwykły koncert, a raczej muzykoterapeutyczna sesja. Herbie jedną z kompozycji autorstwa gitarzysty Lionela Loueke – “szamana” z Beninu, porównał wprost do lekarstwa. I rzeczywiście afrykańskie rytmy wyszarpywane z akustycznej gitary, zmieszane z kolorytem tajemniczych odgłosów dżungli zawartych w jego riffach, na dodatek przetwarzany komputerowo głos ze specjalnymi efektami (klikania, cmoknięcia) podbite czarnymi chorusami, zawładnęły relaksacyjne słuchaczami, przenosząc nas w ciepłą atmosferę Gracelandu.
Problemem Hancocka jest jego wielkość, siła autorytetu, potęga jego talentu, szybkość przetwarzania danych, doładowane kompletnym zestawem witalności… Wszyscy grający z nim wydają się przytłoczeni (jego) wielką górą możliwości. Trudniej stanąć naprzeciw i podjąć wyzwanie wspólnego muzycznego dialogu. Sześćdziesięcioośmioletni, „gorący” Herbie ciągle jest scenicznym wulkanem; zbliżając się do każdego z muzyków prowokował do wymiany muzycznych poglądów. Hancock jest również mistrzem dialogu z publicznością. Jak przystało na wielkiego nauczyciela (wliczając syntezatory i komputerowe gadżety, jak zwykle w jego przypadku używane perfekcyjnie i ze smakiem) multiinstrumentalistę, przed każdym utworem udzielał publiczności lekcji na temat jego budowy, w zabawny, atrakcyjny sposób tłumaczył detale i ich znaczenie w danej kompozycji, co pozwalało chwilę później na pełniejsze delektowanie się chwytliwymi tematami tysiącowi fanów zebranych w katowickim „Białym Domu”. Warto też wspomnieć o innych muzykach grających w sekstecie Mistrza. Twórca muzyki filmowej Terence Blanchard, kreujący na scenie dźwiękami swojej trąbki barwne pejzaże, był w niezłej muzycznej i fizycznej formie (dosłownie gimnastykował się na scenie, szczególnie w partiach solowych, gdzie wykonywał średnio po sześćdziesiąt przysiadów na jeden temat), jedyny biały członek grupy, szwajcarski harmonijkarz – Gregoire Maret, James Genus – elektryzujący basista i Kendrick Scott magnetyzujący dosłownie swym wyczuciem i wysublimowanymi solówkami – razem wzięci tworzą sekcję marzeń. Prawdę powiedziawszy w zestawieniu muzyków takiego formatu przydałby się weekend na pełniejsze zaprezentowanie ich możliwości, a nie zaledwie… trzy godzinny.
Pomimo upływu czasu i wyheblowaniu do cna pewnych rozwiązań muzycznych przez pracujących dla hollywoodzkiej fabryki marzeń kompozytorów, w utworach Hancocka – z zasady rozbudowanych i zakorzenionych w róznych pięknych miejscach na ziemi – próżno szukać kiczowatych, często romantycznych schematów, amerykańskich firmówek. W wielofazowej „The visitior”, inspirowanej tematem Wayne Shortera, Herbie jak dobry guru prowadził nas blisko znanych tematów, ale jednak pionierską drogą. Na zakończenie koncertu Hancock zaordynował – ku przyjemnemu zaskoczeniu wszystkich, łącznie z muzykami – najpierw „Cantaloup Island”, a następnie „Cameleona”, co pozwoliło wszystkim na powrót do rzeczywistości w wyśmienitych nastrojach.
Herbie Hancock, Katowice, sala Górnośląskiego Centrum Kultury, 30 listopada 2008.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |