
COURAGE, MA CHÈRE, COURAGE!
A
A
A
Czarne zawarło jakiś dziwny układ z diabłem. Diabłem poszukiwania prawdy o ludziach z pogranicza, rzecz jasna. Rezultaty tego paktu widać po kolejnych publikacjach. Od niedawna w księgarniach pojawił się kolejny dowód w tej sprawie: „Wyjście z Egiptu” André Acimana. Książka momentami tak piękna, że aż zapierająca dech w piersiach.
Wydawnictwo – piórem Michała Sobelmana – podpowiada, że ta książka to „jedna z najpiękniejszych sag rodzinnych”, a także opis „dziejów zamożnej żydowskiej rodziny, która przybyła do Egiptu z Konstantynopola na początku XX wieku”. Wszystko się zgadza, oczywiście, choć prawdą jest też, że kwestie stricte historyczne i tożsamościowe doskonale mieszają się tu z czymś więcej: smakiem przemijania, dowcipem losu, antropologią bliskości. Wszystkim, co sprawia, że tematy najcięższe, takie jak powaga życia i śmierci czy siła miłości, unoszą się gdzieś w przestrzeń i tańczą w powietrzu niczym pyłki wiosenną porą.
Piszę teraz o tym wszystkim z faktycznie lekką zwiewnością i spokojem, ale przyznać muszę, że wejście w rytm tej prozy wcale do łatwych zadań nie zależało. Lekturę zaczynałem bodaj z trzy razy, zawsze odkładając ją na kilka dni potem. Udało się w końcu i wtedy okazało się, że czytanie było jak podróż przez alejki pełne egzotycznych zapachów, do których nie przywykł mój węch. O dziwnej konsystencji, obce, a zarazem bardzo kuszące – takie są bowiem pierwsze akapity „Wyjścia z Egiptu”. Z czasem, gdy moja czujność się uspokoiła i przyzwyczaiła do dziwności atmosfery, horyzont zaczął widnieć, a rzeczywistość oparta o język wystukiwała swój rytm własną logiką: anegdotycznie, nieśpiesznie, melancholijnie.
Początek to historia wuja Wila. Wuj w słowniku hierarchii rodzinnych nie zajmuje oczywiście tak doniosłej pozycji, jak matka czy ojciec. Już sam fakt, że to właśnie on stanął w centrum zainteresowania Acimana, staje się symboliczny. Historię rodzinną, możemy postawić jedną z wielu tez uzasadniających przewrotność tej sagi, czasem dobrze ocenić z perspektywy satelitów, postaci może nie najistotniejszych w indeksie pokrewieństwa, ale na tyle wyrazistych, że mówią o konfliktach, które ciążą na pokoleniach.
Co mówi postać ekscentrycznego Wila, nazwanego tak przez podobieństwo do cesarza Wilhelma, „żołnierza, handlarza, oszusta, szpiega”? Przypomina przede wszystkim o konflikcie między sefardyjczykami i aszkenazyjczykami. Sam wuj, jak i cała rodzina, należą do tych pierwszych, a więc cięgi dostają się tym drugim. Za zły słuch. Za oziębłość. I generalnie za złe maniery. Listę można by wydłużać. Szczegóły jednak są mało ważne. Istotne jest odkrycie i wydobyta z całą odpowiedzialnością wydobywania trudnych tematów wewnątrz (Żydzi a Żydzi) już i tak trudnego tematu (Żydzi a świat) obserwacja, którą zamknąć można w stwierdzeniu: człowiek nie jest aniołem niezależnie od tego, ile doświadczył cierpień ze strony tak zwanej, szeroko pojętej kultury.
Zresztą – co tam cierpienie!
„Wyjście z Egiptu”, choć niewątpliwie dotyka bolesnych kwestii tożsamości i konfliktów, także na tle narodowościowym – jest głównie hymnem na cześć życia i losu. Znaczące jest w tym wszystkim to, że najważniejszym bohaterem tej przewrotnej sagi rodzinnej jest Aleksandria – miasto nie swoje, „obce” (jak dobitnie mówi jeden z bohaterów w pewnym momencie), a jednak potwornie kuszące i wciągające. Do Aleksandrii przybywa z Konstantynopola opisywana rodzina z początkiem XX wieku. Faktyczne lokowanie w nowym miejscu stanie się kolejnym symbolem – wygnania i zarazem poszukiwania. Także smaków życia. A życie w Egipcie, trzeba przyznać, ma swój specyficzny smak. Czuć go w promieniach gorącego słońca, na rue Memphis, małych ulicznych targach, podczas nocy pełnych wyjących kotów i wygłodniałych szczekających psów. Unikatowa atmosfera przejawia się także w różnorodności, w życiu na skraju, które specjalizujące się w publikowaniu opowieści z pogranicza wydawnictwo Czarne tak bardzo ceni. Słychać to wszystko nie tylko w narracji, ale także języku. I nie chodzi tu tylko o specyficzny sposób wyrażania się bohaterów, ale po prostu: o miks francuskiego, hiszpańskiego czy ladino – języków, które usiłują nazwać, każdy na swój sposób, emocje i myśli.
Życie na pograniczu, paradoksy i sprzeczności najlepiej można studiować na przykładzie bohaterów. Aciman wyrazistymi kredkami odmalowuje ich indywidualności, zamykając je na przykład w drobnych nerwicach czy niegroźnych natręctwach. Dajmy na to „trójkowa” pasja ciotki Elizy, która „powtarzała zawsze, że nieszczęścia chodzą trójkami. Jeśli stłukłeś dwa talerze, nikt nie będzie zaskoczony, gdy z twoich rąk wysunie się trzeci. Jeśli zranisz się dwa razy, możesz być pewien, że kolejny taki incydent już jest blisko – trzeba tylko czekać, aż jakieś ostre narzędzie znajdzie się blisko twojej skóry”. Albo niebywale barwny opis dwóch sąsiadek – kobiet, które zostały potem babkami narratora. Jednej z nich, Świętej, wypomina narrator na przykład fasadowość w ten oto sposób: „»Zaraz sobie przypomnę«, zapowiadała, wiedząc doskonale, że we włosko-bizantyjskim świecie, z którego się wywodziła, gdzie kichnięcie w środku zdania uwiarygodniało to, co się akurat mówi, wszelkie zaniki pamięci były przyjmowane jako oznaki nieszczerości”. Moc ironii, ale też – trzeba przyznać – wiele w tym czułości. Rodzina to w końcu przecież. A bliskość można wyrażać na wiele sposobów.
Dodać tutaj muszę, gospodarując na to osobny akapit, że podoba mi się styl, w jaki – bezceremonialnie – narrator pisze o różnych tajemnicach i tabu rodzinnych. Nie chodzi tu jedynie o wspomniane złośliwe uwagi charakterologiczne. Mowa tu także o powszechnej co kilka stron złudnej nadziei na miłość, traktowaną często jako racjonalna transakcja, czy o chorobach, których przebieg relacjonowany jest z zadziwiającą gorliwością. Jest w tym jednak metoda. Narrator, podsuwając czasem groźnie brzmiące zdania, uświadamia, jak cenne jest życie i jak krótkotrwałe szczęście oraz – tak, tak, moi drodzy! – zdrowie także. „Woreczek żółciowy, dobre sobie. (…) Moja biedna matka, niech odpoczywa w pokoju, ona naprawdę cierpiała na kamienie żółciowe. W końcu na to umarła, bez słowa skargi. Nikt wtedy nie słyszał o środkach uśmierzających ból. Można było najwyżej zacisnąć pięść, wetknąć ją sobie w usta i cierpieć po cichu, żeby nie obudzić dzieci”. Przy takich wyznaniach grymas ironicznego półuśmiechu powoli przeobraża się w milczącą powagę i zadumę nad kruchością i dramatycznością egzystencji. Nawet jeśli jest to wszystko czasem podlane melodramatem.
Naprawdę piękna to książka i naprawdę podoba mi się ten dowód paktu z diabłem poszukiwania prawdy o tożsamości ludzi z pogranicza. „Wyjście z Egiptu” to bowiem szczęśliwe połączenie opowieści o kulturowych zmaganiach z opowieścią – po prostu. Taką, jaką się czyta w tramwaju czy jadąc pociągiem. Soczysta, pełna pasji i poszukiwania – taka jak historia rodzinna. W tym wypadku jednak towarzyszy jej wyjątkowy smak południowego powietrza i emocji, które nieustannie się ścierają ze sobą. Ścierają zwłaszcza dlatego, że bohaterowie tej książki – co by nie mówić o ich pysze, zachłanności, skłonności do kłamstewek i oszustw – wciąż poszukują swojego miejsca. Aleksandria, bohaterka tej książki, to tylko jeden z przystanków. Końcówka „Wyjścia z Egiptu” pod tym względem to zapowiedź nowej opowieści i nowej drogi. Bo, jak mówi jedna z bohaterek, ciotka Flora, po tym, jak zaciągnęła się głęboko papierosem: „Świat jest za mały. Czasu też jest za mało”. Niestety.
Wydawnictwo – piórem Michała Sobelmana – podpowiada, że ta książka to „jedna z najpiękniejszych sag rodzinnych”, a także opis „dziejów zamożnej żydowskiej rodziny, która przybyła do Egiptu z Konstantynopola na początku XX wieku”. Wszystko się zgadza, oczywiście, choć prawdą jest też, że kwestie stricte historyczne i tożsamościowe doskonale mieszają się tu z czymś więcej: smakiem przemijania, dowcipem losu, antropologią bliskości. Wszystkim, co sprawia, że tematy najcięższe, takie jak powaga życia i śmierci czy siła miłości, unoszą się gdzieś w przestrzeń i tańczą w powietrzu niczym pyłki wiosenną porą.
Piszę teraz o tym wszystkim z faktycznie lekką zwiewnością i spokojem, ale przyznać muszę, że wejście w rytm tej prozy wcale do łatwych zadań nie zależało. Lekturę zaczynałem bodaj z trzy razy, zawsze odkładając ją na kilka dni potem. Udało się w końcu i wtedy okazało się, że czytanie było jak podróż przez alejki pełne egzotycznych zapachów, do których nie przywykł mój węch. O dziwnej konsystencji, obce, a zarazem bardzo kuszące – takie są bowiem pierwsze akapity „Wyjścia z Egiptu”. Z czasem, gdy moja czujność się uspokoiła i przyzwyczaiła do dziwności atmosfery, horyzont zaczął widnieć, a rzeczywistość oparta o język wystukiwała swój rytm własną logiką: anegdotycznie, nieśpiesznie, melancholijnie.
Początek to historia wuja Wila. Wuj w słowniku hierarchii rodzinnych nie zajmuje oczywiście tak doniosłej pozycji, jak matka czy ojciec. Już sam fakt, że to właśnie on stanął w centrum zainteresowania Acimana, staje się symboliczny. Historię rodzinną, możemy postawić jedną z wielu tez uzasadniających przewrotność tej sagi, czasem dobrze ocenić z perspektywy satelitów, postaci może nie najistotniejszych w indeksie pokrewieństwa, ale na tyle wyrazistych, że mówią o konfliktach, które ciążą na pokoleniach.
Co mówi postać ekscentrycznego Wila, nazwanego tak przez podobieństwo do cesarza Wilhelma, „żołnierza, handlarza, oszusta, szpiega”? Przypomina przede wszystkim o konflikcie między sefardyjczykami i aszkenazyjczykami. Sam wuj, jak i cała rodzina, należą do tych pierwszych, a więc cięgi dostają się tym drugim. Za zły słuch. Za oziębłość. I generalnie za złe maniery. Listę można by wydłużać. Szczegóły jednak są mało ważne. Istotne jest odkrycie i wydobyta z całą odpowiedzialnością wydobywania trudnych tematów wewnątrz (Żydzi a Żydzi) już i tak trudnego tematu (Żydzi a świat) obserwacja, którą zamknąć można w stwierdzeniu: człowiek nie jest aniołem niezależnie od tego, ile doświadczył cierpień ze strony tak zwanej, szeroko pojętej kultury.
Zresztą – co tam cierpienie!
„Wyjście z Egiptu”, choć niewątpliwie dotyka bolesnych kwestii tożsamości i konfliktów, także na tle narodowościowym – jest głównie hymnem na cześć życia i losu. Znaczące jest w tym wszystkim to, że najważniejszym bohaterem tej przewrotnej sagi rodzinnej jest Aleksandria – miasto nie swoje, „obce” (jak dobitnie mówi jeden z bohaterów w pewnym momencie), a jednak potwornie kuszące i wciągające. Do Aleksandrii przybywa z Konstantynopola opisywana rodzina z początkiem XX wieku. Faktyczne lokowanie w nowym miejscu stanie się kolejnym symbolem – wygnania i zarazem poszukiwania. Także smaków życia. A życie w Egipcie, trzeba przyznać, ma swój specyficzny smak. Czuć go w promieniach gorącego słońca, na rue Memphis, małych ulicznych targach, podczas nocy pełnych wyjących kotów i wygłodniałych szczekających psów. Unikatowa atmosfera przejawia się także w różnorodności, w życiu na skraju, które specjalizujące się w publikowaniu opowieści z pogranicza wydawnictwo Czarne tak bardzo ceni. Słychać to wszystko nie tylko w narracji, ale także języku. I nie chodzi tu tylko o specyficzny sposób wyrażania się bohaterów, ale po prostu: o miks francuskiego, hiszpańskiego czy ladino – języków, które usiłują nazwać, każdy na swój sposób, emocje i myśli.
Życie na pograniczu, paradoksy i sprzeczności najlepiej można studiować na przykładzie bohaterów. Aciman wyrazistymi kredkami odmalowuje ich indywidualności, zamykając je na przykład w drobnych nerwicach czy niegroźnych natręctwach. Dajmy na to „trójkowa” pasja ciotki Elizy, która „powtarzała zawsze, że nieszczęścia chodzą trójkami. Jeśli stłukłeś dwa talerze, nikt nie będzie zaskoczony, gdy z twoich rąk wysunie się trzeci. Jeśli zranisz się dwa razy, możesz być pewien, że kolejny taki incydent już jest blisko – trzeba tylko czekać, aż jakieś ostre narzędzie znajdzie się blisko twojej skóry”. Albo niebywale barwny opis dwóch sąsiadek – kobiet, które zostały potem babkami narratora. Jednej z nich, Świętej, wypomina narrator na przykład fasadowość w ten oto sposób: „»Zaraz sobie przypomnę«, zapowiadała, wiedząc doskonale, że we włosko-bizantyjskim świecie, z którego się wywodziła, gdzie kichnięcie w środku zdania uwiarygodniało to, co się akurat mówi, wszelkie zaniki pamięci były przyjmowane jako oznaki nieszczerości”. Moc ironii, ale też – trzeba przyznać – wiele w tym czułości. Rodzina to w końcu przecież. A bliskość można wyrażać na wiele sposobów.
Dodać tutaj muszę, gospodarując na to osobny akapit, że podoba mi się styl, w jaki – bezceremonialnie – narrator pisze o różnych tajemnicach i tabu rodzinnych. Nie chodzi tu jedynie o wspomniane złośliwe uwagi charakterologiczne. Mowa tu także o powszechnej co kilka stron złudnej nadziei na miłość, traktowaną często jako racjonalna transakcja, czy o chorobach, których przebieg relacjonowany jest z zadziwiającą gorliwością. Jest w tym jednak metoda. Narrator, podsuwając czasem groźnie brzmiące zdania, uświadamia, jak cenne jest życie i jak krótkotrwałe szczęście oraz – tak, tak, moi drodzy! – zdrowie także. „Woreczek żółciowy, dobre sobie. (…) Moja biedna matka, niech odpoczywa w pokoju, ona naprawdę cierpiała na kamienie żółciowe. W końcu na to umarła, bez słowa skargi. Nikt wtedy nie słyszał o środkach uśmierzających ból. Można było najwyżej zacisnąć pięść, wetknąć ją sobie w usta i cierpieć po cichu, żeby nie obudzić dzieci”. Przy takich wyznaniach grymas ironicznego półuśmiechu powoli przeobraża się w milczącą powagę i zadumę nad kruchością i dramatycznością egzystencji. Nawet jeśli jest to wszystko czasem podlane melodramatem.
Naprawdę piękna to książka i naprawdę podoba mi się ten dowód paktu z diabłem poszukiwania prawdy o tożsamości ludzi z pogranicza. „Wyjście z Egiptu” to bowiem szczęśliwe połączenie opowieści o kulturowych zmaganiach z opowieścią – po prostu. Taką, jaką się czyta w tramwaju czy jadąc pociągiem. Soczysta, pełna pasji i poszukiwania – taka jak historia rodzinna. W tym wypadku jednak towarzyszy jej wyjątkowy smak południowego powietrza i emocji, które nieustannie się ścierają ze sobą. Ścierają zwłaszcza dlatego, że bohaterowie tej książki – co by nie mówić o ich pysze, zachłanności, skłonności do kłamstewek i oszustw – wciąż poszukują swojego miejsca. Aleksandria, bohaterka tej książki, to tylko jeden z przystanków. Końcówka „Wyjścia z Egiptu” pod tym względem to zapowiedź nowej opowieści i nowej drogi. Bo, jak mówi jedna z bohaterek, ciotka Flora, po tym, jak zaciągnęła się głęboko papierosem: „Świat jest za mały. Czasu też jest za mało”. Niestety.
André Aciman: „Wyjście z Egiptu”. Tłum. Elżbieta Jasińska. Wydawnictwo Czarne. Wołowiec 2009.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |