INTENTIO LEKTOR-IS
A
A
A
„Najpierw czytamy, potem się kochamy” – za pomocą takiej prostej reguły Hanna (Kate Winslet) określa porządek spotkań ze swoim nastoletnim kochankiem, Michaelem (David Kross). Przywołując w pierwszym zdaniu tę rymowankę, popełniam oczywiście nadużycie wynikające z właściwego każdemu chyba piszącemu pragnienia, by nowy tekst rozpocząć od wyrazistego akcentu, który przykuje uwagę czytelnika. W (filmowej) rzeczywistości Hanna formułuje podstawową zasadę spotkań z Michaelem nieco inaczej. Nie może powiedzieć „czytamy”, gdyż ta akurat czynność – w odróżnieniu od kochania się, które bohaterowie uskuteczniają wspólnie, z obustronną, jak można się domyślić, satysfakcją – jest wykonywana jedynie przez Michaela. To on jest tytułowym lektorem; Hanna pełni w tym układzie jedynie (aż?) rolę słuchaczki. Przynajmniej do pewnego czasu.
Przeczytać…
Akcja najnowszego filmu Stephena Daldry’ego rozpoczyna się (a w zasadzie kończy, mamy tu bowiem do czynienia z szeregiem retrospekcji ujętych w ramę narracyjną) w 1995 roku. Dojrzały Michael (Ralph Fiennes) zamyślonym wzrokiem odprowadza żółty pociąg przemykający nieopodal okien jego berlińskiego apartamentu. Dosłownie przed chwilą przygodna (a w każdym razie tymczasowa) kochanka opuściła progi mieszkania bohatera, pozostawiając po sobie skotłowaną po wspólnie spędzonej nocy pościel i niewygodne pytanie: „Czy jakakolwiek kobieta była z tobą wystarczająco długo, by dowiedzieć się, co w tobie siedzi?”. Pytanie zdaje się brzmieć jeszcze w uszach Michaela, gdy ten podchodzi do okna i patrząc na przejeżdżający pociąg, przenosi się myślami do czasów swej młodości.
1958 rok, Niemcy Zachodnie. Pewnego ulewnego dnia nastoletni Michael wraca ze szkoły. Czuje się nie najlepiej, idzie chwiejnym krokiem. W bramie jednej z kamienic dopadają go mdłości. Poskręcanemu z bólu i zapłakanemu chłopakowi przychodzi z pomocą nieznajoma kobieta. Myje mu twarz, spłukuje spod jego stóp wymiociny, stawia Michaela na nogi, obdarza go pocieszającym uściskiem, odprowadza do domu. Kiedy po kilku tygodniach wyleczony wreszcie ze szkarlatyny Michael powraca do kamienicy, by złożyć miłosiernej samarytance kurtuazyjną wizytę, nie ma oczywiście pojęcia, że właśnie zawarł znajomość z Hanną, pierwszą – i być może jedyną prawdziwą – miłością swego życia…
Narzucony przez polskiego dystrybutora tytuł najnowszego filmu Stephena Daldry’ego jest tylko połowicznie satysfakcjonujący. Zdecydowanie lepiej przystaje do filmowej opowieści niż roboczy „Zaklinacz słów” (kojarzący się niestety natrętnie z również melodramatycznym „Zaklinaczem koni”), implikujący występowanie w dziele jakiejś sfery magiczno-słownej, której zdecydowanie nie sposób się w nim doszukać. Zdecydowanie jednak osłabia wieloznaczność tytułu angielskiego. The reader to nie tylko osoba czytająca na głos zadany fragment tekstu; to także – a może przede wszystkim – czytelnik (czytelniczka). A dokładniej rzecz biorąc, nie jakiś czytelnik (jakaś czytelniczka), a właśnie ten czytelnik (ta czytelniczka), którego (którą) wskazuje małe, ale jakże ważne, słówko the. Słówko, warto dodać, od którego naukę czytania zacznie po wielu latach zmęczona życiem, starzejąca się, zamknięta w więziennych murach Hanna.
Diabeł, jak to mówią, tkwi w szczegółach. Polski tytuł każe się nam skupić na postaci lektora – Michaela; angielski kieruje uwagę na postaci obojga kochanków. Każde z nich jest przecież na pewnym etapie czytelnikiem / czytelniczką, nawet jeśli te doświadczenia nie pokrywają się w czasie, bo kiedy Michael czyta, Hanna jest jeszcze analfabetką, a kiedy Hanna zakończy naukę czytania, Michael czytać już nie będzie. Na dobrą sprawę jednak sztuka lektury i związana z nią sztuka interpretacji również są domenami szczegółów, drobnych przesunięć w sensach, subtelnych aberracji rozumienia, wszystkich tych niuansów, które różnicują nasze odczytania tego samego tekstu, tworząc interpretacyjne uniwersum, w jakim poruszamy się niekiedy po omacku, ale zawsze z nadzieją odkrycia czegoś istotnego.
…zrozumieć…
Piszę tutaj o interpretacji nie bez powodu, jest ona bowiem jednym z nienazwanych bohaterów filmu Daldry’ego. Niekoniecznie w sensie literaturoznawczym. Problem interpretacji w „Lektorze” leży u podstaw relacji łączącej główne postaci. Michael czyta Hannie na głos niemal wszystko, co wpadnie mu w ręce – od klasyki („Odyseja”, „Wojna i pokój”), przez „Kochanka Lady Chatterley”, na komiksach skończywszy. A czytając – wiadomo – interpretuje (w tym przypadku w sensie aktorskim): zmienia ton głosu, marszczy brwi, obejmuje czule wzruszoną albo rozbawioną kochankę. Sceny te w porządku akcji znajdują kontrapunkt w postaci wydarzeń rozgrywających się kilka lat później, kiedy Michael (już jako student prawa) po raz kolejny zobaczy Hannę, która znikła z jego życia tak samo nagle, jak się w nim pojawiła. A zobaczy ją w sytuacji szczególnej – jako jedną z oskarżonych byłych esesmanek w procesie mającym udowodnić jej udział w eksterminacji Żydów. Czy i tutaj nie będzie chodziło przede wszystkim o interpretację? Kiedy jeden z kolegów Michaela z seminarium zapyta, po co w ogóle studenci muszą oglądać ten przerażający spektakl, chłopak odpowie za swojego profesora: „Po to, żeby zrozumieć”. To „zrozumieć” jest oczywiście wieloaspektowe. Z jednej bowiem strony sąd rzeczywiście próbuje zrozumieć, jaką rolę odegrały Hanna i jej koleżanki w śmierci kilkuset Żydówek. Wydanie wyroku zależy tu od interpretacji tego, na ile zachowanie Hanny można było uznać za wynikające z narzuconych jej reguł, a na ile z jej osobistych dążeń. Z drugiej strony, sam Michael będzie starał się zrozumieć, jak kobieta, którą kochał, mogła się dopuścić czynów tak okrutnych. Rozumienie i interpretacja – para nierozłącznych przyjaciół – na zawsze odmienią życie obojga bohaterów.
Rozgrywające się w sali sądowej sceny są być może najbardziej przejmującymi fragmentami filmu Daldry’ego, zarówno ze względu na realizację, jak i na poziom gry aktorskiej. Kamera przyjmuje w tych sekwencjach bardzo często punkt widzenia Michaela, który najpierw z przejęciem obserwuje zeznania Hanny z oddalonego miejsca na galerii, a potem, chcąc znaleźć się bliżej centrum rozprawy, miesza się z tłumem, patrzy ukradkiem na byłą kochankę zza pleców zgromadzonych w sali gapiów. Nie tylko on jednak próbuje zrozumieć. Zachowanie i słowa Hanny również świadczą o wielkim wysiłku interpretacyjnym. Kobieta, w odróżnieniu od swoich (raczej antypatycznie przedstawionych) byłych towarzyszek, z natężoną uwagą śledzi każde padające z ust świadków i sędziów słowo. Ona także próbuje zrozumieć – chociażby powody, dla których jest oskarżana. Przecież była zawsze sumienną, wzorową pracownicą, wszystkie obowiązki wypełniała zgodnie z poleceniami, starała się postępować odpowiedzialnie i z zachowaniem etyki zawodowej. Tyle że była to etyka esesmanki, strażniczki z obozu koncentracyjnego. To właśnie zdaje się do Hanny nie docierać. Tak jak do tych, którzy poddają ją osądowi, nie do końca dociera fakt, że sytuacja, w której kobieta podejmowała dramatyczne wybory, różniła się od tej, w której ponosi ich konsekwencje. Jak bowiem przypominał w „Innym świecie” Gustaw Herling-Grudziński, odmienna jest moralność czasu wojny od moralności czasu pokoju. Do takiej refleksji musiałby dojść sędzia prowadzący proces, gdyby odważył się odpowiedzieć na rozbrajające pytanie Hanny: „A pan co by zrobił?”.
W tym miejscu warto wspomnieć o kreacji Kate Winslet. Bez wahania można stwierdzić, że już w chwili ogłoszenia nominacji, brytyjska aktorka skazana była na Oscara. W jej roli jest wszystko to, co w ostatnich latach Amerykańska Akademia Filmowa kochała najbardziej: sugestywna gra ciałem, brak lęku przed oszpecającą charakteryzacją, wyraziste emocje i – nomen omen – solidna, rzetelna, prowadząca do utożsamienia się z postacią interpretacja roli, na której swoją teorię aktorstwa opierał Stanisławski i którą tak skutecznie wcielają obecnie w życie największe gwiazdy Hollywood. Kate Winslet nie musiała co prawda posuwać się do poświęceń, do jakich zdolny był na przykład Daniel Day-Lewis, który przed zdjęciami do „Ostatniego Mohikanina” (1992) ponoć przez wiele tygodni sypiał na gołej ziemi z muszkietem pod ręką, a do realizacji „Mojej lewej stopy” (1989) przygotowywał się, całe dnie spędzając na wózku inwalidzkim. Mimo to olbrzymi wysiłek włożony przez aktorkę w interpretację postaci jest w filmie doskonale widoczny. Hanna w wykonaniu Kate Winslet to postać wieloznaczna: troskliwa i zarazem oschła, okazująca czułość w nieco niezręczny sposób, dojrzała i doświadczona, a równocześnie nie potrafiąca zrozumieć wydarzeń, których jest uczestniczką, prosta „kobieta pracująca” z wrażliwą, spragnioną doznań estetycznych duszą, pozbawiona wdzięku, szurająca nogami, przygarbiona, zmęczona latami ciężkiej pracy, ale jednocześnie rozbudzająca pożądanie w nastoletnim Michaelu, winna, a jednak rozbrajająco czysta w swoich intencjach.
W porównaniu z koncertową rolą Winslet, Ralph Fiennes wypada tyleż poprawnie, co blado. Po prawdzie jednak twórca scenariusza, David Hare, pozostawił aktorowi niewielkie pole do popisu. Podobnie jak w przypadku „Godzin” (również nagrodzonych Oscarem dla najlepszej aktorki, Nicole Kidman), Daldry kładzie w „Lektorze” nacisk na główną postać kobiecą. To Hanna jest tajemnicą, sednem i sercem wszystkich wątpliwości, z którymi Michael nie będzie umiał sobie poradzić przez całe niemal swoje dorosłe życie. Nie wiem, skąd płynie ta fenomenalna intuicja Daldry’ego, który w „Godzinach” z niezbyt porywającej książki Michaela Cunninghama o tym samym tytule stworzył arcydzieło, film-mozaikę, film-zagadkę, z pewnością jednak o sile zarówno tamtego obrazu, jak i „Lektora” decydują właśnie wielowymiarowo przedstawione sylwetki kobiet. Co więcej, sięgając po literaturę („Lektor” również jest adaptacją – tym razem powieści Bernharda Schlinka, która ukazała się w Polsce pod tym samym co film tytułem), Daldry raz po raz ustawia się w pozycji interpretatora właśnie.
…zinterpretować
A interpretacja, jak wiadomo, łączy się z wielką odpowiedzialnością. Jak bowiem poucza Umberto Eco, do którego teorii lektury nawiązuję dość bezwstydnie w tytule tego artykułu, tekst można interpretować, ale można go też (choć z wielu względów nie wypada) po prostu używać. Ażeby nawiązanie nie było tak do końca bezwstydne i gołosłowne, pozwolę sobie na małe wyjaśnienie. Eco postrzega proces interpretacji przez pryzmat trzech kategorii-intencji: intencji autora (intentio auctoris), intencji dzieła (intentio operis) i intencji czytelnika (intentio lectoris). Dotarcie do pierwszej jest w zasadzie niemożliwe, skupienie się na ostatniej grozi porzuceniem interpretowania na rzecz używania, środkowa jest swego typu języczkiem u wagi, instancją, w obliczu której niektóre odczytania okazują się tym, co zwykle nazywamy nadinterpretacjami. Jak się to ma do uwikłanych w konieczność interpretacji bohaterów Daldry’ego?
Na wielką odpowiedzialność związaną z interpretowaniem wydarzeń, faktów i dokumentów zwraca Michaelowi uwagę profesor Rohl, w którego wcielił się – i to również należy uznać za szczegół godny uwagi – Bruno Ganz, który u Wima Wendersa (w „Niebie nad Berlinem” i „Jak daleko, jak blisko”) grał anioła, a u Olivera Hirschbiegela (w „Upadku”) – Hitlera. Nauczyciel wie, że moralność to jedno, a prawo – drugie i chociaż obie te dziedziny opierają się na interpretacji, w tym drugim przypadku interpretować jest nieco łatwiej (czasem może zbyt łatwo) – od czego są wszak wszelkie kodeksy? Prawnik nie pyta: „czy to dobre?”; prawnik pyta: „czy to zgodne z prawem?” – taką lekcję wynosi Michael z zajęć z profesorem. Równocześnie to właśnie Rohl próbuje przekonać Michaela, że jako prawnik ma moralny obowiązek ujawnić posiadane przez siebie informacje na temat Hanny (bohater jako jedyny domyśla się, że Hanna jest analfabetką, co może wpłynąć na wyrok), a jako człowiek powinien odczuwać potrzebę porozmawiania z byłą kochanką, zrozumienia jej intencji. Michael woli się jednak wycofać, nie umie podołać ciążącej na nim moralnej odpowiedzialności, zamiast zrozumieć, próbuje wykorzystać nagromadzone fakty i zeznania jako dowody winy bądź niewinności byłej kochanki.
Życie to jednak znacznie więcej niż domena intelektualnych spekulacji. Prędzej czy później pozostawione bez odpowiedzi pytania wrócą do Michaela, zmuszając go do podjęcia na nowo wysiłku zrozumienia Hanny. Jaką rolę odegra w tym wszystkim literatura – ta, która połączyła nastoletniego chłopca i dojrzałą kobietę, ta, dzięki której po latach uda się im podtrzymać jakiś cień łączącej ich więzi? Z filmu Daldry’ego wysnuć można wniosek, że literatura w przedziwny sposób oświetla życie. Mówiąc dosłownie, roz-jaśnia pewne sytuacje i zachowania. W symbolicznym zakończeniu (którego nie zamierzam tutaj zdradzać) literatura pomoże Hannie spojrzeć perspektywicznie na całe swoje życie – na przeszłość i możliwą przyszłość. Michael z kolei odkryje terapeutyczną rolę narracji. Jeśli bowiem znajdujemy w jakiejś historii coś istotnego, odpowiedzialność interpretatora wymaga od nas opowiedzenia o tym innym.
Postscriptum
Podejmowany codziennie interpretacyjny wysiłek roz-jaśnia życie, a samo życie może być doskonałym nauczycielem interpretacji. Żyjąc, nieustannie uczymy się interpretacji, a interpretując – uczymy się życia. Spośród wszystkich spotkań najcenniejsze są może te, które uświadamiają nam, że bycie w świecie, tak jak interpretacja, jest sztuką i że cokolwiek robimy, te dwa aspekty nieustannie się przenikają. A najlepsi nauczyciele przypominają nam, że interpretacja jakiegokolwiek tekstu kultury to coś znacznie więcej niż tylko intelektualna spekulacja; to próba ogarnięcia życia w jego jednostkowych przejawach, próba odnalezienia sensu tam, gdzie być może wcale go nie widać, to próba zrozumienia siebie w obliczu Innego, tekstu czy po prostu świata. Niniejszy artykuł powstawał w cieniu wielkiej straty, jakim było odejście jednego z wybitnych nauczycieli interpretacji, Profesora Stefana Szymutki. Powstawał w przeświadczeniu, że może niezbyt rzetelna, ale pełna szacunku uczennica jedynie w ten sposób, podejmując – zapewne nieudolnie – po raz kolejny wysiłek interpretacji, może wyrazić wdzięczność za okazję pobierania nauk u mistrza i opowiedzieć o tym, o czym tak trudno mówić bez popadania w banał.
Sięgając po latach po „Odyseję” Homera, Michael po raz kolejny staje w obliczu wspomnień, które wiążą się z koniecznością udzielenia (lub chociaż próby udzielenia) odpowiedzi na porzucone w przeszłości pytania. W klasycznej książce „Mimesis” Erich Auerbach zaproponował błyskotliwą analizę wyjętego z Homerowego arcydzieła motywu blizny Odyseusza. Ten sam Auerbach interpretował również powieść Virginii Woolf „W stronę latarni morskiej” (omawialiśmy ten fragment na czwartym roku filologii polskiej na zajęciach Profesora). Tej samej Virginii Woolf, która była bohaterką poprzedniego filmu Daldry’ego, „Godzin”. Czasem wystarczy zajrzeć do jednej książki albo obejrzeć jeden film, by uruchomić cały ciąg wspomnień i kolejnych interpretacji… Dziękuję, Panie Profesorze.
Przeczytać…
Akcja najnowszego filmu Stephena Daldry’ego rozpoczyna się (a w zasadzie kończy, mamy tu bowiem do czynienia z szeregiem retrospekcji ujętych w ramę narracyjną) w 1995 roku. Dojrzały Michael (Ralph Fiennes) zamyślonym wzrokiem odprowadza żółty pociąg przemykający nieopodal okien jego berlińskiego apartamentu. Dosłownie przed chwilą przygodna (a w każdym razie tymczasowa) kochanka opuściła progi mieszkania bohatera, pozostawiając po sobie skotłowaną po wspólnie spędzonej nocy pościel i niewygodne pytanie: „Czy jakakolwiek kobieta była z tobą wystarczająco długo, by dowiedzieć się, co w tobie siedzi?”. Pytanie zdaje się brzmieć jeszcze w uszach Michaela, gdy ten podchodzi do okna i patrząc na przejeżdżający pociąg, przenosi się myślami do czasów swej młodości.
1958 rok, Niemcy Zachodnie. Pewnego ulewnego dnia nastoletni Michael wraca ze szkoły. Czuje się nie najlepiej, idzie chwiejnym krokiem. W bramie jednej z kamienic dopadają go mdłości. Poskręcanemu z bólu i zapłakanemu chłopakowi przychodzi z pomocą nieznajoma kobieta. Myje mu twarz, spłukuje spod jego stóp wymiociny, stawia Michaela na nogi, obdarza go pocieszającym uściskiem, odprowadza do domu. Kiedy po kilku tygodniach wyleczony wreszcie ze szkarlatyny Michael powraca do kamienicy, by złożyć miłosiernej samarytance kurtuazyjną wizytę, nie ma oczywiście pojęcia, że właśnie zawarł znajomość z Hanną, pierwszą – i być może jedyną prawdziwą – miłością swego życia…
Narzucony przez polskiego dystrybutora tytuł najnowszego filmu Stephena Daldry’ego jest tylko połowicznie satysfakcjonujący. Zdecydowanie lepiej przystaje do filmowej opowieści niż roboczy „Zaklinacz słów” (kojarzący się niestety natrętnie z również melodramatycznym „Zaklinaczem koni”), implikujący występowanie w dziele jakiejś sfery magiczno-słownej, której zdecydowanie nie sposób się w nim doszukać. Zdecydowanie jednak osłabia wieloznaczność tytułu angielskiego. The reader to nie tylko osoba czytająca na głos zadany fragment tekstu; to także – a może przede wszystkim – czytelnik (czytelniczka). A dokładniej rzecz biorąc, nie jakiś czytelnik (jakaś czytelniczka), a właśnie ten czytelnik (ta czytelniczka), którego (którą) wskazuje małe, ale jakże ważne, słówko the. Słówko, warto dodać, od którego naukę czytania zacznie po wielu latach zmęczona życiem, starzejąca się, zamknięta w więziennych murach Hanna.
Diabeł, jak to mówią, tkwi w szczegółach. Polski tytuł każe się nam skupić na postaci lektora – Michaela; angielski kieruje uwagę na postaci obojga kochanków. Każde z nich jest przecież na pewnym etapie czytelnikiem / czytelniczką, nawet jeśli te doświadczenia nie pokrywają się w czasie, bo kiedy Michael czyta, Hanna jest jeszcze analfabetką, a kiedy Hanna zakończy naukę czytania, Michael czytać już nie będzie. Na dobrą sprawę jednak sztuka lektury i związana z nią sztuka interpretacji również są domenami szczegółów, drobnych przesunięć w sensach, subtelnych aberracji rozumienia, wszystkich tych niuansów, które różnicują nasze odczytania tego samego tekstu, tworząc interpretacyjne uniwersum, w jakim poruszamy się niekiedy po omacku, ale zawsze z nadzieją odkrycia czegoś istotnego.
…zrozumieć…
Piszę tutaj o interpretacji nie bez powodu, jest ona bowiem jednym z nienazwanych bohaterów filmu Daldry’ego. Niekoniecznie w sensie literaturoznawczym. Problem interpretacji w „Lektorze” leży u podstaw relacji łączącej główne postaci. Michael czyta Hannie na głos niemal wszystko, co wpadnie mu w ręce – od klasyki („Odyseja”, „Wojna i pokój”), przez „Kochanka Lady Chatterley”, na komiksach skończywszy. A czytając – wiadomo – interpretuje (w tym przypadku w sensie aktorskim): zmienia ton głosu, marszczy brwi, obejmuje czule wzruszoną albo rozbawioną kochankę. Sceny te w porządku akcji znajdują kontrapunkt w postaci wydarzeń rozgrywających się kilka lat później, kiedy Michael (już jako student prawa) po raz kolejny zobaczy Hannę, która znikła z jego życia tak samo nagle, jak się w nim pojawiła. A zobaczy ją w sytuacji szczególnej – jako jedną z oskarżonych byłych esesmanek w procesie mającym udowodnić jej udział w eksterminacji Żydów. Czy i tutaj nie będzie chodziło przede wszystkim o interpretację? Kiedy jeden z kolegów Michaela z seminarium zapyta, po co w ogóle studenci muszą oglądać ten przerażający spektakl, chłopak odpowie za swojego profesora: „Po to, żeby zrozumieć”. To „zrozumieć” jest oczywiście wieloaspektowe. Z jednej bowiem strony sąd rzeczywiście próbuje zrozumieć, jaką rolę odegrały Hanna i jej koleżanki w śmierci kilkuset Żydówek. Wydanie wyroku zależy tu od interpretacji tego, na ile zachowanie Hanny można było uznać za wynikające z narzuconych jej reguł, a na ile z jej osobistych dążeń. Z drugiej strony, sam Michael będzie starał się zrozumieć, jak kobieta, którą kochał, mogła się dopuścić czynów tak okrutnych. Rozumienie i interpretacja – para nierozłącznych przyjaciół – na zawsze odmienią życie obojga bohaterów.
Rozgrywające się w sali sądowej sceny są być może najbardziej przejmującymi fragmentami filmu Daldry’ego, zarówno ze względu na realizację, jak i na poziom gry aktorskiej. Kamera przyjmuje w tych sekwencjach bardzo często punkt widzenia Michaela, który najpierw z przejęciem obserwuje zeznania Hanny z oddalonego miejsca na galerii, a potem, chcąc znaleźć się bliżej centrum rozprawy, miesza się z tłumem, patrzy ukradkiem na byłą kochankę zza pleców zgromadzonych w sali gapiów. Nie tylko on jednak próbuje zrozumieć. Zachowanie i słowa Hanny również świadczą o wielkim wysiłku interpretacyjnym. Kobieta, w odróżnieniu od swoich (raczej antypatycznie przedstawionych) byłych towarzyszek, z natężoną uwagą śledzi każde padające z ust świadków i sędziów słowo. Ona także próbuje zrozumieć – chociażby powody, dla których jest oskarżana. Przecież była zawsze sumienną, wzorową pracownicą, wszystkie obowiązki wypełniała zgodnie z poleceniami, starała się postępować odpowiedzialnie i z zachowaniem etyki zawodowej. Tyle że była to etyka esesmanki, strażniczki z obozu koncentracyjnego. To właśnie zdaje się do Hanny nie docierać. Tak jak do tych, którzy poddają ją osądowi, nie do końca dociera fakt, że sytuacja, w której kobieta podejmowała dramatyczne wybory, różniła się od tej, w której ponosi ich konsekwencje. Jak bowiem przypominał w „Innym świecie” Gustaw Herling-Grudziński, odmienna jest moralność czasu wojny od moralności czasu pokoju. Do takiej refleksji musiałby dojść sędzia prowadzący proces, gdyby odważył się odpowiedzieć na rozbrajające pytanie Hanny: „A pan co by zrobił?”.
W tym miejscu warto wspomnieć o kreacji Kate Winslet. Bez wahania można stwierdzić, że już w chwili ogłoszenia nominacji, brytyjska aktorka skazana była na Oscara. W jej roli jest wszystko to, co w ostatnich latach Amerykańska Akademia Filmowa kochała najbardziej: sugestywna gra ciałem, brak lęku przed oszpecającą charakteryzacją, wyraziste emocje i – nomen omen – solidna, rzetelna, prowadząca do utożsamienia się z postacią interpretacja roli, na której swoją teorię aktorstwa opierał Stanisławski i którą tak skutecznie wcielają obecnie w życie największe gwiazdy Hollywood. Kate Winslet nie musiała co prawda posuwać się do poświęceń, do jakich zdolny był na przykład Daniel Day-Lewis, który przed zdjęciami do „Ostatniego Mohikanina” (1992) ponoć przez wiele tygodni sypiał na gołej ziemi z muszkietem pod ręką, a do realizacji „Mojej lewej stopy” (1989) przygotowywał się, całe dnie spędzając na wózku inwalidzkim. Mimo to olbrzymi wysiłek włożony przez aktorkę w interpretację postaci jest w filmie doskonale widoczny. Hanna w wykonaniu Kate Winslet to postać wieloznaczna: troskliwa i zarazem oschła, okazująca czułość w nieco niezręczny sposób, dojrzała i doświadczona, a równocześnie nie potrafiąca zrozumieć wydarzeń, których jest uczestniczką, prosta „kobieta pracująca” z wrażliwą, spragnioną doznań estetycznych duszą, pozbawiona wdzięku, szurająca nogami, przygarbiona, zmęczona latami ciężkiej pracy, ale jednocześnie rozbudzająca pożądanie w nastoletnim Michaelu, winna, a jednak rozbrajająco czysta w swoich intencjach.
W porównaniu z koncertową rolą Winslet, Ralph Fiennes wypada tyleż poprawnie, co blado. Po prawdzie jednak twórca scenariusza, David Hare, pozostawił aktorowi niewielkie pole do popisu. Podobnie jak w przypadku „Godzin” (również nagrodzonych Oscarem dla najlepszej aktorki, Nicole Kidman), Daldry kładzie w „Lektorze” nacisk na główną postać kobiecą. To Hanna jest tajemnicą, sednem i sercem wszystkich wątpliwości, z którymi Michael nie będzie umiał sobie poradzić przez całe niemal swoje dorosłe życie. Nie wiem, skąd płynie ta fenomenalna intuicja Daldry’ego, który w „Godzinach” z niezbyt porywającej książki Michaela Cunninghama o tym samym tytule stworzył arcydzieło, film-mozaikę, film-zagadkę, z pewnością jednak o sile zarówno tamtego obrazu, jak i „Lektora” decydują właśnie wielowymiarowo przedstawione sylwetki kobiet. Co więcej, sięgając po literaturę („Lektor” również jest adaptacją – tym razem powieści Bernharda Schlinka, która ukazała się w Polsce pod tym samym co film tytułem), Daldry raz po raz ustawia się w pozycji interpretatora właśnie.
…zinterpretować
A interpretacja, jak wiadomo, łączy się z wielką odpowiedzialnością. Jak bowiem poucza Umberto Eco, do którego teorii lektury nawiązuję dość bezwstydnie w tytule tego artykułu, tekst można interpretować, ale można go też (choć z wielu względów nie wypada) po prostu używać. Ażeby nawiązanie nie było tak do końca bezwstydne i gołosłowne, pozwolę sobie na małe wyjaśnienie. Eco postrzega proces interpretacji przez pryzmat trzech kategorii-intencji: intencji autora (intentio auctoris), intencji dzieła (intentio operis) i intencji czytelnika (intentio lectoris). Dotarcie do pierwszej jest w zasadzie niemożliwe, skupienie się na ostatniej grozi porzuceniem interpretowania na rzecz używania, środkowa jest swego typu języczkiem u wagi, instancją, w obliczu której niektóre odczytania okazują się tym, co zwykle nazywamy nadinterpretacjami. Jak się to ma do uwikłanych w konieczność interpretacji bohaterów Daldry’ego?
Na wielką odpowiedzialność związaną z interpretowaniem wydarzeń, faktów i dokumentów zwraca Michaelowi uwagę profesor Rohl, w którego wcielił się – i to również należy uznać za szczegół godny uwagi – Bruno Ganz, który u Wima Wendersa (w „Niebie nad Berlinem” i „Jak daleko, jak blisko”) grał anioła, a u Olivera Hirschbiegela (w „Upadku”) – Hitlera. Nauczyciel wie, że moralność to jedno, a prawo – drugie i chociaż obie te dziedziny opierają się na interpretacji, w tym drugim przypadku interpretować jest nieco łatwiej (czasem może zbyt łatwo) – od czego są wszak wszelkie kodeksy? Prawnik nie pyta: „czy to dobre?”; prawnik pyta: „czy to zgodne z prawem?” – taką lekcję wynosi Michael z zajęć z profesorem. Równocześnie to właśnie Rohl próbuje przekonać Michaela, że jako prawnik ma moralny obowiązek ujawnić posiadane przez siebie informacje na temat Hanny (bohater jako jedyny domyśla się, że Hanna jest analfabetką, co może wpłynąć na wyrok), a jako człowiek powinien odczuwać potrzebę porozmawiania z byłą kochanką, zrozumienia jej intencji. Michael woli się jednak wycofać, nie umie podołać ciążącej na nim moralnej odpowiedzialności, zamiast zrozumieć, próbuje wykorzystać nagromadzone fakty i zeznania jako dowody winy bądź niewinności byłej kochanki.
Życie to jednak znacznie więcej niż domena intelektualnych spekulacji. Prędzej czy później pozostawione bez odpowiedzi pytania wrócą do Michaela, zmuszając go do podjęcia na nowo wysiłku zrozumienia Hanny. Jaką rolę odegra w tym wszystkim literatura – ta, która połączyła nastoletniego chłopca i dojrzałą kobietę, ta, dzięki której po latach uda się im podtrzymać jakiś cień łączącej ich więzi? Z filmu Daldry’ego wysnuć można wniosek, że literatura w przedziwny sposób oświetla życie. Mówiąc dosłownie, roz-jaśnia pewne sytuacje i zachowania. W symbolicznym zakończeniu (którego nie zamierzam tutaj zdradzać) literatura pomoże Hannie spojrzeć perspektywicznie na całe swoje życie – na przeszłość i możliwą przyszłość. Michael z kolei odkryje terapeutyczną rolę narracji. Jeśli bowiem znajdujemy w jakiejś historii coś istotnego, odpowiedzialność interpretatora wymaga od nas opowiedzenia o tym innym.
Postscriptum
Podejmowany codziennie interpretacyjny wysiłek roz-jaśnia życie, a samo życie może być doskonałym nauczycielem interpretacji. Żyjąc, nieustannie uczymy się interpretacji, a interpretując – uczymy się życia. Spośród wszystkich spotkań najcenniejsze są może te, które uświadamiają nam, że bycie w świecie, tak jak interpretacja, jest sztuką i że cokolwiek robimy, te dwa aspekty nieustannie się przenikają. A najlepsi nauczyciele przypominają nam, że interpretacja jakiegokolwiek tekstu kultury to coś znacznie więcej niż tylko intelektualna spekulacja; to próba ogarnięcia życia w jego jednostkowych przejawach, próba odnalezienia sensu tam, gdzie być może wcale go nie widać, to próba zrozumienia siebie w obliczu Innego, tekstu czy po prostu świata. Niniejszy artykuł powstawał w cieniu wielkiej straty, jakim było odejście jednego z wybitnych nauczycieli interpretacji, Profesora Stefana Szymutki. Powstawał w przeświadczeniu, że może niezbyt rzetelna, ale pełna szacunku uczennica jedynie w ten sposób, podejmując – zapewne nieudolnie – po raz kolejny wysiłek interpretacji, może wyrazić wdzięczność za okazję pobierania nauk u mistrza i opowiedzieć o tym, o czym tak trudno mówić bez popadania w banał.
Sięgając po latach po „Odyseję” Homera, Michael po raz kolejny staje w obliczu wspomnień, które wiążą się z koniecznością udzielenia (lub chociaż próby udzielenia) odpowiedzi na porzucone w przeszłości pytania. W klasycznej książce „Mimesis” Erich Auerbach zaproponował błyskotliwą analizę wyjętego z Homerowego arcydzieła motywu blizny Odyseusza. Ten sam Auerbach interpretował również powieść Virginii Woolf „W stronę latarni morskiej” (omawialiśmy ten fragment na czwartym roku filologii polskiej na zajęciach Profesora). Tej samej Virginii Woolf, która była bohaterką poprzedniego filmu Daldry’ego, „Godzin”. Czasem wystarczy zajrzeć do jednej książki albo obejrzeć jeden film, by uruchomić cały ciąg wspomnień i kolejnych interpretacji… Dziękuję, Panie Profesorze.
„Lektor” („The Reader”). Reż.: Stephen Daldry. Scen.: David Hare. Obsada: Kate Winslet, Ralph Fiennes, David Kross. Gatunek: dramat. Niemcy / USA 2008, 124 min.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |