
„OBYWATEL MILK”: TROCHĘ O NAS WSZYSTKICH
A
A
A
Jeżeli krytyka poświęca dużo uwagi filmowi, który opowiada o rzeczach i sprawach (nadal) niepopularnych, to dzieło automatycznie zdaje się zyskiwać na wartości. Kwestie poruszane w takim obrazie zaczynają żyć własnym życiem, są zauważane i powoli wdzierają się do światopoglądu społeczności. To dobrze. „Obywatel Milk” dla swoich odbiorców jest tym, kim był Harvey Milk dla społeczności amerykańskiej lat siedemdziesiątych. Mam na myśli konieczność oswojenia się z faktami nieznośnymi dla wielu, zwłaszcza tych, dla których inność jest tylko – a może i aż – innością (w sensie pejoratywnym), czymś, co nie mieści się w powszechnie pojętej normalności. W filmie Gusa Van Santa nie istnieje zresztą normalność rozumiana w jeden tylko sposób.
Wiele razy słyszeliśmy już odwołania do „odwiecznych” argumentów: o wynaturzeniu homoseksualnej orientacji czy jej niezgodności z naturą i z prawem boskim. Głosy tego typu dochodzą jednak z prawego bieguna dyskursu, a więc charakteryzują się radykalnością, apodyktycznością, nieprzyjmowaniem do wiadomości jakichkolwiek kompromisowych rozstrzygnięć. Te ostatnie nie są zresztą możliwe, gdy do głosu dochodzi postać o poglądach tak skrajnych jak na przykład chrześcijańska fundamentalistka Anita Bryant. Skrajność zawsze implikuje wysoki stopień zafałszowania rzeczywistości. Prowadzenie dialogu o „normalności” jest wtedy jedynie rodzajem słownej przepychanki, w ramach której ścierają się odwieczne, acz nieuzasadnione argumenty z postulatami będącymi wołaniem o nowy kształt społeczeństwa; taki kształt, w którym człowiek może bezpiecznie poruszać się po ulicach swojego miasta.
Jest w filmie Van Santa scena, w której za wracającym do domu Milkiem (nagrodzony Oscarem Sean Penn) zatrzymuje się samochód. Wysiada z niego pewien człowiek. Milk przyspiesza kroku, by uniknąć ewentualnej napaści i by ostatecznie schronić się w bezpiecznym Castro Camera, gdzie mieszka. Przez moment nieznajomy pojawia się nawet na pierwszym planie, bez zainteresowania mija jednak Castro Camera, a widzowi nie jest nawet dane zobaczenie jego twarzy. Van Sant prezentuje w swoim filmie rzeczywistość, w której przedstawiciele wszelkich mniejszości żyją pod nieustanną psychiczną presją; żyją w obawie, że mogą zostać zaatakowani nie tylko przez policję, ale także przez przypadkowo spotkanego na ulicy człowieka, przez kogoś, kogo Milk określa jako „niepewnego swojej wartości, przerażonego, zaniepokojonego”.
„Obywatel Milk” to opowieść ujęta w ramę narracyjną, w której historia jest snuta z zachowaniem porządku chronologicznego. Rekonstrukcja prawdy historycznej związana jest przy tym zarówno z kolejnością wydarzeń, jak i doborem miejsc akcji i pojawiających się w nich postaci, czyli po prostu ze ścisłością faktograficzną. Wszystko po to, by niejako złożyć hołd działaczowi politycznemu i charyzmatycznemu oratorowi Harveyowi Milkowi. Ale też po to, by przybliżyć widzowi amerykańską rzeczywistość lat siedemdziesiątych, z charakterystycznymi dla niej zrywami mniejszości, a przede wszystkim z dochodzącą do głosu potrzebą walki o swoje prawa – walki niemal fizycznej i brutalnej. Stąd też w dziele Van Santa liczne wstawki pochodzące ze źródeł takich jak film „Times of Harvey Milk” z 1984 roku. Swoją drogą, obraz ten – wyreżyserowany przez Roberta Epsteina i Richarda Schmiechena – rok później otrzymał Oscara w kategorii najlepszego pełnometrażowego filmu dokumentalnego.
Mówiąc o filmie Gusa Van Santa, trudno nie odwołać się do naszej, polskiej rzeczywistości. Być może konstatacja, że „Obywatel Milk” jest dziełem uniwersalnym, zabrzmi tak samo jak nieco wzniosła i bojownicza relacja Cleve'a Jonesa, opisującego marsz ku pamięci gejów, którzy zginęli pod rządami Franco w Hiszpanii: „Widziałem, jak jedna z tych wielkich kul przedarła się przez skórę transwestytki. Jednak ona walczyła dalej. Krzyczała, ale walczyła. To nasze życie. Krew dosłownie płynęła rynsztokiem”. Niemniej trudno przeciwstawić się uczuciu, że światopogląd współczesnych Polaków dotyczący kwestii mniejszości jest tak samo (nie)rozwinięty jak światopogląd Amerykanów w latach siedemdziesiątych. Odwoływanie się do tych samych argumentów, dopatrywanie się w homoseksualizmie końca cywilizacji jest u nas nadal aktualne czy po prostu modne, a jeśli coś się na tym polu zmienia, to bardzo powoli. Wspomniana już Anita Bryant znajduje swój odpowiednik w osobie na przykład Romana Giertycha, a niepopularność ich stanowisk wydaje się tylko tymczasowa. Kamera w filmie Van Santa ukazuje Bryant jedynie w pełnych zbliżeniach. Tak uwydatniana jest głębia emocji tej postaci. Technika, z której Gus Van Sant w sposób niemal akademicki korzystał już w swoim filmie z 1985 roku „Mala Noche” („Zła noc”), ma ukazać niezmienną, twardą psychikę Bożej bojowniczki, nienaruszalność i prawdę (czy raczej niewzruszone przekonanie o prawdzie) jej poglądów.
Anita Bryant to ważna postać w filmie reżysera. Między nią a Harveyem Milkiem – między dwojgiem antagonistów – powstaje coś w rodzaju sprzężenia zwrotnego. Wyrazistość dwóch światopoglądów jest wzmacniana poprzez ich zestawienie: zasadność praw, o jakie walczy Milk, jest istotniejsza o tyle, o ile bardziej widoczna jest biegunowość poglądów Anity Bryant. Jej religijno-polityczny fanatyzm, domagający się pozbawienia mniejszości seksualnych jakichkolwiek praw, potwierdza jednocześnie istnienie w społeczeństwie osób homoseksualnych. To ważny apel, w którym – paradoksalnie – negacja nie jest zaprzeczeniem. Harvey Milk zdawał się o tym wiedzieć, mówiąc podczas jednego ze swoich przemówień: „Anita Bryant wcale dziś nie wygrała. Anita Bryant nas zjednoczyła. Ona stworzyła narodową siłę gejowską!”.
Wspominając o narodowej sile gejowskiej, Milk ma na myśli część społeczeństwa powiększoną o inne mniejszości. Opowieść o pierwszym otwarcie homoseksualnym działaczu politycznym osadzona jest w świecie, który zmienić chcą przede wszystkim mężczyźni. W paradach, jakie są ukazane w filmie, maszerują także kobiety – jednak ich ilość w porównaniu z liczbą mężczyzn jest nieznaczna. Postać Anity Bryant pojawia się tylko wtedy, gdy dochodzi do głosu potrzeba mówienia o nienawiści do homoseksualistów, o ich niemoralności i haniebnej postawie wobec społeczeństwa. Anna Kronenberg (Alison Pill), działaczka w sztabie Milka, dzisiaj ma troje dzieci. Kilka razy pojawiają się w filmie także Afroamerykanie i osoby kalekie, co dowodzi tezy, że Gus Van Sant stara się objąć tematyką swego dzieła wszystkie możliwe mniejszości. Milk nazywa je „naszymi”. To właśnie w ich imieniu walczył i za nie oddał życie. Z perspektywy czasu wydaje się, że ofiary tamtych lat musiały zostać poniesione. Naginanie prawa, nieprzestrzeganie Deklaracji Niepodległości, marginalizowanie potrzeb mniejszości – wszystko to musiało mieć miejsce, by później w światopoglądzie społeczeństwa amerykańskiego dokonało się swoiste przewartościowanie.
Wiele razy słyszeliśmy już odwołania do „odwiecznych” argumentów: o wynaturzeniu homoseksualnej orientacji czy jej niezgodności z naturą i z prawem boskim. Głosy tego typu dochodzą jednak z prawego bieguna dyskursu, a więc charakteryzują się radykalnością, apodyktycznością, nieprzyjmowaniem do wiadomości jakichkolwiek kompromisowych rozstrzygnięć. Te ostatnie nie są zresztą możliwe, gdy do głosu dochodzi postać o poglądach tak skrajnych jak na przykład chrześcijańska fundamentalistka Anita Bryant. Skrajność zawsze implikuje wysoki stopień zafałszowania rzeczywistości. Prowadzenie dialogu o „normalności” jest wtedy jedynie rodzajem słownej przepychanki, w ramach której ścierają się odwieczne, acz nieuzasadnione argumenty z postulatami będącymi wołaniem o nowy kształt społeczeństwa; taki kształt, w którym człowiek może bezpiecznie poruszać się po ulicach swojego miasta.
Jest w filmie Van Santa scena, w której za wracającym do domu Milkiem (nagrodzony Oscarem Sean Penn) zatrzymuje się samochód. Wysiada z niego pewien człowiek. Milk przyspiesza kroku, by uniknąć ewentualnej napaści i by ostatecznie schronić się w bezpiecznym Castro Camera, gdzie mieszka. Przez moment nieznajomy pojawia się nawet na pierwszym planie, bez zainteresowania mija jednak Castro Camera, a widzowi nie jest nawet dane zobaczenie jego twarzy. Van Sant prezentuje w swoim filmie rzeczywistość, w której przedstawiciele wszelkich mniejszości żyją pod nieustanną psychiczną presją; żyją w obawie, że mogą zostać zaatakowani nie tylko przez policję, ale także przez przypadkowo spotkanego na ulicy człowieka, przez kogoś, kogo Milk określa jako „niepewnego swojej wartości, przerażonego, zaniepokojonego”.
„Obywatel Milk” to opowieść ujęta w ramę narracyjną, w której historia jest snuta z zachowaniem porządku chronologicznego. Rekonstrukcja prawdy historycznej związana jest przy tym zarówno z kolejnością wydarzeń, jak i doborem miejsc akcji i pojawiających się w nich postaci, czyli po prostu ze ścisłością faktograficzną. Wszystko po to, by niejako złożyć hołd działaczowi politycznemu i charyzmatycznemu oratorowi Harveyowi Milkowi. Ale też po to, by przybliżyć widzowi amerykańską rzeczywistość lat siedemdziesiątych, z charakterystycznymi dla niej zrywami mniejszości, a przede wszystkim z dochodzącą do głosu potrzebą walki o swoje prawa – walki niemal fizycznej i brutalnej. Stąd też w dziele Van Santa liczne wstawki pochodzące ze źródeł takich jak film „Times of Harvey Milk” z 1984 roku. Swoją drogą, obraz ten – wyreżyserowany przez Roberta Epsteina i Richarda Schmiechena – rok później otrzymał Oscara w kategorii najlepszego pełnometrażowego filmu dokumentalnego.
Mówiąc o filmie Gusa Van Santa, trudno nie odwołać się do naszej, polskiej rzeczywistości. Być może konstatacja, że „Obywatel Milk” jest dziełem uniwersalnym, zabrzmi tak samo jak nieco wzniosła i bojownicza relacja Cleve'a Jonesa, opisującego marsz ku pamięci gejów, którzy zginęli pod rządami Franco w Hiszpanii: „Widziałem, jak jedna z tych wielkich kul przedarła się przez skórę transwestytki. Jednak ona walczyła dalej. Krzyczała, ale walczyła. To nasze życie. Krew dosłownie płynęła rynsztokiem”. Niemniej trudno przeciwstawić się uczuciu, że światopogląd współczesnych Polaków dotyczący kwestii mniejszości jest tak samo (nie)rozwinięty jak światopogląd Amerykanów w latach siedemdziesiątych. Odwoływanie się do tych samych argumentów, dopatrywanie się w homoseksualizmie końca cywilizacji jest u nas nadal aktualne czy po prostu modne, a jeśli coś się na tym polu zmienia, to bardzo powoli. Wspomniana już Anita Bryant znajduje swój odpowiednik w osobie na przykład Romana Giertycha, a niepopularność ich stanowisk wydaje się tylko tymczasowa. Kamera w filmie Van Santa ukazuje Bryant jedynie w pełnych zbliżeniach. Tak uwydatniana jest głębia emocji tej postaci. Technika, z której Gus Van Sant w sposób niemal akademicki korzystał już w swoim filmie z 1985 roku „Mala Noche” („Zła noc”), ma ukazać niezmienną, twardą psychikę Bożej bojowniczki, nienaruszalność i prawdę (czy raczej niewzruszone przekonanie o prawdzie) jej poglądów.
Anita Bryant to ważna postać w filmie reżysera. Między nią a Harveyem Milkiem – między dwojgiem antagonistów – powstaje coś w rodzaju sprzężenia zwrotnego. Wyrazistość dwóch światopoglądów jest wzmacniana poprzez ich zestawienie: zasadność praw, o jakie walczy Milk, jest istotniejsza o tyle, o ile bardziej widoczna jest biegunowość poglądów Anity Bryant. Jej religijno-polityczny fanatyzm, domagający się pozbawienia mniejszości seksualnych jakichkolwiek praw, potwierdza jednocześnie istnienie w społeczeństwie osób homoseksualnych. To ważny apel, w którym – paradoksalnie – negacja nie jest zaprzeczeniem. Harvey Milk zdawał się o tym wiedzieć, mówiąc podczas jednego ze swoich przemówień: „Anita Bryant wcale dziś nie wygrała. Anita Bryant nas zjednoczyła. Ona stworzyła narodową siłę gejowską!”.
Wspominając o narodowej sile gejowskiej, Milk ma na myśli część społeczeństwa powiększoną o inne mniejszości. Opowieść o pierwszym otwarcie homoseksualnym działaczu politycznym osadzona jest w świecie, który zmienić chcą przede wszystkim mężczyźni. W paradach, jakie są ukazane w filmie, maszerują także kobiety – jednak ich ilość w porównaniu z liczbą mężczyzn jest nieznaczna. Postać Anity Bryant pojawia się tylko wtedy, gdy dochodzi do głosu potrzeba mówienia o nienawiści do homoseksualistów, o ich niemoralności i haniebnej postawie wobec społeczeństwa. Anna Kronenberg (Alison Pill), działaczka w sztabie Milka, dzisiaj ma troje dzieci. Kilka razy pojawiają się w filmie także Afroamerykanie i osoby kalekie, co dowodzi tezy, że Gus Van Sant stara się objąć tematyką swego dzieła wszystkie możliwe mniejszości. Milk nazywa je „naszymi”. To właśnie w ich imieniu walczył i za nie oddał życie. Z perspektywy czasu wydaje się, że ofiary tamtych lat musiały zostać poniesione. Naginanie prawa, nieprzestrzeganie Deklaracji Niepodległości, marginalizowanie potrzeb mniejszości – wszystko to musiało mieć miejsce, by później w światopoglądzie społeczeństwa amerykańskiego dokonało się swoiste przewartościowanie.
„Obywatel Milk” („Milk”). Reż.: Gus Van Sant. Scen.: Dustin Lance Black. Obsada: Sean Penn, Josh Brolin, Diego Luna. Gatunek: dramat. USA 2008, 128 min.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |