
CO Z TYM CZESKIM KINEM?
A
A
A
Przegląd Filmowy Kino Na Granicy
Jako wielbicielka czeskiego kina każdego roku niecierpliwie oczekuję na kolejną edycję Przeglądu Filmowego Kino Na Granicy. Z wielką radością udaję się do Cieszyna, by przez pięć dni oglądać przede wszystkim najnowsze czeskie obrazy, których nie będę miała okazji zobaczyć w polskich kinach. W tym roku wróciłam rozczarowana.
Od historii do science fiction
Festiwal Kino Na Granicy odbywa się na przełomie kwietnia i maja w Cieszynie i Czeskim Cieszynie już od jedenastu lat. Początkowo był to trzydniowy przegląd filmów czeskich. Z czasem przybyło widzów, repertuar rozszerzył się na kinematografie krajów Grupy Wyszehradzkiej, a festiwal – dzięki projekcjom odbywającym się po obu stronach Olzy – zyskał rangę wydarzenia międzynarodowego. W programie można znaleźć filmy polskie, czeskie, słowackie oraz „pieszczotliwie” przez organizatorów określane jako „element madziarski” dzieła węgierskie. Repertuar obejmuje cykle tematyczne (na przykład: „O piciu i pijących”, „Sceny z życia kelnerów”, „Życie seksualne Czechów (na ekranie)”), wśród których obowiązkowo muszą znaleźć się retrospektywy twórczości znanych reżyserów lub aktorów. W ostatnich latach pojawił się także cykl poświęcony związkom literatury i filmu, w którego ramach prezentowane są ekranizacje dzieł jednego, każdego roku innego, pisarza. Najważniejsze wydają się jednak cykle obejmujące najnowsze filmy czeskie, polskie i słowackie. Oprócz spektakli, na uczestników festiwalu zawsze czekają dodatkowe atrakcje – wystawy, koncerty oraz wykłady i spotkania z twórcami filmowymi.
W tym roku w ramach przeglądu odbyły się trzy retrospektywy: „Dzienniki” węgierskiej reżyserki Márty Mészáros („Dziennik dla moich dzieci”, 1982; „Dziennik dla moich ukochanych”, 1987; „Dziennik dla moich rodziców” 1990; „Mała Vilma. Ostatni dziennik”, 1999), przegląd dzieł legendarnego twórcy Nowej Fali Evalda Schorma oraz cykl filmów podróżniczych słowackiego dokumentalisty Pavla Barabáša.
Jeden z tegorocznych cykli tematycznych związany był z postacią Elżbiety Batory. Węgierska księżniczka, siostrzenica Stefana Batorego, nazywana Krwawą Hrabiną z Czachtic, w „Księdze rekordów Guinnessa” zajmuje niechlubne pierwsze miejsce na liście największych morderczyń w historii ludzkości. Legendy o jej okrucieństwie, sadyzmie w relacjach ze służbą oraz masowych mordach dokonywanych na młodych dziewczętach z okolicznej wioski (podobno kąpała się w ich krwi, aby zachować młodość i urodę) stały się inspiracją dla wielu twórców filmowych. W 2008 roku miała premierę najdroższa w Europie Środkowej koprodukcja pt. „Batory” w reżyserii Juraja Jakbisko – jednego z czołowych twórców czeskiej Nowej Fali. Stworzył on monumentalne widowisko historyczne, ukazujące Elżbietę Batory jako impulsywną i okrutną, żądną krwi władczynię, ale również inteligentną kobietę renesansu, targaną namiętnościami i nieszczęśliwie zakochaną w Caravaggiu. W trakcie przeglądu można było obejrzeć również kilka innych obrazów oscylujących wokół legendy pani na Czachticach, między innymi nowelowy film Waleriana Borowczyka „Opowieści niemoralne” (1974), składający się z czterech epizodów, opowiadających – zgodnie z katalogową informacją – o „kobiecej seksualności w kontekście złożonego systemu społeczno-kulturowych tabu na przestrzeni wieków”.
Drugi cykl tematyczny, zatytułowany „Środkowoeuropejskie SF”, obejmował polskie oraz czechosłowackie produkcje science fiction z lat sześćdziesiątych, siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Filmy te w czasach wygenerowanych komputerowo efektów specjalnych budzą przede wszystkim rozczulenie i lekki uśmiech na twarzach widzów. Niemniej jednak ich oglądanie to ciekawe doświadczenie, zwłaszcza dla tych, którzy nie znali dotąd dzieł takich jak „Na srebrnym globie” Andrzeja Żuławskiego, „Wojna światów – następne stulecie” i „O-bi, o-ba. Koniec cywilizacji” Piotra Szulkina czy odstających od poetyki Nowej Fali filmów w reżyserii Věry Chytilovej („Wilcza chata”) oraz Otakara Vávry („Krakatit” na podstawie powieści Karela Čapka).
Z cyklem tym korespondował kolejny, dotyczący związków literatury z filmem. Tym razem zaprezentowano wybrane ekranizacje książek Stanisława Lema. Ponieważ przegląd obejmuje przede wszystkim filmy krajów Grupy Wyszehradzkiej, zabrakło adaptacji „Solaris” w reżyserii zarówno Andrieja Tarkowskiego, jak i Stevena Soderbergha. Fani twórczości Lema mogli zapoznać się z jedną czechosłowacką i przede wszystkim z polskimi adaptacjami jego utworów w różnych formach, czy to filmów pełnometrażowych („Ikaria XB-1”, 1963; „Szpital Przemienienia”, 1978; „Test pilota Pirxa”; 1978), czy to krótkometrażowych („Przekładaniec”, 1968), a nawet animowanych („Pułapka”, 1962).
Czeski błąd?
W trakcie przeglądu zaprezentowano dwanaście nowych filmów polskich, siedemnaście czeskich i siedem słowackich. Pomimo rezerwy, z jaką zwykle podchodzę do kina słowackiego, muszę przyznać, że inaugurujący przegląd, pokazywany wcześniej między innymi w sekcji „Quinzaine des Réalisateurs” na MFF w Cannes w 2008 roku, dokument „Miłość jest ślepa” w reżyserii Juraja Lehotskiego, nie tylko okazał się wzruszający, ale i pozwolił widzom wejść na chwilę w inny, nieznany świat. Bohaterami filmu są ludzie niewidomi. Reżyserowi w bardzo subtelny sposób udało się zaprezentować widzącym sposób postrzegania i odczuwania świata przez niewidzących. „Miłość jest ślepa” przynosi cztery odrębne historie niewidomych, którzy szukają miłości, przeżywają ją wszystkimi zmysłami prócz wzroku i mimo że borykają się często z poważniejszymi niż widzący problemami, starają się być szczęśliwi.
Od dłuższego czasu obserwuję to, co dzieje się w nowym kinie czeskim. Po wielkim boomie i fascynacji filmami reżyserów takich jak Jan Svěrák, Petr Zelenka, Jan Hřebejk, David Ondříček, Bohdan Sláma, Vladímir Morávek czy Saša Gedeon, którzy są już świetnie znani polskiej publiczności, kinematografia czeska weszła w swego rodzaju fazę recesji. Wielcy i uznani przechodzą obecnie na drugi plan, ustępując miejsca twórcom mniej znanym (przynajmniej w Polsce) i niestety mniej utalentowanym. W prezentowanych na tegorocznym przeglądzie dziełach zabrakło mi przede wszystkim tego, za co najbardziej lubimy filmy naszych południowych sąsiadów – przaśnego, swojskiego humoru, dystansu do samych siebie i lekkości w ukazywaniu poważnych problemów. Kino czeskie, a przynajmniej to, które miałam okazję oglądać w Cieszynie, stało się przygnębiające. Na dodatek jego twórcy w nazbyt błahy sposób podchodzą do poruszanych przez siebie tematów, bardzo często zresztą poważnych. Nawet Bohdan Sláma, jedyny przedstawiciel tzw. nowego kina czeskiego na tegorocznym przeglądzie, w swoim najnowszym filmie „Mój nauczyciel” (2008) odniósł się do kwestii homoseksualizmu w sposób zaskakująco nieprzekonywujący i stereotypowy, pozbawiony subtelności, której zagadnienie to wymaga. Filmy Slámy wyróżniała do tej pory dogłębna, humanistyczna wrażliwość. W poprzednich dziełach reżyser sprawnie przedstawiał postaci oraz konstruował ciekawe fabuły. Być może tym razem zabrakło mu zapału albo pomysłu. Prawdą jest też, że twórca zajął się tematem, na który ewidentnie trudno było się mu wypowiedzieć. Historia Petra – nauczyciela biologii, który z niejasnych przyczyn przeprowadza się z Pragi do małego miasteczka, by tam zacząć „nowe” życie, wydaje się zbyt sztampowa. Reżyser najwyraźniej starał się dowieść, że nie da się uciec przed swoją naturą. Jednak w pewnym momencie bohaterowie wymknęli się spod jego kontroli, a fabuła filmu zaczęła się rozmywać, prowadząc do bardzo niejasnego, pozbawionego logiki finału.
W dziejach czeskiej kinematografii funkcjonuje formacja raczej nieznana polskiej publiczności. To tak zwana aksamitna generacja – reżyserzy tworzący tuż po upadku komunizmu. Na początku lat dziewięćdziesiątych to właśnie w tej grupie krytycy pokładali nadzieje związane z dobrym kinem, świeżym spojrzeniem ogarniającym przemiany społeczno-polityczne w Czechach. Grupa ta nie przetrwała próby czasu, ale niektórzy jej przedstawiciele tworzą do dziś. Jednym z nich jest Zdeněk Tyc. W tym roku mogliśmy obejrzeć jego oparty na faktach film „El Paso”. Po raz kolejny reżyser zajął się problematyką romskiej społeczności. Mimo że w swoim filmie stara się walczyć ze dotyczącymi Romów stereotypami (z którymi mają problem główni, „nieromscy” bohaterowie jego dzieła), w pewien sposób stereotypy te umacnia. W opowieści o młodej wdowie, matce siedmiorga dzieci niepotrafiącej poradzić sobie z życiem i odrzucającej wszystkie pomocne dłonie, zabrakło przede wszystkim próby wniknięcia w kulturę Romów. Tylko poznanie prawdy prowadzi do zrozumienia. A ponieważ trudno nam pojąć motywy kierujące główną bohaterką, dumną Cyganką, wydaje się ona postacią po prostu irytującą. Próby pomocy traktuje jak jałmużnę i nie potrafi zrozumieć, że życie w jakimś społeczeństwie (w tym wypadku czeskim), wymaga kompromisów. Te ostanie najwyraźniej nie są zgodne z jej przekonaniami, które z kolei niewiele znaczą wobec prawa. Jednak film Tyca przynosi również pewną dozę optymizmu – pokazuje, że istnieją ludzie, którzy potrafią przezwyciężyć stereotypy, starają się zrozumieć innych i w razie konieczności nieść im pomoc.
Trzy kolejne filmy: „Promienie” (reż. Tomáš Řehořek, 2009), „Dzieci nocy” (reż. Michaela Pavlátová, 2008) oraz „Kuleczki” (reż. Olga Dabrowská, 2007) to przykłady kina bez pomysłu, podążającego prostą ścieżką, wykorzystującego utarte schematy, przewidywalnego, a w dodatku niesprawnie zrealizowanego. Wszystkie opowiadają o miłości, o jej braku, o próbach jej odnalezienia, oswojenia, w końcu o osamotnieniu – tematach bez wątpienia istotnych, ale podanych w sposób zbyt prosty. Reżyserzy starają się pokazać indywidualne dramaty postaci (no właśnie – zawsze dramaty, nigdy szczęście) i uzmysłowić widzom, że mogą one dotknąć każdego – bogacza, biedaka, młodzieńca, starca czy księdza. Wszak każdy na miłość zasługuje, każdy jej szuka i upatruje w niej szczęścia – do takiego truizmu sprowadza się zarazem uniwersalność, jak i ogólnikowość tych filmów.
Mocną stroną czeskiego kina prezentowanego na tegorocznym przeglądzie okazały się filmy dokumentalne. W grupie tej wyróżniał się między innymi wchodzący właśnie na polskie ekrany „Obywatel Havel”. Od momentu wyboru na prezydenta Republiki Czeskiej w 1992 roku, do końca jego drugiej kadencji w 2003 roku Havlowi towarzyszył dokumentalista Pavel Koutecký, który nakręcił dziewięćdziesiąt godzin materiału, z czego powstał dwugodzinny dokument. Reżyser sportretował czeskiego prezydenta jako człowieka o niepowtarzalnym poczuciu humoru, swobodnego i wesołego, a z drugiej strony świadomego ciążącej na nim odpowiedzialności i traktującego pełnione przez siebie funkcje jak powołanie. Udało się to między innymi dlatego, że Havel zachowywał się w obecności kamery bardzo naturalnie, bez względu na to, czy towarzyszyła mu ona w gabinecie, czy w bardziej swobodnym otoczeniu domowego ogniska, czy rejestrowała poważne spotkania z prezydentami innych krajów, czy tragiczne wydarzenia z życia bohatera (śmierć żony, ciężka choroba). W każdej sytuacji Havel po prostu „jest sobą” – człowiekiem sympatycznym, skromnym, niczego przed kamerą nie udającym, nie starającym się być kimś innym niż w rzeczywistości.
Kolejnym ciekawym dokumentem był obraz „René” autorstwa Heleny Třeštíkovej – surowy w formie, „czysty” dokument o notorycznym recydywiście, pisarzu, człowieku, który nie potrafił odnaleźć się w otaczającej go rzeczywistości. Bohatera poznajemy, gdy ma siedemnaście lat i po raz pierwszy trafia do więzienia. Od tego czasu kamera towarzyszy mu prawie zawsze, nawet w celi, do której będzie zresztą często wracał. Momenty, których nie udało się nakręcić, zostały zrekonstruowane przez zastosowanie narracji z offu, zawierającej fragmenty listów pisanych przez Renego do reżyserki. Czy istnieje coś takiego jak dystans reżysera do „swojego” bohatera? Třeštíková towarzyszyła Renemu przez połowę jego życia; to ona pomogła mu wydać pierwszą, napisaną w więzieniu książkę. Nawet po tym, jak bohater okradł jej mieszkanie, nadal się nim interesowała, wierząc w jego resocjalizację. Zastanawiający jest też wpływ grupy realizującej film na życie Renego. Być może to dzięki nim bohater otrzymał w ogóle szansę na wydanie swoich książek i stanie się kimś więcej niż zwyczajnym złodziejaszkiem i recydywistą nieprzystosowanym do życia na wolności.
Myśleć po polsku, myśleć po czesku
Bardzo dobrze w porównaniu z filmami czeskimi wypadły w tym roku filmy polskie. Odnoszę wrażenie, że w naszej kinematografii „coś drgnęło”. Kino Na Granicy to doskonała okazja do porównania polskiej sztuki filmowej z produkcjami sąsiadów. Mimo że przegląd nie ma charakteru plebiscytu, mogę stwierdzić, że chyba po raz pierwszy w jego historii polskie produkcje okazały się lepsze od pozostałych. Większość obrazów prezentowanych na tegorocznym festiwalu gościła już na ekranach polskich kin. Dzieła takie jak „Drzazgi”, „Boisko bezdomnych”, „Rysa”, „33 sceny z życia”, „Mała Moskwa” czy „Cztery noce z Anną”, znane polskiej publiczności, wśród czeskich widzów wzbudziły zainteresowanie. Najnowszy film Jerzego Skolimowskiego, wyświetlany przedpremierowo „Jeszcze nie wieczór” Jacka Bławuta oraz „Tatarak” Andrzeja Wajdy cieszyły się znaczną popularnością
i prezentowane były przy pełnej widowni.
Mimo to nasze rodzime kino jest nadal wyjątkowo hermetyczne, skierowane przede wszystkim do polskiego widza. Filmy takie jak „Mała Moskwa” i „Rysa” były niezrozumiałe dla części czeskich odbiorców ze względu na swoje historyczno-polityczne zakorzenienie. Z kolei „Drzazgi” są przykładem hermetyzmu regionalnego – „śląskość” filmu Macieja Pieprzycy może się okazać niezrozumiała nawet dla Polaków pochodzących z innych części kraju. Chociaż każdy z tych obrazów zawiera ślady uniwersalnego przesłania, do jego odczytania potrzebna jest typowo polska wrażliwość. Może podobnie dzieje się z filmami czeskimi – przestają być zabawnymi komediami, do których jesteśmy przyzwyczajeni i żeby je w pełni zrozumieć i docenić, trzeba „myśleć po czesku”?
Od historii do science fiction
Festiwal Kino Na Granicy odbywa się na przełomie kwietnia i maja w Cieszynie i Czeskim Cieszynie już od jedenastu lat. Początkowo był to trzydniowy przegląd filmów czeskich. Z czasem przybyło widzów, repertuar rozszerzył się na kinematografie krajów Grupy Wyszehradzkiej, a festiwal – dzięki projekcjom odbywającym się po obu stronach Olzy – zyskał rangę wydarzenia międzynarodowego. W programie można znaleźć filmy polskie, czeskie, słowackie oraz „pieszczotliwie” przez organizatorów określane jako „element madziarski” dzieła węgierskie. Repertuar obejmuje cykle tematyczne (na przykład: „O piciu i pijących”, „Sceny z życia kelnerów”, „Życie seksualne Czechów (na ekranie)”), wśród których obowiązkowo muszą znaleźć się retrospektywy twórczości znanych reżyserów lub aktorów. W ostatnich latach pojawił się także cykl poświęcony związkom literatury i filmu, w którego ramach prezentowane są ekranizacje dzieł jednego, każdego roku innego, pisarza. Najważniejsze wydają się jednak cykle obejmujące najnowsze filmy czeskie, polskie i słowackie. Oprócz spektakli, na uczestników festiwalu zawsze czekają dodatkowe atrakcje – wystawy, koncerty oraz wykłady i spotkania z twórcami filmowymi.
W tym roku w ramach przeglądu odbyły się trzy retrospektywy: „Dzienniki” węgierskiej reżyserki Márty Mészáros („Dziennik dla moich dzieci”, 1982; „Dziennik dla moich ukochanych”, 1987; „Dziennik dla moich rodziców” 1990; „Mała Vilma. Ostatni dziennik”, 1999), przegląd dzieł legendarnego twórcy Nowej Fali Evalda Schorma oraz cykl filmów podróżniczych słowackiego dokumentalisty Pavla Barabáša.
Jeden z tegorocznych cykli tematycznych związany był z postacią Elżbiety Batory. Węgierska księżniczka, siostrzenica Stefana Batorego, nazywana Krwawą Hrabiną z Czachtic, w „Księdze rekordów Guinnessa” zajmuje niechlubne pierwsze miejsce na liście największych morderczyń w historii ludzkości. Legendy o jej okrucieństwie, sadyzmie w relacjach ze służbą oraz masowych mordach dokonywanych na młodych dziewczętach z okolicznej wioski (podobno kąpała się w ich krwi, aby zachować młodość i urodę) stały się inspiracją dla wielu twórców filmowych. W 2008 roku miała premierę najdroższa w Europie Środkowej koprodukcja pt. „Batory” w reżyserii Juraja Jakbisko – jednego z czołowych twórców czeskiej Nowej Fali. Stworzył on monumentalne widowisko historyczne, ukazujące Elżbietę Batory jako impulsywną i okrutną, żądną krwi władczynię, ale również inteligentną kobietę renesansu, targaną namiętnościami i nieszczęśliwie zakochaną w Caravaggiu. W trakcie przeglądu można było obejrzeć również kilka innych obrazów oscylujących wokół legendy pani na Czachticach, między innymi nowelowy film Waleriana Borowczyka „Opowieści niemoralne” (1974), składający się z czterech epizodów, opowiadających – zgodnie z katalogową informacją – o „kobiecej seksualności w kontekście złożonego systemu społeczno-kulturowych tabu na przestrzeni wieków”.
Drugi cykl tematyczny, zatytułowany „Środkowoeuropejskie SF”, obejmował polskie oraz czechosłowackie produkcje science fiction z lat sześćdziesiątych, siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Filmy te w czasach wygenerowanych komputerowo efektów specjalnych budzą przede wszystkim rozczulenie i lekki uśmiech na twarzach widzów. Niemniej jednak ich oglądanie to ciekawe doświadczenie, zwłaszcza dla tych, którzy nie znali dotąd dzieł takich jak „Na srebrnym globie” Andrzeja Żuławskiego, „Wojna światów – następne stulecie” i „O-bi, o-ba. Koniec cywilizacji” Piotra Szulkina czy odstających od poetyki Nowej Fali filmów w reżyserii Věry Chytilovej („Wilcza chata”) oraz Otakara Vávry („Krakatit” na podstawie powieści Karela Čapka).
Z cyklem tym korespondował kolejny, dotyczący związków literatury z filmem. Tym razem zaprezentowano wybrane ekranizacje książek Stanisława Lema. Ponieważ przegląd obejmuje przede wszystkim filmy krajów Grupy Wyszehradzkiej, zabrakło adaptacji „Solaris” w reżyserii zarówno Andrieja Tarkowskiego, jak i Stevena Soderbergha. Fani twórczości Lema mogli zapoznać się z jedną czechosłowacką i przede wszystkim z polskimi adaptacjami jego utworów w różnych formach, czy to filmów pełnometrażowych („Ikaria XB-1”, 1963; „Szpital Przemienienia”, 1978; „Test pilota Pirxa”; 1978), czy to krótkometrażowych („Przekładaniec”, 1968), a nawet animowanych („Pułapka”, 1962).
Czeski błąd?
W trakcie przeglądu zaprezentowano dwanaście nowych filmów polskich, siedemnaście czeskich i siedem słowackich. Pomimo rezerwy, z jaką zwykle podchodzę do kina słowackiego, muszę przyznać, że inaugurujący przegląd, pokazywany wcześniej między innymi w sekcji „Quinzaine des Réalisateurs” na MFF w Cannes w 2008 roku, dokument „Miłość jest ślepa” w reżyserii Juraja Lehotskiego, nie tylko okazał się wzruszający, ale i pozwolił widzom wejść na chwilę w inny, nieznany świat. Bohaterami filmu są ludzie niewidomi. Reżyserowi w bardzo subtelny sposób udało się zaprezentować widzącym sposób postrzegania i odczuwania świata przez niewidzących. „Miłość jest ślepa” przynosi cztery odrębne historie niewidomych, którzy szukają miłości, przeżywają ją wszystkimi zmysłami prócz wzroku i mimo że borykają się często z poważniejszymi niż widzący problemami, starają się być szczęśliwi.
Od dłuższego czasu obserwuję to, co dzieje się w nowym kinie czeskim. Po wielkim boomie i fascynacji filmami reżyserów takich jak Jan Svěrák, Petr Zelenka, Jan Hřebejk, David Ondříček, Bohdan Sláma, Vladímir Morávek czy Saša Gedeon, którzy są już świetnie znani polskiej publiczności, kinematografia czeska weszła w swego rodzaju fazę recesji. Wielcy i uznani przechodzą obecnie na drugi plan, ustępując miejsca twórcom mniej znanym (przynajmniej w Polsce) i niestety mniej utalentowanym. W prezentowanych na tegorocznym przeglądzie dziełach zabrakło mi przede wszystkim tego, za co najbardziej lubimy filmy naszych południowych sąsiadów – przaśnego, swojskiego humoru, dystansu do samych siebie i lekkości w ukazywaniu poważnych problemów. Kino czeskie, a przynajmniej to, które miałam okazję oglądać w Cieszynie, stało się przygnębiające. Na dodatek jego twórcy w nazbyt błahy sposób podchodzą do poruszanych przez siebie tematów, bardzo często zresztą poważnych. Nawet Bohdan Sláma, jedyny przedstawiciel tzw. nowego kina czeskiego na tegorocznym przeglądzie, w swoim najnowszym filmie „Mój nauczyciel” (2008) odniósł się do kwestii homoseksualizmu w sposób zaskakująco nieprzekonywujący i stereotypowy, pozbawiony subtelności, której zagadnienie to wymaga. Filmy Slámy wyróżniała do tej pory dogłębna, humanistyczna wrażliwość. W poprzednich dziełach reżyser sprawnie przedstawiał postaci oraz konstruował ciekawe fabuły. Być może tym razem zabrakło mu zapału albo pomysłu. Prawdą jest też, że twórca zajął się tematem, na który ewidentnie trudno było się mu wypowiedzieć. Historia Petra – nauczyciela biologii, który z niejasnych przyczyn przeprowadza się z Pragi do małego miasteczka, by tam zacząć „nowe” życie, wydaje się zbyt sztampowa. Reżyser najwyraźniej starał się dowieść, że nie da się uciec przed swoją naturą. Jednak w pewnym momencie bohaterowie wymknęli się spod jego kontroli, a fabuła filmu zaczęła się rozmywać, prowadząc do bardzo niejasnego, pozbawionego logiki finału.
W dziejach czeskiej kinematografii funkcjonuje formacja raczej nieznana polskiej publiczności. To tak zwana aksamitna generacja – reżyserzy tworzący tuż po upadku komunizmu. Na początku lat dziewięćdziesiątych to właśnie w tej grupie krytycy pokładali nadzieje związane z dobrym kinem, świeżym spojrzeniem ogarniającym przemiany społeczno-polityczne w Czechach. Grupa ta nie przetrwała próby czasu, ale niektórzy jej przedstawiciele tworzą do dziś. Jednym z nich jest Zdeněk Tyc. W tym roku mogliśmy obejrzeć jego oparty na faktach film „El Paso”. Po raz kolejny reżyser zajął się problematyką romskiej społeczności. Mimo że w swoim filmie stara się walczyć ze dotyczącymi Romów stereotypami (z którymi mają problem główni, „nieromscy” bohaterowie jego dzieła), w pewien sposób stereotypy te umacnia. W opowieści o młodej wdowie, matce siedmiorga dzieci niepotrafiącej poradzić sobie z życiem i odrzucającej wszystkie pomocne dłonie, zabrakło przede wszystkim próby wniknięcia w kulturę Romów. Tylko poznanie prawdy prowadzi do zrozumienia. A ponieważ trudno nam pojąć motywy kierujące główną bohaterką, dumną Cyganką, wydaje się ona postacią po prostu irytującą. Próby pomocy traktuje jak jałmużnę i nie potrafi zrozumieć, że życie w jakimś społeczeństwie (w tym wypadku czeskim), wymaga kompromisów. Te ostanie najwyraźniej nie są zgodne z jej przekonaniami, które z kolei niewiele znaczą wobec prawa. Jednak film Tyca przynosi również pewną dozę optymizmu – pokazuje, że istnieją ludzie, którzy potrafią przezwyciężyć stereotypy, starają się zrozumieć innych i w razie konieczności nieść im pomoc.
Trzy kolejne filmy: „Promienie” (reż. Tomáš Řehořek, 2009), „Dzieci nocy” (reż. Michaela Pavlátová, 2008) oraz „Kuleczki” (reż. Olga Dabrowská, 2007) to przykłady kina bez pomysłu, podążającego prostą ścieżką, wykorzystującego utarte schematy, przewidywalnego, a w dodatku niesprawnie zrealizowanego. Wszystkie opowiadają o miłości, o jej braku, o próbach jej odnalezienia, oswojenia, w końcu o osamotnieniu – tematach bez wątpienia istotnych, ale podanych w sposób zbyt prosty. Reżyserzy starają się pokazać indywidualne dramaty postaci (no właśnie – zawsze dramaty, nigdy szczęście) i uzmysłowić widzom, że mogą one dotknąć każdego – bogacza, biedaka, młodzieńca, starca czy księdza. Wszak każdy na miłość zasługuje, każdy jej szuka i upatruje w niej szczęścia – do takiego truizmu sprowadza się zarazem uniwersalność, jak i ogólnikowość tych filmów.
Mocną stroną czeskiego kina prezentowanego na tegorocznym przeglądzie okazały się filmy dokumentalne. W grupie tej wyróżniał się między innymi wchodzący właśnie na polskie ekrany „Obywatel Havel”. Od momentu wyboru na prezydenta Republiki Czeskiej w 1992 roku, do końca jego drugiej kadencji w 2003 roku Havlowi towarzyszył dokumentalista Pavel Koutecký, który nakręcił dziewięćdziesiąt godzin materiału, z czego powstał dwugodzinny dokument. Reżyser sportretował czeskiego prezydenta jako człowieka o niepowtarzalnym poczuciu humoru, swobodnego i wesołego, a z drugiej strony świadomego ciążącej na nim odpowiedzialności i traktującego pełnione przez siebie funkcje jak powołanie. Udało się to między innymi dlatego, że Havel zachowywał się w obecności kamery bardzo naturalnie, bez względu na to, czy towarzyszyła mu ona w gabinecie, czy w bardziej swobodnym otoczeniu domowego ogniska, czy rejestrowała poważne spotkania z prezydentami innych krajów, czy tragiczne wydarzenia z życia bohatera (śmierć żony, ciężka choroba). W każdej sytuacji Havel po prostu „jest sobą” – człowiekiem sympatycznym, skromnym, niczego przed kamerą nie udającym, nie starającym się być kimś innym niż w rzeczywistości.
Kolejnym ciekawym dokumentem był obraz „René” autorstwa Heleny Třeštíkovej – surowy w formie, „czysty” dokument o notorycznym recydywiście, pisarzu, człowieku, który nie potrafił odnaleźć się w otaczającej go rzeczywistości. Bohatera poznajemy, gdy ma siedemnaście lat i po raz pierwszy trafia do więzienia. Od tego czasu kamera towarzyszy mu prawie zawsze, nawet w celi, do której będzie zresztą często wracał. Momenty, których nie udało się nakręcić, zostały zrekonstruowane przez zastosowanie narracji z offu, zawierającej fragmenty listów pisanych przez Renego do reżyserki. Czy istnieje coś takiego jak dystans reżysera do „swojego” bohatera? Třeštíková towarzyszyła Renemu przez połowę jego życia; to ona pomogła mu wydać pierwszą, napisaną w więzieniu książkę. Nawet po tym, jak bohater okradł jej mieszkanie, nadal się nim interesowała, wierząc w jego resocjalizację. Zastanawiający jest też wpływ grupy realizującej film na życie Renego. Być może to dzięki nim bohater otrzymał w ogóle szansę na wydanie swoich książek i stanie się kimś więcej niż zwyczajnym złodziejaszkiem i recydywistą nieprzystosowanym do życia na wolności.
Myśleć po polsku, myśleć po czesku
Bardzo dobrze w porównaniu z filmami czeskimi wypadły w tym roku filmy polskie. Odnoszę wrażenie, że w naszej kinematografii „coś drgnęło”. Kino Na Granicy to doskonała okazja do porównania polskiej sztuki filmowej z produkcjami sąsiadów. Mimo że przegląd nie ma charakteru plebiscytu, mogę stwierdzić, że chyba po raz pierwszy w jego historii polskie produkcje okazały się lepsze od pozostałych. Większość obrazów prezentowanych na tegorocznym festiwalu gościła już na ekranach polskich kin. Dzieła takie jak „Drzazgi”, „Boisko bezdomnych”, „Rysa”, „33 sceny z życia”, „Mała Moskwa” czy „Cztery noce z Anną”, znane polskiej publiczności, wśród czeskich widzów wzbudziły zainteresowanie. Najnowszy film Jerzego Skolimowskiego, wyświetlany przedpremierowo „Jeszcze nie wieczór” Jacka Bławuta oraz „Tatarak” Andrzeja Wajdy cieszyły się znaczną popularnością
i prezentowane były przy pełnej widowni.
Mimo to nasze rodzime kino jest nadal wyjątkowo hermetyczne, skierowane przede wszystkim do polskiego widza. Filmy takie jak „Mała Moskwa” i „Rysa” były niezrozumiałe dla części czeskich odbiorców ze względu na swoje historyczno-polityczne zakorzenienie. Z kolei „Drzazgi” są przykładem hermetyzmu regionalnego – „śląskość” filmu Macieja Pieprzycy może się okazać niezrozumiała nawet dla Polaków pochodzących z innych części kraju. Chociaż każdy z tych obrazów zawiera ślady uniwersalnego przesłania, do jego odczytania potrzebna jest typowo polska wrażliwość. Może podobnie dzieje się z filmami czeskimi – przestają być zabawnymi komediami, do których jesteśmy przyzwyczajeni i żeby je w pełni zrozumieć i docenić, trzeba „myśleć po czesku”?
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |