
DINOZAUR, KTÓRY UCIEKŁ PRZED KOMETĄ
A
A
A
Peter Hammill, „Thin Air”, Fie! Records 2009.
Pierwsze, co uderza, to podobieństwo okładki nowej płyty Hammilla do okładki wydanego parę lat temu przez ECM albumu z pieśniami Johna Dowlanda. Nic dziwnego, że podczas słuchania przychodzą do głowy kolejne analogie: „Thin Air” zawiera muzykę pełną melancholii, chwilami skupienia na granicy medytacji, zaś wokalista, chociaż nie osiągnął komercyjnego sukcesu, wśród wtajemniczonych od lat cieszy się opinią jednego z – nie tak znowu licznych – „prawdziwych artystów” na rockowej scenie. Dowland w końcu doczekał się najwyższego stanowiska na dworze, ale zważywszy na losy Michaela Jacksona – „królewskiego lutnisty” muzyki pop – chyba nie warto życzyć tego samego Hammillowi.
Drugie, co uderza, to myśl, że właśnie mija 40 lat od ukazania się pierwszej płyty kierowanego przez Hammilla zespołu Van der Graaf Generator. Formacja była symbolem bezkompromisowej postawy, prezentując unikalne połączenie art-rocka (obarczonego stosownym patetycznym sztafażem) z piorunującym ładunkiem muzycznej energii (właściwym dla bardziej proletariackich odmian rocka), pomysłową harmoniką i żwawością rytmiczną (dzięki czemu jej muzyka nie podzieliła losu wielu progresywnych czy hard-rockowych ramotek z lat 70.). Równolegle z płytami zespołu Hammill nagrywał albumy solowe, z których kilka wcześniejszych (np. „The Silent Corner and the Empty Stage”) nie ustępowało rozmachem muzyce VdGG, zaś kilka późniejszych okazało się proroczych dla dalszego rozwoju rocka (szczególnie „Nadir’s Big Chance” z 1975 roku, antycypujący wrzaskliwą i arogancką stylistykę punkową). W latach 80. były ciekawe eksperymenty z elektroniką (zaawansowane sekwencery itp.), a mniej więcej od początku lat 90. Hammill pomału się wyciszał, stawał się bardziej „dowlandowski” (na „Cluth” z 2002 roku część utworów zaśpiewał przy akompaniamencie lutni), rezygnując i z art-rockowego zadęcia, i z punkowej histerii. Natomiast nie nastąpiły większe zmiany ani w tematyce utworów, ani w nieco koturnowej manierze wokalisty. Któryś z brytyjskich recenzentów napisał, że Hammill na „Thin Air” brzmi jak ktoś „nieustający w wysiłkach pojednania się z samym sobą i światem wokół, choć wciąż osaczany przez dręczące wątpliwości i paranoje”.
„Wobec Boga nigdy nie mamy racji”, powiada Kierkegaard, a muzyczny bohater Hammilla, na rozmaite sposoby docierający do tej konstatacji, wydaje się kimś w rodzaju duńskiego filozofa w skromnych rockowych proporcjach. Sugestywnym egzystencjalnym metaforom i poczuciu nagiej samotności, której nie warto okrywać byle kapotą (vide: album VdGG „Pawn Hearts” z 1971 roku), towarzyszy cień naburmuszenia i marszczenie brwi, mogące śmieszyć słuchaczy spoza kręgu fanów. Przypadłości łagodzi zmysł do wspaniale nośnych motywów i ten rodzaj wykonawczej brawury (vide: saksofonista VdGG Davida Jacksona grający na dwóch saksofonach jednocześnie), który budzi szacunek niezależnie od muzycznego stylu. Kiedy punkowcy i nowofalowcy spadli kometą na art-rockowych dinozaurów, jednym z nielicznych zespołów, które oszczędzili, była właśnie grupa Hammilla. Wszystko to dalekim echem wraca na „Thin Air”. Otwierające album „The Mercy” miarowymi, migotliwymi pasażami instrumentów klawiszowych i charakterystyczną „wznoszącą” melodią wokalu przypomina kawałki VdGG (z „Godbluff” albo „Still Life”), tylko puszczone na zwolnionych obrotach i przyciszone. Proto-punkowy obdartus Rikky Nadir pojawia się na moment w jazgoczącym gitarowo „Wrong Way Round”, które pełni rolę interludium do „Ghost Of Planes” o atmosferze pełnej niepokoju i grozy. Ten ostatni utwór wraz z zamykającym płytę „The Top of the World Club” stanowią oś albumu: obydwa nawiązują do katastrofy World Trade Center (w1976 roku Hammill i perkusista VdGG Guy Evans wjechali na widokową platformę nowojorskich wieżowców, co nadaje utworowi dodatkowy rys osobisty) i w obydwu pojawia się tytułowa fraza, która przejmuje obowiązki metafory ukazującej kruchość istnienia oraz iluzoryczność prób wykupienia istnieniu jakiejś polisy. Sam Hammill mówi o tym tak: „Nie tylko budynki runęły wtedy: przy okazji zniszczono zarozumiałe założenia, systemy wiar i ubezpieczeń, wrażenie trwałości, na osobistym i globalnym poziomie. Ten kawałek, jak inne na płycie, koncentruje się nie tyle na Wielkich Obrazach, co raczej na sposobach, w jakie każdy osobiście może i musi stawić czoła temu, co ma nadejść – i odejść”.
Na ECM-owskiej płycie z Dowlandem smutne morze pod smutnym niebem jest puste, a na albumie Hammilla przemieszcza się po nim daleki statek. W fakturze aranżacji dominuje podskórnie rozwibrowana, ocierająca się ambient elektronika, co podsuwa wrażenie żeglugi przez ciemne fale domniemanego oceanu czy w ogóle eteru. Śpiew ociera się to o swoisty monolog teatralny, to o rodzaj medytacji, melodie nie boją się szerokiego, epickiego gestu, a cała płyta ujmuje „poetyckością”, choć momentami nieco nazbyt sterylną i wykoncypowaną. Dowland rozpisywał nuty utworów w taki sprytny sposób, żeby mogło je grać kilkoro muzyków siedzących wokół stołu, zaś Hammill sam zagrał na wszystkich instrumentach i wyprodukował nagrania. Ten brak międzyludzkich emocji w studiu daje się odczuć. Daleki statek na ołowianym morzu płynie melancholijnie i samotnie.
Drugie, co uderza, to myśl, że właśnie mija 40 lat od ukazania się pierwszej płyty kierowanego przez Hammilla zespołu Van der Graaf Generator. Formacja była symbolem bezkompromisowej postawy, prezentując unikalne połączenie art-rocka (obarczonego stosownym patetycznym sztafażem) z piorunującym ładunkiem muzycznej energii (właściwym dla bardziej proletariackich odmian rocka), pomysłową harmoniką i żwawością rytmiczną (dzięki czemu jej muzyka nie podzieliła losu wielu progresywnych czy hard-rockowych ramotek z lat 70.). Równolegle z płytami zespołu Hammill nagrywał albumy solowe, z których kilka wcześniejszych (np. „The Silent Corner and the Empty Stage”) nie ustępowało rozmachem muzyce VdGG, zaś kilka późniejszych okazało się proroczych dla dalszego rozwoju rocka (szczególnie „Nadir’s Big Chance” z 1975 roku, antycypujący wrzaskliwą i arogancką stylistykę punkową). W latach 80. były ciekawe eksperymenty z elektroniką (zaawansowane sekwencery itp.), a mniej więcej od początku lat 90. Hammill pomału się wyciszał, stawał się bardziej „dowlandowski” (na „Cluth” z 2002 roku część utworów zaśpiewał przy akompaniamencie lutni), rezygnując i z art-rockowego zadęcia, i z punkowej histerii. Natomiast nie nastąpiły większe zmiany ani w tematyce utworów, ani w nieco koturnowej manierze wokalisty. Któryś z brytyjskich recenzentów napisał, że Hammill na „Thin Air” brzmi jak ktoś „nieustający w wysiłkach pojednania się z samym sobą i światem wokół, choć wciąż osaczany przez dręczące wątpliwości i paranoje”.
„Wobec Boga nigdy nie mamy racji”, powiada Kierkegaard, a muzyczny bohater Hammilla, na rozmaite sposoby docierający do tej konstatacji, wydaje się kimś w rodzaju duńskiego filozofa w skromnych rockowych proporcjach. Sugestywnym egzystencjalnym metaforom i poczuciu nagiej samotności, której nie warto okrywać byle kapotą (vide: album VdGG „Pawn Hearts” z 1971 roku), towarzyszy cień naburmuszenia i marszczenie brwi, mogące śmieszyć słuchaczy spoza kręgu fanów. Przypadłości łagodzi zmysł do wspaniale nośnych motywów i ten rodzaj wykonawczej brawury (vide: saksofonista VdGG Davida Jacksona grający na dwóch saksofonach jednocześnie), który budzi szacunek niezależnie od muzycznego stylu. Kiedy punkowcy i nowofalowcy spadli kometą na art-rockowych dinozaurów, jednym z nielicznych zespołów, które oszczędzili, była właśnie grupa Hammilla. Wszystko to dalekim echem wraca na „Thin Air”. Otwierające album „The Mercy” miarowymi, migotliwymi pasażami instrumentów klawiszowych i charakterystyczną „wznoszącą” melodią wokalu przypomina kawałki VdGG (z „Godbluff” albo „Still Life”), tylko puszczone na zwolnionych obrotach i przyciszone. Proto-punkowy obdartus Rikky Nadir pojawia się na moment w jazgoczącym gitarowo „Wrong Way Round”, które pełni rolę interludium do „Ghost Of Planes” o atmosferze pełnej niepokoju i grozy. Ten ostatni utwór wraz z zamykającym płytę „The Top of the World Club” stanowią oś albumu: obydwa nawiązują do katastrofy World Trade Center (w1976 roku Hammill i perkusista VdGG Guy Evans wjechali na widokową platformę nowojorskich wieżowców, co nadaje utworowi dodatkowy rys osobisty) i w obydwu pojawia się tytułowa fraza, która przejmuje obowiązki metafory ukazującej kruchość istnienia oraz iluzoryczność prób wykupienia istnieniu jakiejś polisy. Sam Hammill mówi o tym tak: „Nie tylko budynki runęły wtedy: przy okazji zniszczono zarozumiałe założenia, systemy wiar i ubezpieczeń, wrażenie trwałości, na osobistym i globalnym poziomie. Ten kawałek, jak inne na płycie, koncentruje się nie tyle na Wielkich Obrazach, co raczej na sposobach, w jakie każdy osobiście może i musi stawić czoła temu, co ma nadejść – i odejść”.
Na ECM-owskiej płycie z Dowlandem smutne morze pod smutnym niebem jest puste, a na albumie Hammilla przemieszcza się po nim daleki statek. W fakturze aranżacji dominuje podskórnie rozwibrowana, ocierająca się ambient elektronika, co podsuwa wrażenie żeglugi przez ciemne fale domniemanego oceanu czy w ogóle eteru. Śpiew ociera się to o swoisty monolog teatralny, to o rodzaj medytacji, melodie nie boją się szerokiego, epickiego gestu, a cała płyta ujmuje „poetyckością”, choć momentami nieco nazbyt sterylną i wykoncypowaną. Dowland rozpisywał nuty utworów w taki sprytny sposób, żeby mogło je grać kilkoro muzyków siedzących wokół stołu, zaś Hammill sam zagrał na wszystkich instrumentach i wyprodukował nagrania. Ten brak międzyludzkich emocji w studiu daje się odczuć. Daleki statek na ołowianym morzu płynie melancholijnie i samotnie.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |