ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 lutego 4 (124) / 2009

Tomasz Pułka,

WANDA LAMMERMUND

A A A
1.
Dwunastego lipca postanowiłyśmy założyć stowarzyszenie. Czternastego lipca wybrałyśmy zarząd. Osiemnastego lipca załatwiłyśmy formalności i wypiłyśmy butelkę koniaku. Drugiego czerwca sporządziłyśmy listę żądań. Trzeciego czerwca odpoczywałyśmy. Dwunastego października patrzyłyśmy na przelatujące samoloty. Były piękne. Były tak ogromne, jak pale, które pozostały po spalonym molo. Lubiłam chodzić na plażę i patrzeć na zgliszcza. Zakładałam wtedy lisią skórę, wyjętą z szafy babci i wczesnym rankiem, jeszcze przed wschodem słońca, na palcach wychodziłam z domu. Ojciec spał snem pijanego, a mama próbowała wyjąć swoją dłoń ze ściany. Niemo żegnałam się ze wszystkimi i – przyglądając się śpiącemu psu – cicho zamykałam frontowe drzwi. Nasz dom leży czterdzieści kilometrów od plaży, ale i powietrze jest krystalicznie czyste, przez co poranki rześkie – droga zajmowała mi najwyżej dwie godziny. A cóż to była za radość patrzeć na spalone morze! Czuć popiół na ustach i dym w oczach. Czekać na deszcz, który nigdy nie przyjdzie.

Nasze morze płonie od niepamiętnych czasów. Nawet najstarsi w wiosce nie potrafią powiedzieć dlaczego. Płonie i już. Ogień liże fale jak lisica swoje młode.

2.
To był pierwszy dzień nowego roku, godzina „tuż po południu”. Ulice zapełnione starszymi ludźmi, psami na spacerze, wymiętymi imprezowiczami. Potłuczone szyby samochodów, porozbijane butelki po szampanie i pojedyncze, niewypalone fajki pokrywały chodniki. Nad miastem unosiła się lepka wydzielina, bezkształtna masa w którą nie sposób było wcisnąć palec bez ryzyka, że zostanie uświniony tą gęstą mazią. Maria, jako jedna z nielicznych, wyłączonych z tłumu popijającego w tym czasie wodę mineralną na dogasających domówkach, siedziała na tapczanie i układała puzzle. Było to najbezpieczniejsze zajęcie. Obok lewego kolana stała niebieska miednica, którą Maria znała od trzynastu lat. W domu rodzinnym były nierozłączne. Natomiast kiedy Maria decydowała się, lub była zmuszona do wyjścia, jej kieszenie i torebka zapełnione były foliowymi siatkami. Nawyk podobny do noszenia przy sobie magicznego amuletu, czy też przedmiotu przynoszącego szczęście, ale zupełnie różniący się przyczynami.
Otóż, od kiedy sama bohaterka pamięta (sytuuje początek swojej jaźni), Maria czuje nieusadnioną potrzebę (konieczność) rychłego zwymiotowania. Mówiąc lapidarnie i bez polotu: Marii cały czas chce się rzygać. I nie zajmowalibyśmy się tym zjawiskiem, gdyby womityczne przeczucia miały swoje przedłużenie w postaci barwnych plam wyrzucanych przez Marię. Otóż nie: Maria, w ciągu swojego dwudziestopięcioletniego życia nie zwymiotowała ani razu. Nigdy.
Natomiast – jak już wspomnieliśmy i jak ujęłaby to narracja „Misery” Kinga – Maria ma przewlekłą „chętkę” wyrzygać się. Jest to nawarstwiające się, nakładające na siebie doznania wobec pór dnia, przeczucie „pawia, który za chwilę nastąpi”. Ale nic się nie dzieje.
Względem czego (braku), od czasu do czasu nasza bohaterka czuje frustrację, która przeradza się w agresywnie rozegraną próbę wywołania wymiotów. Niestety: metoda „na twixa”, a nawet (posiadające długie tradycje w naszej kulturze) picie słonej wody – zawodzą. Co gorsza – by poczuć ulgę wobec poczucia bezsilności – po każdym szamańskim akcie „wywoływania”, Maria się okalecza.
Proszę więc sobie wyobrazić ten pierwszy dzień nowego roku, godzinę „tuż po południu”, te ulice zapełnione dogorywającymi staruszkami, ten składny, noworoczny rozpierdol i – dwudziestopięcioletnią blondynkę słusznej postury, z bliznami na przedramionach, szramą na policzku, układającą puzzle obok niebieskiej, nigdy nieużywanej, miednicy.
Na szczęście – już formujące się w obrazek – puzzle przedstawiają wieżę Eiffla, cel naszej opowieści, więc zaczekamy cierpliwie, aż Maria dociśnie palcem wskazującym (obgryziony paznokieć) ostatni element, tworzący metalowe spoiwo na trzynastym metrze po prawej, po czym udamy się na wieżę widokową tej słynnej, paryskiej budowli.
O, już.

3.
Zapalam fajkę, sprawdzam czy komórka i nóż są na swoim miejscu (są), wychylam się przez barierkę, patrzę w dół, odwracam się, wracam do czekania. Turyści. Tylko turyści.
Wyrzucam fajkę w przestrzeń i zostaję upomniany przez strażnika. Ponownie sprawdzam, czy komórka i nóż są na swoim miejscu (są). Po odczekaniu kolejnych dziesięciu minut decyduję się na zejście z wieży.
W pobliskim kramiku kupuję sobie dwie maleńkie, pordzewiałe szyny kolejowe. Siadam na ławce i w skupieniu je oglądam. Jedna jest chropawa, druga natomiast idealnie gładka. Badam fakturę przykładając je do ust. Zaczynam się niepokoić. Układam szyny na oparciu ławki i decyduję się na spacer. Po kilkunastutysiącach kroków sprawdzam czy komórka i nóż są na swoim miejscu (w komórce kończy się drewno). Wstępuję do piekarni i oglądam bagietki. Każda jest w trakcie sadowienia się na maleńkim, latającym dywanie. Pytam ekspedientkę o wiek. Wychodzę, zostawiając drzwi lekko uchylone.
Po kolejnych kilkutysiącach kroków postanawiam przeznaczyć następne kilkatysięcy kroków na powrót do domu.
Witam się z mamą całując ją w policzek, po czym pytam ojca czy jest dzisiaj jakiś ciekawy film wieczorem. Dzisiaj wieczorem jest „Milczenie owiec”, odpowiada ojciec. Postanawiam demonstracyjnie nie oglądać Jodie Foster i zaczynam wchodzić po schodach, na piętro, do swojego pokoju. Na ósmym stopniu zdaję sobie sprawę z bezsensowności mojej demonstracyjnej deklaracji - przecież nie znam obsady tego filmu.
W pokoju jest brudno, to znaczy: niestarty kurz i porozrzucane ubrania. Ostrożnie staram się porównać niestarty kurz do renesansowych fresków, ale przecież wystarczy sięgnąć po szmatkę. Ostrożnie zapalam fajkę, ale mama wyczuwa mój nałóg: przychodzi i gasi. Kładę się spać i śnię o składaniu stołu.

4.
Jest dębowy i duży, składają go w absolutnej ciszy. Ojciec tylko wskazuje poszczególne narzędzia, dzieci posłusznie przynoszą. Przytrzymują, jeśli trzeba. Pomagają. Matka, oparta o futrynę, wyciera ręce w fartuch. Dziecko w jej brzuchu zapala gwiazdy. Są kwiatem, który pije ze źródła, szukając w wodzie piasku.
Zaczyna być stołem. Jego dawny pancerz został zdarty nożem. Firma przewozowa zostawiła numer telefonu. Ojciec czerwieni się z wysiłku, dzieci piszczą z podniecenia. Matka wyciera nóż o fartuch, by po chwili wbić go sobie głęboko w brzuch, tuż pod pępkiem. Dębowe, masywne nogi błyszczą w świetle gwiazd (światło wpada przez niezasłonięte okna). Firma przewozowa uszkodziła blat przy rozładunku. Ojciec bierze córkę na ręce i sadza na stole. Matka wyjmuje z siebie dziecko i kołysze w rękach.
Wieczorem rodzina siada przy nowozłożonym stole. Na stole paruje zupa, a mączne pokarmy cierpliwie czekają. Matka wyciera nóż o fartuch i podaje go ojcu. Ojciec kroi chleb i podaje każdemu kromkę. Córka nalewa zupę. Jedzą w milczeniu, patrząc na środek stołu, gdzie dziecko śpi spokojnie, by obudzić się i dorosnąć.

5.
Pierwszą książkę zjadł mając dwanaście lat. Były to „Dzieci z Bullerbyn”. Jadł ją sumiennie, po kilka stron dziennie, pod kołdrą - księżyc rozbijał się o żaluzje, a on rwał stronice pojedynczo, delikatnie, by tylko nie obudzić śpiącej w łóżku obok babci. Zresztą darcie książki na strzępy, mięcie kartek w smakowite, napęczniałe tuszem kuleczki - tak, to miało w sobie coś z brudnej, pogańskiej ceremonii. Niemej imprezy, uroczystości unplugged.
Mięsko pachnie. To, wobec czego jego narzeczona była tak obojętna, wywarło na nim wrażenie, jakiego nie sposób było przewidzieć. Mama smaży. Chorował nie pierwszy już raz i odtwarzając wrażenia z tej właśnie choroby, wspominał mimo woli inne, którymi wypełnione było jego dzieciństwo – jego pierwsze: „Ja już trochę umiem”, którym zripostował sukcesy ortograficzne osiągnięte w szkole podstawowej.
Kiedy zripostował? Nieraz dyskusje na temat ochrony zabytków zabarwione są subiektywizmem, emocjonalnością, prowadzone są w atmosferze polemicznej. Nie inaczej rzecz ma się świata: impulsem do dalszej ewolucji rzeźby stał się dadaizm, prostujący piękny dwuwers Schillera:

Das Alte sturzt, es andert sich die Zeit
Und neues Leben bluht an den Ruinen


– toteż wyjdźmy z domu, by wejść w siebie. Stłuczenie naczynia każdorazowo łączy się z utratą. Bowiem jest taka rzeka, a Catrin mieszka w ładnym domu / Pośród paproci, w którym / Przegląda się połyskujące w pobliżu / Morze. Więc rzeka z „się” wypadła i w morze wpłynęła? Żyć to wpatrywać się / jak Mojżesz na pustkowiu w cud / gorejącego krzaka – można przepisać, lecz kiedy otworzyć okno, by w noc nie było zbyt parno?
Po tym balu miasteczko z ponurego stało się wesołe, a dziewczęta śmielej uchylały zasłon. Patrzeć na nie było jak potajemne palenie skrętów z ojcem, jak „jak” wciśnięte w sztandar. Czy ktoś nam uwierzy? Była potrzeba święta, wróble krążyły nad ratuszem. Stał w księgarni i nie mógł się zdecydować. W końcu, leniwym ruchem wyjął ze ściśniętych na półce pozycji „Trzecią granicę” i zarumienił się ze wstydu. Zapłacił, pobiegł do mieszkania. Kartki krótko moczyły się w serze.

6.
No to zjedliśmy i poszliśmy na piwo. Do bramy, bo zostało nam obu jeszcze ledwo pięć złotych. Kupiliśmy dwa mocne jabłonowo i stanęliśmy przy popielniczce, obok wejścia do kina „Mikro". On się mnie pytał, czy się cieszę, to odpowiadałem. Że jasne, jasne, że to tak powinno być. Że jak się inwestuje w rozwój duchowy, to się zawsze zwraca. Mówiłem tak do niego i zapijałem jabłonowem niezgodę jaką w sobie czułem. No nic. Wypiliśmy spokojnie, zapaliliśmy po fajce i poprosiłem, żeby mnie odprowadził. Bo ja teraz sobie przejdę przez krakowski, wyjdziemy pod AGH i stamtąd do Magdy, dwa przystanki, autobusem. To on, że w porządku. Wyszliśmy z bramy, idziemy przez park, po drodze znajdujemy dwie pordzewiałe szyny kolejowe. To on mówi, że po chuj one tutaj, a ja z zadumą przytakuję. Ale myślę o obiedzie, jaki Magda obiecała, a nie o szynach.
Mówię mu cześć pod AGH, a on, że strasznie się cieszy, że go doceniam. Mówię: tak, tak, ale uważaj, żeby ich nie popsuć. On, że oczywiście, że to nie ma nawet mowy, że odpukać. I dobrze. Ja w autobus, a on chyba do kiosku przy rolniczej, bo nie widziałem do końca.
W autobusie ścisk straszny, sprawdzam kontrolnie – zawsze to robię – czy telefon, czy portfel, czy fajki, czy cukierki. Są. I dobrze.

7.
Jak stoję tutaj, nie widziałem go, choć wspominał coś o przechadzce wzdłuż rzeki. Ale to było wczoraj, a ponadto – nie wspomniał o której owa przechadzka miałby się odbyć. Że „to było wczoraj” jest niby odłamkiem podążającym ukwieconym gościńcem ku wiekuistym płomieniom, hę? Naprawdę tak sądzisz?! Widzę, że i ciebie oszukał i powalił trunek tej nocy, to życie unieruchomione na wózku (kim jesteśmy wobec?), to życie na wstecznym, patrzące w lusterko (on les aura?*). Jednakże nawet księgowy winien spodziewać się, że przepustki się skończą. Nawet nie znający planu miasta musi brać pod uwagę, że demarkacyjne punkty nie istnieją, a wiesz o nich tylko po to, by czuł się bezpiecznie. Wystarczy się podwiązać pod ciało, a natychmiast – ten najmniejszy i najlepszy z ludzkich wynalazków – strach, zostaje stereotypem, używanym jak cytat wspomagający pisanie. Albo jak głodówka oczyszczająca organizm. Nic to, trzeba nam brnąć dalej, ze świadomością, że zostało jeno pięć złotych i tylko brama nas przygarnie, gdzie chciałbym opiewać okaleczony świat, ale – niestety – system opieki zdrowotnej świata jest jak szwedzka emerytura. Jak efektowne porównanie. Nic nie dopowiesz. To może mnie odprowadź, bo ja tylko przez park i dalej dwa przystanki. Ain`t nobody home, chodźmy się zabawić. Teraz cię zapraszam, wszak Żyć to wpatrywać się / jak Mojżesz na pustkowiu w cud / gorejącego krzaka, choć w naszym klimacie trudno jest o ufność. Już bardziej o słowa: mereżka, menora, membrana. I to, że nie ma kto mówić do pułkownika.
Że ciężko jest zweryfikować gdzie okorowane wiązy sterczą wzdłuż ulicy jak patyki, a kiedy będzie kolacja.

* „Będziemy ich mieli?”
8.
Kucharze będą się śpieszyć, by tylko zdążyć z chronologią potraw. Lecz tak naprawdę, strach o zadowolenie gości zamyka się we dwóch koronnych punktach kolacji: słynna zupa borowikowa i słynny łosoś norweski. W tej opustoszałej póki co kuchni, za niespełna dwie godziny rozegra się swoisty mecz: Kuchnia vs Reszta Świata.
Jendnakże, będąc zupełnie szczerym - kuchnia wystąpi w roli niekwestionowanego faworyta. Ma w wszakże w swoich szeregach gwiazdę naprawdę dużego formatu. Józef, bo o nim mowa, jest młodym (ledwie trzydziestoletnim) drugim kucharzem Sheratonu. I jego aspiracje do tytułu szefa kuchni można przyrównać do tej nieśmiałej pewności, jaką swego czasu miał pierworodny syn króla Anglii.
Główne atuty Józefa to krojenie i doskonałe wyczucie balansu soli. Wyczucie balansu soli to czysto intuicyjna umiejętność z jaką człowiek może się tylko urodzić. Próby nabycia jej to – w większości wypadków – całkowita utrata smaku.
Bowiem Józef „czuje rozmiar szczypty”, jaka winna jest zostać dodana do potrawy, by zadowolić konsumentów na tyle, iż solniczki stają się zbędną dekoracją. Pamiętajmy wszak, że sól zmienia swe fizyczne właściwości z każdym etapem przygotowywania, jak i konsumpcji potrawy; toteż ustalanie balansu soli poprzez degustację (ten klasyczny obrazek jaki uwielbiło sobie amerykańskie kino: sól między dwa palce, energicznie pocieranie kciuka i wskazującego, zamieszać drewnianą łyżką, nabrać porcję, spróbować i skontestować – „Zbyt mało soli”) jest z góry skazane na semantyczną porażkę. A Józefowi wystarczy spojrzeć, noszlancko określić gatunek przyprawy (morska, grecka, etc.), nabrać jej na specjalną, odziedziczoną po babci, srebrną łyżeczkę i wsypać w potrawę.
Jak jeszcze nie było nadmienione – Józefa poznajemy na dwie godziny przed kluczową dla jego kariery kolacją. Posiłkiem, który najprawdopodobniej zapewni mu tytuł szefa kuchni. Wystarczy, że Józef będzie sprawował się tak, jak dotychczas, czyli znakomicie. Tymczasem Józef przymierza się do zażycia kąpieli. Relaksująca kąpiel, jak mniema nasz bohater, „dobrze mu zrobi”, toteż Józef, celebrując każdy ruch, przygotowywuje wannę, ba! - łazienkę, na swoje przyjście.

9.
Otwieram drzwi i widzę dwie pordzewiałe szyny kolejowe. Rozglądam się na boki, ale pociągu ani śladu. W szczerym polu, jakie rozciąga się za torami widzę sklep spożywczy. Idę w jego stronę, grzęznąc butami w śniegu. Po otwarciu drzwi wita mnie dialog:

– Co podać?
– Nie, sama podniosę.

Zaczynam błądzić wzrokiem po butelkach z alkoholem.

10.
Jestem wrzucony w pokój, który przypomina ten, w którym mieszkałem z rodzicami przez pierwsze sześć lat swojego życia. W centrum stół kreślarski, na nim dużo linijek najróżniejszego rodzaju. Tylko linijki, żadnych papierów. Ściana po prawej jest bardzo zniszczona, kiedy na nią spoglądam widzę Magdę z aparatem. Zaczynam bawić się w odwracanie głowy, kiedy tylko zobaczę czerwone światełko przy aparacie, oznajmiające, że zaraz będzie pstryk. W pewnym momencie odwracam głowę zbyt gwałtownie i upada mi ona na podłogę. Nie podnoszę głowy. Magda jest natomiast bardzo przestraszona. Ja sam nic sobie nie robię z faktu, że moja głowa leży tuż przy moich butach. Na wprost siebie mam okno, które wygląda jak gdyby było wycięte z jakiegoś taniego, amerykańskiego filmu - za oknem pali się jakiś neon. W tym momencie uświadamiam sobie, że mówię na głos i kiedy wybieram słowo z pomiędzy „świeci się”, a „pali się”, on rzeczywiście się zapala. Obserwuję to już z głową na swoim miejscu. Płomienie wyglądają bardzo sztucznie, jak makieta ognia w kominku. Wychodzę przez okno i staję na gzymsie. Po chwili wracam do pokoju, gdzie Magda szuka papierosa. Wiem, że szuka TEGO papierosa, choć nie do końca zdaję sobie sprawę, co znaczy to skonkretyzowanie fajki jako ważnego przedmiotu. Pomagam jej spokojnie. Po chwili Magda prowadzi mnie przez ubitą drogę, żeby w końcu pokazać mi jakiegoś chłopca ubranego w zimowy kombinezon, który próbuje puszczać latawiec. Zaczynam mu tłumaczyć jak to się robi, po czym już trzymam zawieszony wysoko w powietrzu szary latawiec, a chłopiec obok opowiada mi o sznurku na którym zabawka jest zawieszona. Instynktownie czuję, że to mój syn i próbuję sobie przypomnieć jakie dałem mu imię. Wszystko kończy się tym, że w skrzynce na listy, która jest na jakimś ogrodzeniu obok nas, zauważam czerwone światełko. Udaje mi się jeszcze tylko pomyśleć, że to aparat.