ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 maja 9 (129) / 2009

Maciej Stroiński,

SIE MA, IZRAEL

A A A
Adama Lipszyca, który z wykształcenia i zawodu jest filozofem, należałoby nazwać w pierwszej kolejności tłumaczem, i to nie tylko dlatego, że przekłada dużo (M. H. Abrams, Theodor Adorno, Hannah Arendt, Walter Benjamin, John Berger, Ernst Bloch, Harold Bloom, Zbigniew Brzeziński, Ian Buruma, Peter Drucker, Sigmund Freud, Abbot Gleason, Ágnes Heller, Danièle Hervieu-Léger, Mark Lilla, Michael Oakeshott, Ahmed Rashid, Dave Robinson, Stanley Rosen, Bertrand Russell, Gershom Scholem, Charles Taylor, Ludwig Wittgenstein, Erdmunt Wizisla and counting; proszę zauważyć brak Martina Heideggera). Ci, którzy – tak jak Lipszyc – cenią kulturę Żydów, czyli narodu wspartego na piśmie i jego objaśnianiu, zadania tłumacza nie traktują jako czynności drugorzędnej, „pomocniczej”. Komentując i tłumacząc, rozwijają prawdę – wedle słów Gershoma Scholema.

W 2004 roku Lipszyc wydał książkę o Haroldzie Bloomie, na którego trafił dzięki Scholemowi, bohaterowi jednej z książek autora „Lęku przez wpływem”. Następnie wrócił do translatorskich korzeni, przygotowując piękny zbiór artykułów Scholema pt. „Żydzi i Niemcy”. Gdzieś po drodze zredagował „Pasaże” Waltera Benjamina, co musiało być kawałem roboty. Teraz z kolei proponuje nam szerszą panoramę własnych filozoficznych dociekań pt. „Ślad judaizmu w filozofii XX wieku”. Książka powstała z wykładów, jakie autor wygłaszał przez trzy lata. Czytamy tu o postaciach znanych (Derrida, Adorno, Lévinas, Buber, Benjamin), średnio znanych (Scholem, Bloch, Cohen, Rosenzweig) i mało znanych (Fackenheim, Soloveitchik, Leibowic, Heschel). Co je łączy? Tytułowa „filozofia żydowska”, która nie oznacza jakiegoś kolejnego „państwa Bożego” zbawionych zawczasu, mrocznego bractwa przysięgi Pańskiej, wolnomyślicielskiej loży, do której wstęp zapewniają geny, wpływy lub pieniądze. Oznacza po prostu taką filozofię, której pojęcia główne zbiegają się z głównymi pojęciami judaizmu, tj. stworzeniem, objawieniem i zbawieniem. Nieezoteryczność tej refleksji jest istotna, bo ujawnia kluczowy zamysł Adama Lipszyca: pokazanie judaizmu jako religii uniwersalnej. Hasło uniwersalności judaizmu, religii bądź co bądź etnicznej, nie jest oczywiste, więc zatrzymajmy się nad tą sprawą.

Tak się składa, że wspomniana etniczność judaizmu, czyli przypisanie tej religii do jednego tylko narodu, nie stoi na przeszkodzie jej uniwersalności, a wręcz jest jej warunkiem możliwości. Uniwersalność rozumiana na żydowski sposób nie oznacza bowiem abstrahowania od partykularności, tylko właśnie zainwestowanie w nią, wysycenie tego, co partykularne i „osobliwe”, aż do granic, za którymi świta wymiar uniwersalny. Uwaga jednak: partykularna swojskość, tak dogłębnie w judaizmie wyeksploatowana, nie przedstawia pięknego obrazka jak na rodzinnej fotografii. W tym, co „tylko nasze”, judaizm odkrywa pokłady obcości: Abraham opuszczający dom rodzinny i wyciągający rękę na własnego syna, Jakub walczący z Ezawem, a potem z samym Bogiem, te wszystkie wyjścia z krain ciemności, diaspory i niewole, burzenie świątyń, pogromy i eksterminacje. Mówiąc bardziej po ludzku: łączy nas to, że wszyscy nienawidzimy się jak bracia, co znakomicie objaśnia w metaforze Hass-Liebe, miłości-nienawiści, „ostatni prorok Starego Testamentu”, czyli Sigmund Freud. Żydzi celują w niewygodnych diagnozach, no i zresztą dostają za swoje.

Uniwersalność judaizmu odsłania się od innej strony w pierwszym rozdziale książki Lipszyca, w którym czytamy o Hermannie Cohenie, neokantyście i przy okazji mentorze Franza Rosenzweiga. Cohen w wieku męskim wydał księgę zatytułowaną „Religia rozumu ze źródeł judaizmu”. Pokazuje w niej to, co i Adorno w tekście „Rozum i objawienie”: że dwie te instancje, tj. rozum i objawienie, nie wykluczają się, tylko warunkują. Objawienie jest niezrozumiałe bez rozumu, a rozum bezradny bez objawienia. Objawienie w piśmie nie oznacza bynajmniej „kodyfikacji zbawienia”, ponieważ cała tradycja pisana judaizmu jest otwarta na nowe wykładnie („Bramy interpretacji nigdy nie zostały w judaizmie zamknięte”, powiada prof. Asa Kaszer w posłowiu do „Pięciu ksiąg wiary” Jeszajahu Leibowica, o którym Lipszyc również pisze). Objawienie nie jest wędzidłem dla rozumu, tylko rozumem samym. Nic więc dziwnego, że w spekulację teologiczną płynnie przechodzi rozumowanie takich umysłów ścisłych jak Freud, czy wspomniani Leibowic czy Cohen. Judaizm pozwala rozwinąć duchowość bez, mówiąc za Nietzschem, sacrifizio dell’inteletto, bez zbędnej afektacji i pierieżywanija. I w tym też sensie jest ultranowoczesny, a nawet romantyczny: jest oświeceniem (mitoburstwem), które – mówiąc za Adornem – „opamiętało się”, nie zrywając ze źródłem żywotności, jakim jest religia, żydowski wynalazek (tak twierdzi Jan Assmann, skądinąd egiptolog!). Można powiedzieć też na odwrót: to oświecenie jest żydowskie jako echo wyjścia z samozadowolnego i przytępawego Egiptu; to judaizm wytworzył w naszej zachodniej kulturze etos intelektualny, który potrafiłby zaspokoić ambicje, nie zrywając przy tym z życiem, co też przytrafiło się samemu oświeceniu. To jest właśnie krytyka ocalająca w wydaniu Adorna i Horkheimera: bronienie oświecenia przed nim samym.

Judaizm jest zaiste religią rozumu, ponieważ nie zawiera obscenicznego tła i tajemnicy, które wyeksportował w transcendencję, z założenia nieobecną, a jedynie dającą o sobie znać – ale w bardzo konkretnym obszarze, jakim jest objawienie. Nie liczę w tym miejscu Waltera Benjamina i innych gnostyków, którzy czerpią z kabały, Izaaka Lurii i Sabbataja Cwi na przykład, snując opowieści o iskrach objawienia płonących do wewnątrz i pogubionych pośród popękanych naczyń, które rozsadziła boska iluminacja. Benjamin wykazuje skrzywienie mistyczne, choć przecież i on był twardym materialistą (historycznym!). Materializm nie rozmija się wszakże z mistyką, do której prowadzi bocznym szlakiem.

Judaizm jest poza tym religią wolności: ustala jasne reguły, które zresztą można wykładać po swojemu, a co nie jest zakazane ani nakazane… Nie daje miejsca, jak to mówi m.in. Slavoj Žižek, na mrugnięcie zrozumienia, takie jak w katolicyzmie choćby, gdzie przecież chodzi o jednostkę i o wolność – niczym o piwo bezalkoholowe w reklamie piwa bezalkoholowego. Katolicyzm nie jest religią wolności, tylko reklamą wolności. Gdy natomiast Jahwe przemawia do swojego ludu, gdy powiada: Szema Israel, „słuchaj, Izraelu”, to wiadomo, kto mówi, co mówi, do kogo i po co. Nie manipuluje narodem wybranym za pomocą eschatologicznej zgaduj-zgaduli i stanów wyjątkowych, w których prawo przestaje obowiązywać. Nadane Żydom prawo obowiązuje bezwyjątkowo, nawet wtedy, gdy nie daje się już stosować (np. do dziś nauczane prawo świątynne).

Wolność stosowana, o którą mi chodzi, daje o sobie znać również w mniejszej skali, tj. w stylu Lipszyca, który traktuje tych, o których pisze poważnie – ale nigdy za bardzo. To dlatego przyrównuje czytanie „Dialektyki negatywnej” do jedzenia papieru, a konstruowanie „Gwiazdy zbawienia” do upychania bagaży kolanem. Szacunek nie oznacza bezwzględnego podporządkowania, jak to pokazuje dobitnie scena walki Jakuba z Bogiem, gdzie widzimy szacunek agoniczny, respekt wobec przeciwnika.

Jak na książkę o XX-wiecznej kulturze umysłowej Żydów, mało w „Śladzie judaizmu” tematu Holocaustu, jeśli nie liczyć Emila Fackenheima i jego 614 „micwy”, czyli przykazania Tory, które każe Żydom zachować swoją tożsamość po Zagładzie, ażeby ci nie kontynuowali zamysłu Hitlera. Pozwolą Państwo, że przy tej okazji odejdę nieco od Lipszyca, który nad tematem raczej się nie rozwodzi, i powiem coś od siebie. Holocaust wzbudza powszechny abschmack, ponieważ jest realizacją skrytego życzenia zniesmaczonych. Przecież coś wreszcie z tymi Żydami trzeba było zrobić. Dzięki temu, że wyręczył nas Hitler, wola rozwiązania „kwestii żydowskiej” może pozostać w ukryciu jako jedno z marzeń młodości. Czasem tylko da o sobie znać na dźwięk słowa „Holocaust”. Bo jakkolwiek chcieliśmy tego, co w końcu uczyniła Trzecia Rzesza, to przecież chcieć tego nie mogliśmy… Podobnie z krytykami globalizmu i pankonsumpcji, który w głębi łakną ujarzmienia przez jakąś korporację, ale przecież łaknąć im nie wolno! Lawirują więc tak, żeby się prostytuować z elegancją, nie tracąc przy tym statusu „fajnych kolesi”. Nie tak było z komunizmem? Cenzura cenzurą, więzienia i zastraszanie też, ale przecież – wczasy pracownicze, możliwość doniesienia na nielubianych kolegów i awans dla tych, którzy zawsze byli na dole. I właśnie ci doliniarze to obecnie największe antykomuchy. Kochamy komunizm, który przecież nienawidzimy. Oto perwersyjny rdzeń chrześcijaństwa.
Adam Lipszyc: „Ślad judaizmu w filozofii XX wieku”. Fundacja im. prof. Mojżesza Schorra, Warszawa 2009.