
OBRAZY O MALARSTWIE
A
A
A
W pomieszczeniu wisi osiem płócien. Ich autorem jest Piotr Janas, a pomieszczenie, w którym są prezentowane, jest siedzibą Fundacji Galerii Foksal. To jedyne informacje, które mogę podać z całą pewnością i konkretnie. Wracając do obrazów, patrzę na nie, choć liczę dopiero po chwili (najpierw omiatam je wzrokiem) i zaczynam pojmować, że praca, którą pobieżnie widziałam na klatce schodowej stylistycznie odpowiada tym w sali, więc prawdopodobnie należy do wystawy. Będę musiała przyjrzeć się jej jeszcze raz, kiedy będę wychodzić z galerii. Póki co, mam przed sobą przejrzystą ekspozycję. Osiem prac, większość dużych formatem, wszystkie pozbawione ram, z wyjątkiem jednej na białym, bądź ledwie zabarwionym różem tle. Dobrze czują się w środowisku ściany. Pozytywnie reagują na rząd okien z boku i naprzeciwka. Jest czym oddychać. Powietrza i przestrzeni wystarcza i widzowi i obrazom. A co jest na nich widoczne? Próba zrezygnowania z wiedzy powodzi się. Przeczytane wcześniej dane o artyście, o jego bieżących wyborach, motywach i motywacjach ulatują. Żaden obraz nie ma tytułu. Dzięki temu nie przywodzi na myśl żadnych skrawków teorii czy skojarzeń intelektualnych. Widz stoi przed obrazami. Może patrzeć na nie łącznie bądź przyglądać się poszczególnym pracom. Uspokaja się. Nie musi biegać, nie jest przytłoczony, może dać sobie czas. Widzi wszystkie prace. Ma jedną w pamięci – tę na klatce, na potem... Chyba nawet nie dąży do nazywania poszczególnych płócien, zapamiętuje je, odwraca się i znów sobie przypomina. Z obrazów tych można czytać jak z fusów. Niedokładne kształty, na pierwszy rzut oka powstałe przez zatarcie, zalanie czegoś, co chwilami chce wyłonić się spod plątaniny barw i linii, pobudzają wyobraźnię.
Wzięłam kartkę i kolejno wypisałam, co widzę. Jak dziecko naiwnie odczytywałam kształty z chmur, fusów, wosku lanego przez klucz. Odczuwałam potrzebę zapisania widzianych przeze mnie form. Gdybym od nich odeszła, nie mogłabym myśleć o nich tak absurdalnie przedmiotowo. Obawiałam się, że zechcę uogólniać, szukać wspólnego mianownika, dopasować jakąś teorię, powiedzieć coś o nieprzedstawionym itp. Nie chciałam. Najpierw skojarzenia banalne. A potem zobaczymy.
Płótno pierwsze: rozpoznaję meduzę dźgniętą wieloma, niemal równolegle wobec siebie spadającymi ostrymi, grafitowymi w kolorze elementami, prętami, metalowymi opiłkami, czy czymś takim. W miejscu spotkania z fioletowo-purpurową meduzą widać ślady strużyn, ugodzona forma puszcza farbę. Pomeduzowe odbarwienia delikatnie przełamują białe tło. Nie zdążyłam przyzwyczaić się do mej meduzy, a tu oko właśnie porzuciło zamysł postrzegania jej jako takiej i jęło odkrywać w kształcie odwrócony parasol. Strużyny i rozmyty kształt zdają się być następstwem deszczu, spadające opiłki pasowałyby do graficznych przedstawień kropli, całość pasuje do chmurnego, deszczowego tworu. Ucieszyłam się. Widzę nastroje, wodny, niewyraźny świat, choć raz jest to parasol, a raz meduza. Obraz kojarzę mokro. Nie myślę jednak o zamiarze artysty, przechodzę do kolejnej zagadki.
Płótno drugie. Tym razem tonacja różowa ze stróżkami trzyma przez moment w niepewności. Po chwili jednak dostrzegam różową rosiczkę połykającą całą masę splątanych linii, w tym znów coś przypominającego swym ostrym kształtem metalowy, pokaźny pręt. Mimo, że wydedukowana rzeczywistość mogłaby wydać się przerażającą, oddycham z ulgą. „Coś widzę”. Rosiczka nie do końca pozostaje w znanym jej świecie, bo oto zza niej, po prawej stronie, wyrasta czworokątna płytka o ostrych krawędziach, której szorstkość i twardość potęguje jej turkusowy kolor. Wydaje się, że rosiczka ma tutaj część etatu lampy naftowej, a płytka – lusterko, zaśniedziała miedź, odbija jej światło. Rosiczka z opcją lampy nie do końca jest szczelna. Widać strużki farby...
Po dwóch w zasadzie dość różowych w wyrazie obrazach, trzeci zupełnie różni się od nich. Na czarnym tle oczom widza jawi się obrys kobiety w wielkim uogólnieniu, pociągnięty białą, nerwową linią. Kobietę identyfikować może jedynie realistyczny srebrny naszyjnik, umieszczony na możliwej do wyobrażenia w tamtym miejscu szyi. Ponadto gdzieś na wysokości piersi, zawieszone trochę w próżni, prezentują się dwa sznury prawdziwych koralików - różowy i turkusowy.
Płótno czwarte: twór wydaje się pędzić i rozpękać się równocześnie, u dołu jakby bulwiasty, na górze z grzywą, brudnoczerwony, choć przechodzi w zamazany róż. Dość bezpostaciowe kształty, niemniej widać ruch, po prostu... Płótno piąte: coś na kształt prostowanego wieszaka na ubrania, ukazujące zarazem fazy i stadia odginania. Efekt, nazwijmy go umownie końcowym, choć przecież może być pierwszym, zaznaczony jest najbardziej zdecydowaną, prawie czarną linią, pozostałe stadia szarościami, niewyraźnie i nieostro. Tu także rozlała się fala różu, która miesza się z bielą tła. Łezka różowego ciepła trochę studzi się w błękicie, a może dopełnia...
Płótno szóste: coś jakby nieregularny kłębek niekonsekwentnych linii konfrontowany z zimnym, czarnym prostokątem o ostrych krawędziach. Płótno siódme: duże, przedzielone pionową deską, ale też składające się z dwóch osobnych przylegających do siebie części. Po obu stronach przebiegającego pośrodku pionowego akcentu widać dwie szale, a przez nie przelewa się i stapia, a raczej spala materia różu i szarości, wyglądająca jak zwały ciała. Dymi. Chciałoby się śledzić proces przemian, ale wzrok bezradnie poszukuje początków ruchu to tu, to znów tam. Nie wiadomo, co to jest. Nawet nie chodziłoby o zdeformowanie. Przeszkadza fragmentaryzacja i niechęć do odczytywania i odnajdywania pierwiastka cielesnego.
Podobna niechęć odnoszenia zobaczonego do ciała i jego wewnętrznych struktur zmusza do postrzegania płótna ósmego jako wylewającej się olbrzymiej krewetki, monumentalnego nalanego ciemnoróżowego czy brudnoczerwonawego cielska z jakimś wnętrzem u dołu. Wychodząc na klatkę schodową z ulgą zobaczyć można jedynie sprawiający wrażenie dymiącego, spadający stół z powyłamywanymi nogami. Świetny na klatkę schodową, samą formą i przestrzenią sugerującą ruch raz to wstępujący, raz zstępujący. Nic dodać, nic ująć.
Inwentaryzacja dobiega końca. Co zyskuje widz, który jeszcze tego nie widział, poza irytacją w związku z omówieniem subiektywnych odczuć kogoś innego. Co ma robić, gdy ma przed sobą kolejny materiał do zapomnienia. A może raczej uda mu się popatrzeć na te prace, bez widzenia przedmiotowego? Może postoi chwile dłużej, aż wywietrzeją wieszaki i meduzy. Przecież tak naprawdę w ogóle ich nie ma.
Tak naprawdę wita i żegna nas nasza wyobraźnia. Trochę buntuje się przeciw szukującym ją elementom, niewygodnym do wyjaśnienia konfrontacjom form miękkich i twardych. Sama, wydaje się, ma prawo do wizji spójnych. Obrazy Janasa nie do końca tę spójność wrażenia chcą gwarantować. Na nic oburzenie, że fusowaty twór nie jest konsekwentny. Może gdyby taki był, na nic okazałyby się rozważania o względności wyobrażeń. Po prostu byłby tym wyobrażonym. A tak, obrazy mienią się. Raz nic nie oznaczają, nic nie przedstawiają, nic nie zasłaniają, ani nie odsłaniają, to znów przecinają, drążą i wiercą się... Dzięki temu tok myśli zwiedziony na manowce absurdalności wraca do malarstwa, a pozostawia w spokoju i tak umowną, niepewną fabułę. A myślenie o malarstwie, to chyba już całkiem niezły rezultat.
Fotografie dzięki uprzejmości Fundacji Galerii Foksal.
Wzięłam kartkę i kolejno wypisałam, co widzę. Jak dziecko naiwnie odczytywałam kształty z chmur, fusów, wosku lanego przez klucz. Odczuwałam potrzebę zapisania widzianych przeze mnie form. Gdybym od nich odeszła, nie mogłabym myśleć o nich tak absurdalnie przedmiotowo. Obawiałam się, że zechcę uogólniać, szukać wspólnego mianownika, dopasować jakąś teorię, powiedzieć coś o nieprzedstawionym itp. Nie chciałam. Najpierw skojarzenia banalne. A potem zobaczymy.
Płótno pierwsze: rozpoznaję meduzę dźgniętą wieloma, niemal równolegle wobec siebie spadającymi ostrymi, grafitowymi w kolorze elementami, prętami, metalowymi opiłkami, czy czymś takim. W miejscu spotkania z fioletowo-purpurową meduzą widać ślady strużyn, ugodzona forma puszcza farbę. Pomeduzowe odbarwienia delikatnie przełamują białe tło. Nie zdążyłam przyzwyczaić się do mej meduzy, a tu oko właśnie porzuciło zamysł postrzegania jej jako takiej i jęło odkrywać w kształcie odwrócony parasol. Strużyny i rozmyty kształt zdają się być następstwem deszczu, spadające opiłki pasowałyby do graficznych przedstawień kropli, całość pasuje do chmurnego, deszczowego tworu. Ucieszyłam się. Widzę nastroje, wodny, niewyraźny świat, choć raz jest to parasol, a raz meduza. Obraz kojarzę mokro. Nie myślę jednak o zamiarze artysty, przechodzę do kolejnej zagadki.
Płótno drugie. Tym razem tonacja różowa ze stróżkami trzyma przez moment w niepewności. Po chwili jednak dostrzegam różową rosiczkę połykającą całą masę splątanych linii, w tym znów coś przypominającego swym ostrym kształtem metalowy, pokaźny pręt. Mimo, że wydedukowana rzeczywistość mogłaby wydać się przerażającą, oddycham z ulgą. „Coś widzę”. Rosiczka nie do końca pozostaje w znanym jej świecie, bo oto zza niej, po prawej stronie, wyrasta czworokątna płytka o ostrych krawędziach, której szorstkość i twardość potęguje jej turkusowy kolor. Wydaje się, że rosiczka ma tutaj część etatu lampy naftowej, a płytka – lusterko, zaśniedziała miedź, odbija jej światło. Rosiczka z opcją lampy nie do końca jest szczelna. Widać strużki farby...
Po dwóch w zasadzie dość różowych w wyrazie obrazach, trzeci zupełnie różni się od nich. Na czarnym tle oczom widza jawi się obrys kobiety w wielkim uogólnieniu, pociągnięty białą, nerwową linią. Kobietę identyfikować może jedynie realistyczny srebrny naszyjnik, umieszczony na możliwej do wyobrażenia w tamtym miejscu szyi. Ponadto gdzieś na wysokości piersi, zawieszone trochę w próżni, prezentują się dwa sznury prawdziwych koralików - różowy i turkusowy.
Płótno czwarte: twór wydaje się pędzić i rozpękać się równocześnie, u dołu jakby bulwiasty, na górze z grzywą, brudnoczerwony, choć przechodzi w zamazany róż. Dość bezpostaciowe kształty, niemniej widać ruch, po prostu... Płótno piąte: coś na kształt prostowanego wieszaka na ubrania, ukazujące zarazem fazy i stadia odginania. Efekt, nazwijmy go umownie końcowym, choć przecież może być pierwszym, zaznaczony jest najbardziej zdecydowaną, prawie czarną linią, pozostałe stadia szarościami, niewyraźnie i nieostro. Tu także rozlała się fala różu, która miesza się z bielą tła. Łezka różowego ciepła trochę studzi się w błękicie, a może dopełnia...
Płótno szóste: coś jakby nieregularny kłębek niekonsekwentnych linii konfrontowany z zimnym, czarnym prostokątem o ostrych krawędziach. Płótno siódme: duże, przedzielone pionową deską, ale też składające się z dwóch osobnych przylegających do siebie części. Po obu stronach przebiegającego pośrodku pionowego akcentu widać dwie szale, a przez nie przelewa się i stapia, a raczej spala materia różu i szarości, wyglądająca jak zwały ciała. Dymi. Chciałoby się śledzić proces przemian, ale wzrok bezradnie poszukuje początków ruchu to tu, to znów tam. Nie wiadomo, co to jest. Nawet nie chodziłoby o zdeformowanie. Przeszkadza fragmentaryzacja i niechęć do odczytywania i odnajdywania pierwiastka cielesnego.
Podobna niechęć odnoszenia zobaczonego do ciała i jego wewnętrznych struktur zmusza do postrzegania płótna ósmego jako wylewającej się olbrzymiej krewetki, monumentalnego nalanego ciemnoróżowego czy brudnoczerwonawego cielska z jakimś wnętrzem u dołu. Wychodząc na klatkę schodową z ulgą zobaczyć można jedynie sprawiający wrażenie dymiącego, spadający stół z powyłamywanymi nogami. Świetny na klatkę schodową, samą formą i przestrzenią sugerującą ruch raz to wstępujący, raz zstępujący. Nic dodać, nic ująć.
Inwentaryzacja dobiega końca. Co zyskuje widz, który jeszcze tego nie widział, poza irytacją w związku z omówieniem subiektywnych odczuć kogoś innego. Co ma robić, gdy ma przed sobą kolejny materiał do zapomnienia. A może raczej uda mu się popatrzeć na te prace, bez widzenia przedmiotowego? Może postoi chwile dłużej, aż wywietrzeją wieszaki i meduzy. Przecież tak naprawdę w ogóle ich nie ma.
Tak naprawdę wita i żegna nas nasza wyobraźnia. Trochę buntuje się przeciw szukującym ją elementom, niewygodnym do wyjaśnienia konfrontacjom form miękkich i twardych. Sama, wydaje się, ma prawo do wizji spójnych. Obrazy Janasa nie do końca tę spójność wrażenia chcą gwarantować. Na nic oburzenie, że fusowaty twór nie jest konsekwentny. Może gdyby taki był, na nic okazałyby się rozważania o względności wyobrażeń. Po prostu byłby tym wyobrażonym. A tak, obrazy mienią się. Raz nic nie oznaczają, nic nie przedstawiają, nic nie zasłaniają, ani nie odsłaniają, to znów przecinają, drążą i wiercą się... Dzięki temu tok myśli zwiedziony na manowce absurdalności wraca do malarstwa, a pozostawia w spokoju i tak umowną, niepewną fabułę. A myślenie o malarstwie, to chyba już całkiem niezły rezultat.
Fotografie dzięki uprzejmości Fundacji Galerii Foksal.
Piotr Janas "Zet,ziet, zet". Fundacja Galerii Foksal, Warszawa 15.05-12.06.2009.

Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |