
KLASYKA MNIEJ ZNANA
A
A
A
„(…) zdolność poświadczania autentyczności bierze w fotografii górę nad zdolnością przedstawiania” (R. Barthes: „Światło obrazu. Uwagi o fotografii”. Przeł. J. Trznadel)
Być może trudno w to uwierzyć, ale tzw. czytelnicy naiwni bywają w wielu przypadkach najbardziej dociekliwymi. Ich intuicje na temat poznawanych (doświadczanych, przeżywanych) tekstów, wolne od – zawsze nieubłaganie zmierzającego do bełkotu – naukowego żargonu, nie są prawie nigdy obarczone grzechem dwuznaczności, mglistego cudzysłowu itd. Warto zatem chronić w sobie to lekturowe „wewnętrzne dziecko”.
Z „Rzeźni numer pięć” Kurta Vonneguta (tytułowanej także „Krucjatą dziecięcą”) zapadł mi w pamięć na stałe jeden akapit dotyczący słów, które do Billy’ego Pilgrima wypowiedział „były kapitan piechoty”, niejaki Eliot Rosewater. Wygłosił on mianowicie opinię, iż „wszystko, czego można się dowiedzieć o życiu jest w »Braciach Karamazow« Fiodora Dostojewskiego. – Ale to już dziś nie wystarcza – powiedział Rosewater” (przeł. L. Jęczmyk). Najważniejsze (i często pomijane) jest oczywiście to końcowe dopowiedzenie. Dlaczego więc dzisiaj „nie wystarcza” nam już suma mądrości życiowych zawartych w książce jeszcze przez Zygmunta Freuda określonej jako „najwspanialsza powieść, jaką kiedykolwiek napisano”? Jak można rozumieć sens wypowiedzi Rosewatera? O tych właśnie pytaniach starałem się choćby na moment zapomnieć, czytając „Braci Karamazow”. Arcydzieło Dostojewskiego, jak pamiętamy, kończy się – zręcznie usuniętym z hollywoodzkiej ekranizacji – epizodem pogrzebu biednego chłopca Iluszy. Jak nikt kochający bliźnich Alosza Karamazow wypowiada przy tej okazji do zgromadzonej licznie dziatwy słowa następujące: „Pamiętajcie, że nic nie daje tyle godności, siły, zdrowia i pożytku przyszłemu życiu, ile jakieś dobre wspomnienie, zwłaszcza wyniesione z dzieciństwa, z domu rodzinnego” (przeł. A. Pomorski). W tych zdaniach kryje się właśnie odpowiedź na nasze pytanie; naiwna, XIX-wieczna wiara w to, że dzieciństwo można jakoś uchronić od okropieństw tego świata – dzisiaj jest już zupełnie nieaktualna. Pod koniec XX wieku „narodził się” jednak powieściopisarz, który tę przygnębiającą „lukę” starał się (moim zdaniem, z powodzeniem) wypełnić. Prozaik ten nazywał się Winfried Georg Sebald.
Wszystko jest magdalenką
Dwiema najgłośniejszymi pozycjami w dorobku W.G. Sebalda są powieści „Wyjechali” (1992; W.A.B. 2005) oraz – opublikowany na niedługo przed tragiczną śmiercią pisarza – pod wieloma względami genialny „Austerlitz” (2001; W.A.B. 2007). Niewątpliwą cechą wspólną wszystkich utworów niemieckiego prozaika jest jednak wyraźnie w nich wyczuwalna, co prawda starsza nawet niż wynalazek pisma, ale szczególnie głęboka u autora „Czuję. Zawrót głowy” (1990; Wydawnictwo Literackie 1998) świadomość faktu, że sztuki opowieści (narracji o przeszłości) nauczyć możemy się – tak samo jak języka w ogóle – tylko od innych. Fabuły dwóch pierwszych wymienionych książek – eksploatujące w dużej mierze temat straconego, tragicznie przerwanego dzieciństwa – są bowiem przedmiotem, niby to cierpliwie wysłuchiwanej przez autora, opowieści jednego lub, jak to ma miejsce w przypadku „Wyjechali”, kilku bohaterów. Spoglądamy więc na nie oczyma quasi-autobiograficznego narratora, którego mądry dystans do tej, z pasją przez protagonistów „relacjonowanej”, a potem finezyjnie przez Sebalda rekonstruowanej historii jest tyleż bezpieczny, co – w wolnej od emocji, czysto intelektualnej sferze – zmienny. W drugiej z czterech historii, które składają się na rewelacyjne „Wyjechali” tak na przykład „ustawia” on (narrator) swoją percepcję: „(…) usiłowałem zbliżyć się do niego, próbowałem wyobrazić sobie, jak żył w wielkim mieszkaniu na górnym piętrze starego domu (…). Takie próby uobecnienia jednak, musiałem przyznać, nie przybliżały mnie do Paula, a jeśli, to najwyżej na mgnienia, w chwili emocjonalnych uniesień, niedopuszczalnych, jak mi się wydaje, i aby tego uniknąć, spisałem teraz to, co wiem o Paulu Bereyterze i czego mogłem się o nim dowiedzieć w trakcie moich dociekań”. Dociekania to doprawdy fascynujące, zwłaszcza że ta akurat opowieść dotyczy przyczyn samobójczej śmierci pierwszego i chyba najważniejszego nauczyciela autora. W „Austerlitzu” za to nie są nam opowiadane losy człowieka realnie kiedyś istniejącego, ale postaci stanowiącej biograficzny konglomerat. Jacques Austerlitz, uautentyczniony poprzez liczne służące temu zabiegi („efekt” ten wywołują najsilniej „wplecione” w tekst fotografie) oraz niesamowitą głębię psychologiczną powieści Sebalda, urasta do rangi personifikacji, czy też może alegorii utraconego losu, dzieciństwa i heroicznej próby odzyskania tego nieocenionego składnika tożsamości. Wspominam o tej książce, ponieważ w każdej wypowiedzi na temat jej autora „Austerlitz” siłą rzeczy stanowić musi jedyny możliwy dziś punkt dojścia. Główny chwyt fabularny skonstruował tu Sebald – a zrobił to bodaj najzręczniej w całej historii literatury – w oparciu o znany nam doskonale z psychoanalizy proces „powrotu wypartego”. W tym miejscu jednak zajmiemy się powieścią, która postrzegana być może zapewne jako swego rodzaju logiczny pomost między „Wyjechali” a „Austerlitzem”, czyli dostępnymi nareszcie w języku polskim „Pierścieniami Saturna” (1995).
Recenzowanie najświeższego tłumaczenia prozy W.G. Sebalda wydawać się może niewątpliwie rodzajem „niepróżnującego próżnowania”, a więc czynnością szlachetnie bezużyteczną. Powody ku temu są liczne, ale jeden najważniejszy: nie sposób zrobić dla prozy niemieckiego autora więcej, niż uczyniła Małgorzata Łukasiewicz. Przyswoiła ona bowiem najważniejsze jego utwory językowi polskiemu w sposób kongenialny. Kolejne powieści (zapewne przez większość czytelników poznawane od „Austerlitza”) to doprawdy uczta nie tylko literacka. Erudycja autora, od której przez pierwsze sto stron zazwyczaj kręci się czytelnikowi w głowie, z czasem – wspaniały paradoks! – okazuje się niezbędnym wprowadzeniem do fascynującej lektury. Tak też jest w przypadku „Pierścieni Saturna”. Żaden szczegół lub informacja historyczna nie wydają się tu redundantne, wszystko staje się bowiem elementem tego niepowtarzalnego Wszechświata, wobec którego obelgą byłoby zastosowanie szkolnego pojęcia „świata przedstawionego”. Podarowane nam przez Łukasiewicz pisarstwo Sebalda jest wszechogarniające, totalne, a dzięki maszynie retorycznej, którą wypracował przez lata autor – niepowtarzalne pod względem stylistycznym oraz nieskończenie fascynujące. Czas zatem przyjrzeć się samym „Pierścieniom Saturna”.
Nie sposób przyporządkować „Pierścieni” do jednego określonego gatunku literackiego. Ustalanie, czy jest to proza podróżna, esej, czy postmodernistyczna powieść można sobie jednak nonszalancko darować, gdyż patronat autora „Powszechnej historii nikczemności” nie jest tu ani przez moment skrywany. Szczególnie zaś podziwianym przez W.G. Sebalda opowiadaniem Jorge Luisa Borgesa jest „Ogród o rozwidlających się ścieżkach”. W jego centrum znajduje się – jak wiemy – właśnie powieść, której sensu i formy nie można do końca uchwycić. Borges pisze także: „Ciągłe pomijanie jakiegoś słowa, odwoływanie się do nieporadnych metafor i do oczywistych peryfraz jest, być może, najbardziej dobitnym sposobem wskazania na owo słowo”. Taki właśnie okrężny sposób wybrał Sebald, żeby nam opowiedzieć o tym, czego figurą są tytułowe „Pierścienie Saturna”, a więc o pięknych skutkach katastrofy, jaką była (nie tylko) zachodnia cywilizacja.
Sytuację narracyjną, wewnątrz której opowiadane nam są dzieje „angielskiej pielgrzymki” autora, stanowi jego chwilowy pobyt w szpitalu, zaś ramą spajającą wszystkie miniaturowe narracje jest twórczość Thomasa Browne’a, XVII-wiecznego angielskiego uczonego i pisarza. Już po pierwszych, „szpitalnych” akapitach doskonale wyczuwamy, z jakim pojemnym stylem (właściwym raczej niemieckojęzycznej prozie XIX wieku) będzie nam dane przez następne trzysta stron obcować. Dajmy chociaż próbkę: „W kurczowej pozycji istoty, która po raz pierwszy podniosła się z równej ziemi, stałem potem oparty o szybę i mimo woli przyszła mi na myśl scena, kiedy biedny Gregor, drżącymi nóżkami wczepiony w oparcie krzesła, wygląda ze swego gabinetu, z niejasnym, jak czytamy, wspomnieniem, że patrzenie przez okno zawsze działało na niego wyzwalająco”. Dość dosadne to odwołanie do „Przemiany” Kafki, ale za to w jaką wplecione frazę! W sposób oczywisty aluzyjna jest też owa okoliczność hospitalizacji. Z jakiego to wielkiego cyklu powieściowego znamy te niekończące się okresy retoryczne, przelatujące przez głowę autora? Podpowiedź: „Czasami, tak jak Ewa urodziła się z żebra Adama, kobieta rodziła się w czasie snu z niewłaściwej pozycji mego uda” (przeł. T. Boy-Żeleński). Najważniejszy jednak dla „Pierścieni Saturna” fragment dzieła Marcela Prousta brzmiałby następująco: „(…) kiedy, po śmierci osób, po zniszczeniu rzeczy, z dawnej przeszłości nic nie istnieje, wówczas jedynie zapach i smak – na ruinie wszystkiego – (…) dźwigają niestrudzenie na swojej znikomej kropelce olbrzymią budowlę wspomnienia”. Jak bowiem zmoczona w kwiecie lipowym magdalenka pozwoliła francuskiemu pisarzowi „odzyskać” czas, tak – wspominana przez narratora „Pierścieni Saturna” w rzeczonym szpitalu – wędrówka po wschodnim wybrzeżu Anglii daje mu okazję do totalnie nieprzewidywalnej podróży przez przestrzeń i czas. W tym przypadku jednak każdy napotkany fragment krajobrazu i skrawek przemijającej na zawsze kultury będzie „magdalenką”.
Jedna straszna sekunda
Do czego więc potrzebny jest W.G. Sebaldowi wymieniony przez nas powyżej Thomas Browne? Prócz tego, że jako autor tajemniczej księgi „Pseudodoxia Epidemica” antycypuje jakby twórczość Borgesa (i przy okazji naszego Benedykta Chmielowskiego), a także – że można go było z pewnością znaleźć wśród gapiów podczas przedziwnej sekcji zwłok, uwiecznionej na obrazie Rembrandta, jego pisma dostarczają również wzorca w kwestii narratorskiego dystansu. Jak bowiem inaczej opisywać chaotyczny, rozpadający się Wszechświat, niż na wzór Browne’a, który „traktował nasz świat tylko jako cień innego świata (…). Dlatego ciągle, myśląc i pisząc, próbował patrzeć na ziemski byt, na najbliższe mu rzeczy tak samo jak na sfery uniwersum, z perspektywy outsidera, ba, można wręcz powiedzieć – okiem stwórcy”. Następujący dalej w „Pierścieniach” ciąg skojarzeń, który – naturalnie prócz marszruty obranej przez narratora w hrabstwach Suffolk i Norfolk – organizuje dalszą „akcję” powieści, jest w sensie ścisłym nie do odtworzenia. Zwróćmy wszak uwagę, że podobnie jak na przykład w powieści Vladimira Nabokova „Zaproszenie na egzekucję”, żaden czas ani przestrzeń nie stanowią tu dla bohatera-narratora problemu, a pretekstem do kilkustronicowej, rzeczowej dygresji może być nawet treść jego snu. Bez obaw jednak, mimo że książka Sebalda nie należy do najłatwiejszych, nie sposób przestać ją czytać.
Mniejsze historie, z których sklejona jest ta powieść, są bowiem niezmiennie fascynujące. Przeżycia Josepha Conrada zostaną nam tutaj ukazane jako paralelne do „perypetii”, które są udziałem narratora „Jądra ciemności”. Współczesny Korzeniowskiemu Roger Casement, czyli Anglik pomagający „wybić się na niepodległość” Irlandii, przedstawiony będzie jako przerastający swoje nacjonalistyczne czasy nadwrażliwiec-humanista. Ujrzymy całą potworność kolonializmu, barbarzyństwo białego człowieka, brytyjskie wojny opiumowe, powstanie tajpingów i okrucieństwo pewnej chińskiej cesarzowej. Po raz trzeci także znajdziemy się w Terezinie, jako że twierdza – zanim stała się znanym nam z „Austerlitza” obozem koncentracyjnym – była również miejscem powolnego konania niejakiego Gawriły Principa. Wiemy już przecież skądinąd, że XIX wiek skończył się faktycznie dopiero w okopach I wojny światowej. Od tego czasu zaś: „Zbyt wiele budowli się zawaliło, zbyt wiele nagromadziło się gruzu, nie można się przekopać przez warstwy namułu i morenowych osadów”.
Nieokiełznana narracja Sebalda zatacza coraz szersze kręgi, coraz częściej – nie tylko przy okazji Apolla Korzeniowskiego – zahacza o współczesną Polskę. Czytelnik może tylko zadawać sobie pytanie: kiedy w końcu trafi w moje miejsce na ziemi? No i jest: znakomicie napisana historia przyjaciela Sebalda, niedawno zmarłego tłumacza Michaela Hamburgera, zawiera następujący akapit: „Przez okno widzę w oddali jakąś okolicę Śląska. W dolinie pomiędzy zboczami porośniętymi niebieskawym borem błyska złocista kopuła. Słyszę jak ojciec mówi: This is Myslovitz, a place somewhere in Poland, a kiedy się odwracam, widzę jeszcze w lodowatym powietrzu biały obłoczek oddechu, który niósł te słowa”. Po tych zdaniach poddałem się zupełnie rytmowi tej przedziwnej prozy ze spokojnym przekonaniem, że nawet opowiadana nam do ostatnich stron historia produkcji jedwabiu zaprowadzi każdego czytelnika do sensów głębokich i ogólnych. Prawdziwą rozkoszą autora „On the Natural History of Destruction” jest bowiem gubienie opisywanej rzeczywistość i ponowne jej odnajdywanie. Fotografie, którymi Sebald twórczo wzbogaca swoje teksty, istnieją wyraźnie po to, aby w kilku kluczowych miejscach „przyszpilić” wymykający się czytelnikowi świat. Mają one „poświadczać autentyczność”, nie są w żadnym stopniu artystyczne. Można w związku z tym powiedzieć, że zdjęcia te są swoistą antytezą obrazu „Lekcja anatomii doktora Tulpa”, błyskotliwie zanalizowanego w początkowych partiach powieści.
Tytułowych „Pierścieni Saturna” nie sposób chyba odczytywać inaczej, niż jako wzniosły, poetycki wręcz obraz pięknych skutków katastrofy. Dostrzeżone na niebie przez astronomów po raz pierwszy w wieku XVII, dopiero dwa stulecia później „wyjaśnione” zostały nam jako cieszący oko rezultat kosmicznego wydarzenia polegającego na tym, że dawny księżyc znalazł się zbyt blisko melancholijnej planety i został rozerwany przez różnicę sił grawitacyjnych. „Jedna straszna sekunda i po całej epoce” – stwierdza narrator, obserwując ruiny zamku Somerleytown. Z równą czułością spogląda on w kierunku średniowiecznych ruin, co chińskiej przepiórki w stanie demencji, biegającej samotnie wzdłuż ściany klatki. Prozę Sebalda często wiąże się z – szeroko rozumianym – pojęciem melancholii. Dla mnie jest on jednak pisarzem erudycji i poetą jakiegoś niedzisiejszego zgoła współczucia. Zdaje mi się jednak, że każdy powód do czytania jego powieści może być równie dobry. Bez wątpienia, pod tym względem jest z czego wybierać.
Z „Rzeźni numer pięć” Kurta Vonneguta (tytułowanej także „Krucjatą dziecięcą”) zapadł mi w pamięć na stałe jeden akapit dotyczący słów, które do Billy’ego Pilgrima wypowiedział „były kapitan piechoty”, niejaki Eliot Rosewater. Wygłosił on mianowicie opinię, iż „wszystko, czego można się dowiedzieć o życiu jest w »Braciach Karamazow« Fiodora Dostojewskiego. – Ale to już dziś nie wystarcza – powiedział Rosewater” (przeł. L. Jęczmyk). Najważniejsze (i często pomijane) jest oczywiście to końcowe dopowiedzenie. Dlaczego więc dzisiaj „nie wystarcza” nam już suma mądrości życiowych zawartych w książce jeszcze przez Zygmunta Freuda określonej jako „najwspanialsza powieść, jaką kiedykolwiek napisano”? Jak można rozumieć sens wypowiedzi Rosewatera? O tych właśnie pytaniach starałem się choćby na moment zapomnieć, czytając „Braci Karamazow”. Arcydzieło Dostojewskiego, jak pamiętamy, kończy się – zręcznie usuniętym z hollywoodzkiej ekranizacji – epizodem pogrzebu biednego chłopca Iluszy. Jak nikt kochający bliźnich Alosza Karamazow wypowiada przy tej okazji do zgromadzonej licznie dziatwy słowa następujące: „Pamiętajcie, że nic nie daje tyle godności, siły, zdrowia i pożytku przyszłemu życiu, ile jakieś dobre wspomnienie, zwłaszcza wyniesione z dzieciństwa, z domu rodzinnego” (przeł. A. Pomorski). W tych zdaniach kryje się właśnie odpowiedź na nasze pytanie; naiwna, XIX-wieczna wiara w to, że dzieciństwo można jakoś uchronić od okropieństw tego świata – dzisiaj jest już zupełnie nieaktualna. Pod koniec XX wieku „narodził się” jednak powieściopisarz, który tę przygnębiającą „lukę” starał się (moim zdaniem, z powodzeniem) wypełnić. Prozaik ten nazywał się Winfried Georg Sebald.
Wszystko jest magdalenką
Dwiema najgłośniejszymi pozycjami w dorobku W.G. Sebalda są powieści „Wyjechali” (1992; W.A.B. 2005) oraz – opublikowany na niedługo przed tragiczną śmiercią pisarza – pod wieloma względami genialny „Austerlitz” (2001; W.A.B. 2007). Niewątpliwą cechą wspólną wszystkich utworów niemieckiego prozaika jest jednak wyraźnie w nich wyczuwalna, co prawda starsza nawet niż wynalazek pisma, ale szczególnie głęboka u autora „Czuję. Zawrót głowy” (1990; Wydawnictwo Literackie 1998) świadomość faktu, że sztuki opowieści (narracji o przeszłości) nauczyć możemy się – tak samo jak języka w ogóle – tylko od innych. Fabuły dwóch pierwszych wymienionych książek – eksploatujące w dużej mierze temat straconego, tragicznie przerwanego dzieciństwa – są bowiem przedmiotem, niby to cierpliwie wysłuchiwanej przez autora, opowieści jednego lub, jak to ma miejsce w przypadku „Wyjechali”, kilku bohaterów. Spoglądamy więc na nie oczyma quasi-autobiograficznego narratora, którego mądry dystans do tej, z pasją przez protagonistów „relacjonowanej”, a potem finezyjnie przez Sebalda rekonstruowanej historii jest tyleż bezpieczny, co – w wolnej od emocji, czysto intelektualnej sferze – zmienny. W drugiej z czterech historii, które składają się na rewelacyjne „Wyjechali” tak na przykład „ustawia” on (narrator) swoją percepcję: „(…) usiłowałem zbliżyć się do niego, próbowałem wyobrazić sobie, jak żył w wielkim mieszkaniu na górnym piętrze starego domu (…). Takie próby uobecnienia jednak, musiałem przyznać, nie przybliżały mnie do Paula, a jeśli, to najwyżej na mgnienia, w chwili emocjonalnych uniesień, niedopuszczalnych, jak mi się wydaje, i aby tego uniknąć, spisałem teraz to, co wiem o Paulu Bereyterze i czego mogłem się o nim dowiedzieć w trakcie moich dociekań”. Dociekania to doprawdy fascynujące, zwłaszcza że ta akurat opowieść dotyczy przyczyn samobójczej śmierci pierwszego i chyba najważniejszego nauczyciela autora. W „Austerlitzu” za to nie są nam opowiadane losy człowieka realnie kiedyś istniejącego, ale postaci stanowiącej biograficzny konglomerat. Jacques Austerlitz, uautentyczniony poprzez liczne służące temu zabiegi („efekt” ten wywołują najsilniej „wplecione” w tekst fotografie) oraz niesamowitą głębię psychologiczną powieści Sebalda, urasta do rangi personifikacji, czy też może alegorii utraconego losu, dzieciństwa i heroicznej próby odzyskania tego nieocenionego składnika tożsamości. Wspominam o tej książce, ponieważ w każdej wypowiedzi na temat jej autora „Austerlitz” siłą rzeczy stanowić musi jedyny możliwy dziś punkt dojścia. Główny chwyt fabularny skonstruował tu Sebald – a zrobił to bodaj najzręczniej w całej historii literatury – w oparciu o znany nam doskonale z psychoanalizy proces „powrotu wypartego”. W tym miejscu jednak zajmiemy się powieścią, która postrzegana być może zapewne jako swego rodzaju logiczny pomost między „Wyjechali” a „Austerlitzem”, czyli dostępnymi nareszcie w języku polskim „Pierścieniami Saturna” (1995).
Recenzowanie najświeższego tłumaczenia prozy W.G. Sebalda wydawać się może niewątpliwie rodzajem „niepróżnującego próżnowania”, a więc czynnością szlachetnie bezużyteczną. Powody ku temu są liczne, ale jeden najważniejszy: nie sposób zrobić dla prozy niemieckiego autora więcej, niż uczyniła Małgorzata Łukasiewicz. Przyswoiła ona bowiem najważniejsze jego utwory językowi polskiemu w sposób kongenialny. Kolejne powieści (zapewne przez większość czytelników poznawane od „Austerlitza”) to doprawdy uczta nie tylko literacka. Erudycja autora, od której przez pierwsze sto stron zazwyczaj kręci się czytelnikowi w głowie, z czasem – wspaniały paradoks! – okazuje się niezbędnym wprowadzeniem do fascynującej lektury. Tak też jest w przypadku „Pierścieni Saturna”. Żaden szczegół lub informacja historyczna nie wydają się tu redundantne, wszystko staje się bowiem elementem tego niepowtarzalnego Wszechświata, wobec którego obelgą byłoby zastosowanie szkolnego pojęcia „świata przedstawionego”. Podarowane nam przez Łukasiewicz pisarstwo Sebalda jest wszechogarniające, totalne, a dzięki maszynie retorycznej, którą wypracował przez lata autor – niepowtarzalne pod względem stylistycznym oraz nieskończenie fascynujące. Czas zatem przyjrzeć się samym „Pierścieniom Saturna”.
Nie sposób przyporządkować „Pierścieni” do jednego określonego gatunku literackiego. Ustalanie, czy jest to proza podróżna, esej, czy postmodernistyczna powieść można sobie jednak nonszalancko darować, gdyż patronat autora „Powszechnej historii nikczemności” nie jest tu ani przez moment skrywany. Szczególnie zaś podziwianym przez W.G. Sebalda opowiadaniem Jorge Luisa Borgesa jest „Ogród o rozwidlających się ścieżkach”. W jego centrum znajduje się – jak wiemy – właśnie powieść, której sensu i formy nie można do końca uchwycić. Borges pisze także: „Ciągłe pomijanie jakiegoś słowa, odwoływanie się do nieporadnych metafor i do oczywistych peryfraz jest, być może, najbardziej dobitnym sposobem wskazania na owo słowo”. Taki właśnie okrężny sposób wybrał Sebald, żeby nam opowiedzieć o tym, czego figurą są tytułowe „Pierścienie Saturna”, a więc o pięknych skutkach katastrofy, jaką była (nie tylko) zachodnia cywilizacja.
Sytuację narracyjną, wewnątrz której opowiadane nam są dzieje „angielskiej pielgrzymki” autora, stanowi jego chwilowy pobyt w szpitalu, zaś ramą spajającą wszystkie miniaturowe narracje jest twórczość Thomasa Browne’a, XVII-wiecznego angielskiego uczonego i pisarza. Już po pierwszych, „szpitalnych” akapitach doskonale wyczuwamy, z jakim pojemnym stylem (właściwym raczej niemieckojęzycznej prozie XIX wieku) będzie nam dane przez następne trzysta stron obcować. Dajmy chociaż próbkę: „W kurczowej pozycji istoty, która po raz pierwszy podniosła się z równej ziemi, stałem potem oparty o szybę i mimo woli przyszła mi na myśl scena, kiedy biedny Gregor, drżącymi nóżkami wczepiony w oparcie krzesła, wygląda ze swego gabinetu, z niejasnym, jak czytamy, wspomnieniem, że patrzenie przez okno zawsze działało na niego wyzwalająco”. Dość dosadne to odwołanie do „Przemiany” Kafki, ale za to w jaką wplecione frazę! W sposób oczywisty aluzyjna jest też owa okoliczność hospitalizacji. Z jakiego to wielkiego cyklu powieściowego znamy te niekończące się okresy retoryczne, przelatujące przez głowę autora? Podpowiedź: „Czasami, tak jak Ewa urodziła się z żebra Adama, kobieta rodziła się w czasie snu z niewłaściwej pozycji mego uda” (przeł. T. Boy-Żeleński). Najważniejszy jednak dla „Pierścieni Saturna” fragment dzieła Marcela Prousta brzmiałby następująco: „(…) kiedy, po śmierci osób, po zniszczeniu rzeczy, z dawnej przeszłości nic nie istnieje, wówczas jedynie zapach i smak – na ruinie wszystkiego – (…) dźwigają niestrudzenie na swojej znikomej kropelce olbrzymią budowlę wspomnienia”. Jak bowiem zmoczona w kwiecie lipowym magdalenka pozwoliła francuskiemu pisarzowi „odzyskać” czas, tak – wspominana przez narratora „Pierścieni Saturna” w rzeczonym szpitalu – wędrówka po wschodnim wybrzeżu Anglii daje mu okazję do totalnie nieprzewidywalnej podróży przez przestrzeń i czas. W tym przypadku jednak każdy napotkany fragment krajobrazu i skrawek przemijającej na zawsze kultury będzie „magdalenką”.
Jedna straszna sekunda
Do czego więc potrzebny jest W.G. Sebaldowi wymieniony przez nas powyżej Thomas Browne? Prócz tego, że jako autor tajemniczej księgi „Pseudodoxia Epidemica” antycypuje jakby twórczość Borgesa (i przy okazji naszego Benedykta Chmielowskiego), a także – że można go było z pewnością znaleźć wśród gapiów podczas przedziwnej sekcji zwłok, uwiecznionej na obrazie Rembrandta, jego pisma dostarczają również wzorca w kwestii narratorskiego dystansu. Jak bowiem inaczej opisywać chaotyczny, rozpadający się Wszechświat, niż na wzór Browne’a, który „traktował nasz świat tylko jako cień innego świata (…). Dlatego ciągle, myśląc i pisząc, próbował patrzeć na ziemski byt, na najbliższe mu rzeczy tak samo jak na sfery uniwersum, z perspektywy outsidera, ba, można wręcz powiedzieć – okiem stwórcy”. Następujący dalej w „Pierścieniach” ciąg skojarzeń, który – naturalnie prócz marszruty obranej przez narratora w hrabstwach Suffolk i Norfolk – organizuje dalszą „akcję” powieści, jest w sensie ścisłym nie do odtworzenia. Zwróćmy wszak uwagę, że podobnie jak na przykład w powieści Vladimira Nabokova „Zaproszenie na egzekucję”, żaden czas ani przestrzeń nie stanowią tu dla bohatera-narratora problemu, a pretekstem do kilkustronicowej, rzeczowej dygresji może być nawet treść jego snu. Bez obaw jednak, mimo że książka Sebalda nie należy do najłatwiejszych, nie sposób przestać ją czytać.
Mniejsze historie, z których sklejona jest ta powieść, są bowiem niezmiennie fascynujące. Przeżycia Josepha Conrada zostaną nam tutaj ukazane jako paralelne do „perypetii”, które są udziałem narratora „Jądra ciemności”. Współczesny Korzeniowskiemu Roger Casement, czyli Anglik pomagający „wybić się na niepodległość” Irlandii, przedstawiony będzie jako przerastający swoje nacjonalistyczne czasy nadwrażliwiec-humanista. Ujrzymy całą potworność kolonializmu, barbarzyństwo białego człowieka, brytyjskie wojny opiumowe, powstanie tajpingów i okrucieństwo pewnej chińskiej cesarzowej. Po raz trzeci także znajdziemy się w Terezinie, jako że twierdza – zanim stała się znanym nam z „Austerlitza” obozem koncentracyjnym – była również miejscem powolnego konania niejakiego Gawriły Principa. Wiemy już przecież skądinąd, że XIX wiek skończył się faktycznie dopiero w okopach I wojny światowej. Od tego czasu zaś: „Zbyt wiele budowli się zawaliło, zbyt wiele nagromadziło się gruzu, nie można się przekopać przez warstwy namułu i morenowych osadów”.
Nieokiełznana narracja Sebalda zatacza coraz szersze kręgi, coraz częściej – nie tylko przy okazji Apolla Korzeniowskiego – zahacza o współczesną Polskę. Czytelnik może tylko zadawać sobie pytanie: kiedy w końcu trafi w moje miejsce na ziemi? No i jest: znakomicie napisana historia przyjaciela Sebalda, niedawno zmarłego tłumacza Michaela Hamburgera, zawiera następujący akapit: „Przez okno widzę w oddali jakąś okolicę Śląska. W dolinie pomiędzy zboczami porośniętymi niebieskawym borem błyska złocista kopuła. Słyszę jak ojciec mówi: This is Myslovitz, a place somewhere in Poland, a kiedy się odwracam, widzę jeszcze w lodowatym powietrzu biały obłoczek oddechu, który niósł te słowa”. Po tych zdaniach poddałem się zupełnie rytmowi tej przedziwnej prozy ze spokojnym przekonaniem, że nawet opowiadana nam do ostatnich stron historia produkcji jedwabiu zaprowadzi każdego czytelnika do sensów głębokich i ogólnych. Prawdziwą rozkoszą autora „On the Natural History of Destruction” jest bowiem gubienie opisywanej rzeczywistość i ponowne jej odnajdywanie. Fotografie, którymi Sebald twórczo wzbogaca swoje teksty, istnieją wyraźnie po to, aby w kilku kluczowych miejscach „przyszpilić” wymykający się czytelnikowi świat. Mają one „poświadczać autentyczność”, nie są w żadnym stopniu artystyczne. Można w związku z tym powiedzieć, że zdjęcia te są swoistą antytezą obrazu „Lekcja anatomii doktora Tulpa”, błyskotliwie zanalizowanego w początkowych partiach powieści.
Tytułowych „Pierścieni Saturna” nie sposób chyba odczytywać inaczej, niż jako wzniosły, poetycki wręcz obraz pięknych skutków katastrofy. Dostrzeżone na niebie przez astronomów po raz pierwszy w wieku XVII, dopiero dwa stulecia później „wyjaśnione” zostały nam jako cieszący oko rezultat kosmicznego wydarzenia polegającego na tym, że dawny księżyc znalazł się zbyt blisko melancholijnej planety i został rozerwany przez różnicę sił grawitacyjnych. „Jedna straszna sekunda i po całej epoce” – stwierdza narrator, obserwując ruiny zamku Somerleytown. Z równą czułością spogląda on w kierunku średniowiecznych ruin, co chińskiej przepiórki w stanie demencji, biegającej samotnie wzdłuż ściany klatki. Prozę Sebalda często wiąże się z – szeroko rozumianym – pojęciem melancholii. Dla mnie jest on jednak pisarzem erudycji i poetą jakiegoś niedzisiejszego zgoła współczucia. Zdaje mi się jednak, że każdy powód do czytania jego powieści może być równie dobry. Bez wątpienia, pod tym względem jest z czego wybierać.
W.G. Sebald: „Pierścienie Saturna. Angielska pielgrzymka”. Przeł. M. Łukasiewicz. Wydawnictwo W.A.B. Warszawa 2009 [seria: Don Kichot i Sancho Pansa].
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |