
KRÓTKA RZECZ O TYM, JAK „ARTE” POGRZEBAŁO WE MNIE POZYTYWNY STOSUNEK DO „CZŁOWIEKA…”
A
A
A
Mariusz Grzebalski: życie i twórczość
Co robi człowiek, który biegnie przez las, rzecz jasna poza tym, że biegnie? Niewątpliwie potyka się. Z kim lub o co? O silva rerum.
Przystępując do lektury debiutanckiego zbioru opowiadań Mariusza Grzebalskiego nie myślałem o tym, w jaki sposób zachęcę młodzież do przeczytania tej książki, jaki kit wcisnę moim dzieciakom, żeby dosięgły w bibliotece szkolnej (choćby tylko wzrokiem) miejsce na półce, gdzie litera „G” wskazywać by miała nazwisko autora „Człowieka, który biegnie przez las” (erotyczne skojarzenia niechybnie pchnęłyby w tamtym kierunku kilka męskich dłoni). Nie myślałem o tym wcale nie przede wszystkim dlatego, że nasza biblioteka nie zna Mariusza Grzebalskiego, ale dlatego, że w „Arte” przeczytałem niepochlebną raczej notatkę o debiutanckim zbiorze opowiadań autora, parafrazując nieco tytuł tomu jego wierszy, „słynnego i świetnego”. Niepochlebną wydała mi się przede wszystkim dlatego, że pani Katarzyna Byrtek zechciała zauważyć w niej raczej te elementy językowej ekwilibrystyki Grzebalskiego-prozaika, których ja, gdybym tylko pragnął powitać debiut ciepłym poklaskiem, nigdy bym nie przytoczył. Jeżeli chciał Grzebalski – pomyślałem, co zresztą zasugerowała mi recenzentka wyżej wspomniana – utkać metaforyczną prozę na kształt wielkich mistrzów (pani Kasia ostrzega przed brakiem fabuły i porywających wydarzeń, wspomina coś także o oniryzmie, pamięci i refleksyjnych wycieczkach), to z pewnością rewolucyjne porównanie pękniętej pod wpływem wrzątku parówki do kobiecego sromu dystansuje znacząco prozę poznańskiego „debiutanta” wobec drohobyckiego lidera. Co jednak znamienne, każe mi ta metafora postrzegać inaczej niedzielne śniadanie i to, co po raz pierwszy ujrzałem podczas nocy poślubnej. Siłę rażenia poetyckiego wszakże konceptu ocenić zatem wypada wysoko.
Recenzentka zadbała także o to, aby ukazać Grzebalskiego jako awangardzistę, dla którego odkrycia współczesnej techniki są bodźcem do wykorzystania niekonwencjonalnych rozwiązań na gruncie przełamywania utartych związków frazeologicznych. I tak: jeśli łeb (w znaczeniu: głowa) mógł być już sklepem, to dlaczego nie zrównać go z pralką, w której przecież las rzeczy świata tego miesza się chyba najdokumentniej? Oj, wykonała pani Kasia niedobrą robotę, podsuwając mi owe koncepty, niedobrą w tym sensie, że raczej obawiałem się myśli aniżeli bawiłem myślą o lekturze „Człowieka….” Mogłaby je, w sensie: przykłady, o których wspomniałem, choć osłodzić cukrową frazą, błysk której ciąłby mnie po czytelniczym sercu jak jakiś, nie daj Boże, scyzoryk. Ale nie. Powiada za to, że w swej słabości są opowiadania Grzebalskiego różnorodne.
W życiu nie poznałem pani Byrtek, a szkoda. Znam za to Darka Nowackiego i gdyby powiedział: „Pawle, jeżeli w Twojej mocy leży szerzenie oświaty lub wzrost przestępczości, to spraw, żeby o prozie Grzebalskiego uczono się w podstawówce”, to możecie wierzyć lub nie, zrobiłbym wszystko, żeby – dajmy na to taki Hipolit z IV „g”, który w ostatnim tygodniu pobił wszystkie rekordy dziwnych zachowań (ostatnio nasikał koledze na krzesełko, żeby zwrócić na siebie jego uwagę; skąd on bierze takie pomysły? może oni w tej podstawówce czytali już Witkowskiego?) przeczytał „Pawiana”, a nuż by się zapragnął oczyścić, używając w tym celu najzwyklejszego pod słońcem sedesu. Gdyby Dariusz natomiast zażądał, bym książkę omówił w klasie trzeciej liceum, spełniłbym owo żądanie od ręki, poczynając od opowiadania pierwszego: „Dni”, które byłoby wyśmienitym dowodem na to, pod jak szczelnym kloszem chowają się uczniowie wielu zapewne ogólniaków.
Pisząc na marginesie pragnę wyrazić także nadzieję, że niejednemu licealiście przypadłby też do gustu „Wuj Mateusz”, bodaj najlepsze w zbiorku opowiadanie. Historia Mateusza jest, śmiem zaryzykować diagnozę, kwintesencją tego, czego po tytule oczekiwać możemy. O głównym bohaterze wiemy tyle, ile potrzeba, a mianowicie to, że uzdolniony jest muzycznie, manualnie oraz że twardym jest mężczyzną i w kaszę dmuchać sobie nie pozwoli. Nie pozwoli do chwili, kiedy się ożeni. Potem bywa różnie. Najpierw pracuje w zakładzie, potem zarabia na własną rękę, a jako uzdolniony saksofonista pragnie oddać się Sztuce, Muzyce, Jazzowi, co sprowadza się wreszcie do odwalania chałtury na wiejskich weselach i w knajpach. Co zrobi ciotka Halina z instrumentem Mateusza – tego nie powiem. Grunt, że odniesie wrażenie, iż mąż jej powraca, jak powiadają sportowi komentatorzy, z dalekiej podróży.
Sfrustrowani bohaterowie Grzebalskiego żegnają się ze złudzeniami młodości, żegnają się wreszcie z samą młodością, oddając jej kolejne przyczółki, poddają się prozie życia. Tak jak Mateusz, który po dotkliwym akcie przemocy żony Halinki, nie wyszedłszy wcześniej poza próg własnego mieszkania, wreszcie powrócił z frapującej Halinkę ucieczki w zapomnienie. Zupełnie jak gdyby biegł przez las.
Póki co jednak Dariusz nie prosił mnie o nic. I dobrze, bo dopiero, dzięki niemu zresztą i dzięki Marcie Cuber, która zapewniała mnie, że zaletą zbioru jest żywy i dynamiczny język, przeczytałem „Człowieka…”. Przeczytałem go w biegu. Prędko i być może (ba, na pewno nawet) niedokładnie. Zamiast jednak powiedzieć, już po lekturze, że „opowiadania Mariusza Grzebalskiego to proza najwyższej próby”, jak chce ją widzieć Nowacki, powiedziałbym chyba, że są opowiadania Grzebalskiego raczej najwyższej próby, lecz tylko próbą prozy. Tak szybko i niedokładnie musiałem czytać książkę Grzebalskiego pomiędzy zajęciami w szkole a prywatnymi korepetycjami i generalnym sprzątaniem poddasza przed powrotem do domu żony, co do której mam tylko nadzieję, że nie znalazła sobie jeszcze kochanka, tak bardzo we mnie utknęły słowa pierwszej recenzji, którą przeczytałem o tym zbiorze, że aż mam żal do „Arte”, że zdarza się redakcji tego ciekawego periodyku zamieszczać tak mało przychylne autorom opinie.
Przystępując do lektury debiutanckiego zbioru opowiadań Mariusza Grzebalskiego nie myślałem o tym, w jaki sposób zachęcę młodzież do przeczytania tej książki, jaki kit wcisnę moim dzieciakom, żeby dosięgły w bibliotece szkolnej (choćby tylko wzrokiem) miejsce na półce, gdzie litera „G” wskazywać by miała nazwisko autora „Człowieka, który biegnie przez las” (erotyczne skojarzenia niechybnie pchnęłyby w tamtym kierunku kilka męskich dłoni). Nie myślałem o tym wcale nie przede wszystkim dlatego, że nasza biblioteka nie zna Mariusza Grzebalskiego, ale dlatego, że w „Arte” przeczytałem niepochlebną raczej notatkę o debiutanckim zbiorze opowiadań autora, parafrazując nieco tytuł tomu jego wierszy, „słynnego i świetnego”. Niepochlebną wydała mi się przede wszystkim dlatego, że pani Katarzyna Byrtek zechciała zauważyć w niej raczej te elementy językowej ekwilibrystyki Grzebalskiego-prozaika, których ja, gdybym tylko pragnął powitać debiut ciepłym poklaskiem, nigdy bym nie przytoczył. Jeżeli chciał Grzebalski – pomyślałem, co zresztą zasugerowała mi recenzentka wyżej wspomniana – utkać metaforyczną prozę na kształt wielkich mistrzów (pani Kasia ostrzega przed brakiem fabuły i porywających wydarzeń, wspomina coś także o oniryzmie, pamięci i refleksyjnych wycieczkach), to z pewnością rewolucyjne porównanie pękniętej pod wpływem wrzątku parówki do kobiecego sromu dystansuje znacząco prozę poznańskiego „debiutanta” wobec drohobyckiego lidera. Co jednak znamienne, każe mi ta metafora postrzegać inaczej niedzielne śniadanie i to, co po raz pierwszy ujrzałem podczas nocy poślubnej. Siłę rażenia poetyckiego wszakże konceptu ocenić zatem wypada wysoko.
Recenzentka zadbała także o to, aby ukazać Grzebalskiego jako awangardzistę, dla którego odkrycia współczesnej techniki są bodźcem do wykorzystania niekonwencjonalnych rozwiązań na gruncie przełamywania utartych związków frazeologicznych. I tak: jeśli łeb (w znaczeniu: głowa) mógł być już sklepem, to dlaczego nie zrównać go z pralką, w której przecież las rzeczy świata tego miesza się chyba najdokumentniej? Oj, wykonała pani Kasia niedobrą robotę, podsuwając mi owe koncepty, niedobrą w tym sensie, że raczej obawiałem się myśli aniżeli bawiłem myślą o lekturze „Człowieka….” Mogłaby je, w sensie: przykłady, o których wspomniałem, choć osłodzić cukrową frazą, błysk której ciąłby mnie po czytelniczym sercu jak jakiś, nie daj Boże, scyzoryk. Ale nie. Powiada za to, że w swej słabości są opowiadania Grzebalskiego różnorodne.
W życiu nie poznałem pani Byrtek, a szkoda. Znam za to Darka Nowackiego i gdyby powiedział: „Pawle, jeżeli w Twojej mocy leży szerzenie oświaty lub wzrost przestępczości, to spraw, żeby o prozie Grzebalskiego uczono się w podstawówce”, to możecie wierzyć lub nie, zrobiłbym wszystko, żeby – dajmy na to taki Hipolit z IV „g”, który w ostatnim tygodniu pobił wszystkie rekordy dziwnych zachowań (ostatnio nasikał koledze na krzesełko, żeby zwrócić na siebie jego uwagę; skąd on bierze takie pomysły? może oni w tej podstawówce czytali już Witkowskiego?) przeczytał „Pawiana”, a nuż by się zapragnął oczyścić, używając w tym celu najzwyklejszego pod słońcem sedesu. Gdyby Dariusz natomiast zażądał, bym książkę omówił w klasie trzeciej liceum, spełniłbym owo żądanie od ręki, poczynając od opowiadania pierwszego: „Dni”, które byłoby wyśmienitym dowodem na to, pod jak szczelnym kloszem chowają się uczniowie wielu zapewne ogólniaków.
Pisząc na marginesie pragnę wyrazić także nadzieję, że niejednemu licealiście przypadłby też do gustu „Wuj Mateusz”, bodaj najlepsze w zbiorku opowiadanie. Historia Mateusza jest, śmiem zaryzykować diagnozę, kwintesencją tego, czego po tytule oczekiwać możemy. O głównym bohaterze wiemy tyle, ile potrzeba, a mianowicie to, że uzdolniony jest muzycznie, manualnie oraz że twardym jest mężczyzną i w kaszę dmuchać sobie nie pozwoli. Nie pozwoli do chwili, kiedy się ożeni. Potem bywa różnie. Najpierw pracuje w zakładzie, potem zarabia na własną rękę, a jako uzdolniony saksofonista pragnie oddać się Sztuce, Muzyce, Jazzowi, co sprowadza się wreszcie do odwalania chałtury na wiejskich weselach i w knajpach. Co zrobi ciotka Halina z instrumentem Mateusza – tego nie powiem. Grunt, że odniesie wrażenie, iż mąż jej powraca, jak powiadają sportowi komentatorzy, z dalekiej podróży.
Sfrustrowani bohaterowie Grzebalskiego żegnają się ze złudzeniami młodości, żegnają się wreszcie z samą młodością, oddając jej kolejne przyczółki, poddają się prozie życia. Tak jak Mateusz, który po dotkliwym akcie przemocy żony Halinki, nie wyszedłszy wcześniej poza próg własnego mieszkania, wreszcie powrócił z frapującej Halinkę ucieczki w zapomnienie. Zupełnie jak gdyby biegł przez las.
Póki co jednak Dariusz nie prosił mnie o nic. I dobrze, bo dopiero, dzięki niemu zresztą i dzięki Marcie Cuber, która zapewniała mnie, że zaletą zbioru jest żywy i dynamiczny język, przeczytałem „Człowieka…”. Przeczytałem go w biegu. Prędko i być może (ba, na pewno nawet) niedokładnie. Zamiast jednak powiedzieć, już po lekturze, że „opowiadania Mariusza Grzebalskiego to proza najwyższej próby”, jak chce ją widzieć Nowacki, powiedziałbym chyba, że są opowiadania Grzebalskiego raczej najwyższej próby, lecz tylko próbą prozy. Tak szybko i niedokładnie musiałem czytać książkę Grzebalskiego pomiędzy zajęciami w szkole a prywatnymi korepetycjami i generalnym sprzątaniem poddasza przed powrotem do domu żony, co do której mam tylko nadzieję, że nie znalazła sobie jeszcze kochanka, tak bardzo we mnie utknęły słowa pierwszej recenzji, którą przeczytałem o tym zbiorze, że aż mam żal do „Arte”, że zdarza się redakcji tego ciekawego periodyku zamieszczać tak mało przychylne autorom opinie.
Mariusz Grzebalski „Człowiek, który biegnie przez las”. Wydawnictwo W.A.B, Warszawa 2006.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |