
POWAŻNA DZIECINADA
A
A
A
The Dead Weather, „Horehound”, Third Man Records 2009.
„Nigdy nie słuchaj Gary’ego Moore’a, „Still got the blues”, wyłącz to cholerstwo!” napominał Rafał Wawrzyńczyk w wierszu, który najwyraźniej przeczytał Jack White i postanowił odnieść się do słów poety. Z jednej strony taki „gotycki blues” zawiera elementy pastiszu, kampowego przegięcia, igraszek z młodą gniewną publicznością oczekującą wywalania bebechów, ale z drugiej strony potrafi całkiem serio zmrozić krew mroczną surowością i autentyczną pasją grania. Niby afektowane „emo”, muzyka młodzieżowa, lecz jeśli Robert Johnson ma w swojej śmierci gramofon, to puszcza sobie raczej The Dead Weather niż gładkostrunych wirtuozów bluesowej gitary dla dorosłych słuchaczy.
Oczywiście, pod czarnym prochowcem ze wściekle wybijanych rytmów i kubistycznie sfuzowanych gitar kryje się kolejna sentymentalna podróż White’a w czasy Zeppelinów i Purpli. Tyle że ciężko kroczące przed siebie kawałki oparte na bluesowych figurach równie dobrze mogą przywołać na myśl pierwsze płyty Nicka Cave’a z The Bad Seeds (po dziś dzień dumnie prężące grzbiety na półkach), co hardrockowe albumy zespołu Budgie (których wypadałoby się wstydzić w kulturalnym towarzystwie). Tak czy owak, bluesa trzyma się tu mocno, a Jack White – trochę taki rockowy Quentin Tarantino – nie wstydzi się żadnych swoich fascynacji. Lider The White Stripes podobno nadwerężył sobie struny głosowe i łapiąc chwilę oddechu, skrzyknął The Dead Weather, gdzie mógł wycofać się za bębny, a śpiewanie powierzyć Alison Mosshart (pełnej neurastenicznego wdzięku wokalistce The Kills). Składu dopełniają Dean Fertita (z Queens Of The Stone Age) i Jack Lawrence (pogrywający z White’m w Reconteurs), co czyni z zespołu może nie od razu nowy Cream, ale na pewno grupę muzyków ponadprzeciętnie sprawnych i świadomych. Co przewrotnie potwierdzają słowa Jacka na temat trwającej raptem kilkanaście dni sesji nagraniowej: „Nie mieliśmy obranego kierunku. Nie było czasu myśleć o tym, co to było. To po prostu było.”
Oprócz złowrogo spowolnionych, pełnych na przemian dramatycznych pauz i jazgotliwych spiętrzeń utworów opartych na bluesowych schematach (otwierający album„60 Feet Tall”, przewrotnie przebojowy „Treat Me Like Your Mother”) na płycie pojawia się charakternie podrasowane reggae z Marleyowskim szwungiem (nasycone brzmieniem Hammonda „I Cut Like A Buffalo”), apokaliptyczne country o niemal metalowym ładunku emocji, coś jakby Johnny Cash nagrywał dla Subpopu („Rocking Horse”), a oprócz tego hałaśliwa, ale trzymająca fason przeróbka „New Pony” Boba Dylana i ciekawie zaaranżowana ballada (folkowa gitara, nastrój dławiącej niepewności, rockowo galopujące interludium) „Will There Be Enough Water?” wieńcząca dzieło. Całość zdecydowanie chyli się ku brzmieniom z lat 60. i 70., ku soczystym gitarowo-organowym pasażom hard-rockowych i blues-rockowych koryfeuszy tamtego okresu, ale odegrana została z umiarem (żadnych solowych popisów) i ze specyficzną ironią, której wówczas (wyjąwszy Franka Zappę, Roxy Music czy The Residents) na rockowym podwórku prawie nie znano. Śpiew Alison Mosshart (do której okazjonalnie dołączają panowie), z jednej strony pełen rozchwiania i rozhisteryzowania współczesnych rockowych pannic, a z drugiej mocny i sugestywny, jakby czuwała nad nim Janis J., to kolejny trap oparty o pokład przeszłości. Tak samo dwukierunkowy.
Można zarzucać albumowi (i samemu White’owi), że się zaciął jak stary winyl, odtwarzając to, co inni nagrali cztery dekady temu, ale taki podrasowany współczesnymi przesterami, post-rockowy (czy w ogóle, za przeproszeniem, postmodernistyczny) blues-rock wydaje się czymś więcej. Coverami nie są tu poszczególne kawałki, tylko cała brzmieniowa albo wręcz ideowa koncepcja płyty. Jack White, wzorcowy adult kid, jedno z dorosłych dzieci, które – jak powiada w pamiętnym hicie zespół Turbo – „mają żal za kiepski przepis na ten świat”, po raz kolejny zmienia swój młodzieńczy Neverland sprzed lat w Alwaysland stale i intensywnie obecny w eterze. A to już zakrawa na całkiem poważną dziecinadę.
Oczywiście, pod czarnym prochowcem ze wściekle wybijanych rytmów i kubistycznie sfuzowanych gitar kryje się kolejna sentymentalna podróż White’a w czasy Zeppelinów i Purpli. Tyle że ciężko kroczące przed siebie kawałki oparte na bluesowych figurach równie dobrze mogą przywołać na myśl pierwsze płyty Nicka Cave’a z The Bad Seeds (po dziś dzień dumnie prężące grzbiety na półkach), co hardrockowe albumy zespołu Budgie (których wypadałoby się wstydzić w kulturalnym towarzystwie). Tak czy owak, bluesa trzyma się tu mocno, a Jack White – trochę taki rockowy Quentin Tarantino – nie wstydzi się żadnych swoich fascynacji. Lider The White Stripes podobno nadwerężył sobie struny głosowe i łapiąc chwilę oddechu, skrzyknął The Dead Weather, gdzie mógł wycofać się za bębny, a śpiewanie powierzyć Alison Mosshart (pełnej neurastenicznego wdzięku wokalistce The Kills). Składu dopełniają Dean Fertita (z Queens Of The Stone Age) i Jack Lawrence (pogrywający z White’m w Reconteurs), co czyni z zespołu może nie od razu nowy Cream, ale na pewno grupę muzyków ponadprzeciętnie sprawnych i świadomych. Co przewrotnie potwierdzają słowa Jacka na temat trwającej raptem kilkanaście dni sesji nagraniowej: „Nie mieliśmy obranego kierunku. Nie było czasu myśleć o tym, co to było. To po prostu było.”
Oprócz złowrogo spowolnionych, pełnych na przemian dramatycznych pauz i jazgotliwych spiętrzeń utworów opartych na bluesowych schematach (otwierający album„60 Feet Tall”, przewrotnie przebojowy „Treat Me Like Your Mother”) na płycie pojawia się charakternie podrasowane reggae z Marleyowskim szwungiem (nasycone brzmieniem Hammonda „I Cut Like A Buffalo”), apokaliptyczne country o niemal metalowym ładunku emocji, coś jakby Johnny Cash nagrywał dla Subpopu („Rocking Horse”), a oprócz tego hałaśliwa, ale trzymająca fason przeróbka „New Pony” Boba Dylana i ciekawie zaaranżowana ballada (folkowa gitara, nastrój dławiącej niepewności, rockowo galopujące interludium) „Will There Be Enough Water?” wieńcząca dzieło. Całość zdecydowanie chyli się ku brzmieniom z lat 60. i 70., ku soczystym gitarowo-organowym pasażom hard-rockowych i blues-rockowych koryfeuszy tamtego okresu, ale odegrana została z umiarem (żadnych solowych popisów) i ze specyficzną ironią, której wówczas (wyjąwszy Franka Zappę, Roxy Music czy The Residents) na rockowym podwórku prawie nie znano. Śpiew Alison Mosshart (do której okazjonalnie dołączają panowie), z jednej strony pełen rozchwiania i rozhisteryzowania współczesnych rockowych pannic, a z drugiej mocny i sugestywny, jakby czuwała nad nim Janis J., to kolejny trap oparty o pokład przeszłości. Tak samo dwukierunkowy.
Można zarzucać albumowi (i samemu White’owi), że się zaciął jak stary winyl, odtwarzając to, co inni nagrali cztery dekady temu, ale taki podrasowany współczesnymi przesterami, post-rockowy (czy w ogóle, za przeproszeniem, postmodernistyczny) blues-rock wydaje się czymś więcej. Coverami nie są tu poszczególne kawałki, tylko cała brzmieniowa albo wręcz ideowa koncepcja płyty. Jack White, wzorcowy adult kid, jedno z dorosłych dzieci, które – jak powiada w pamiętnym hicie zespół Turbo – „mają żal za kiepski przepis na ten świat”, po raz kolejny zmienia swój młodzieńczy Neverland sprzed lat w Alwaysland stale i intensywnie obecny w eterze. A to już zakrawa na całkiem poważną dziecinadę.
Zadanie dofinansowane ze środków budżetu Województwa Śląskiego. Zrealizowano przy wsparciu Fundacji Otwarty Kod Kultury. |
![]() |
![]() |