ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 marca 5 (245) / 2014

Maja Baczyńska, Bartosz Chajdecki,

Z SZACUNKIEM DLA WIDZA

A A A
Maja Baczyńska: Jesteś chyba jednym z najlepiej kojarzonych młodych kompozytorów muzyki filmowej. Jaka jest Twoja recepta na sukces?

Bartosz Chajdecki: Jakoś nie mam poczucia, że jestem „jednym z najlepiej kojarzonych młodych kompozytorów muzyki filmowej”. Nie mam także wrażenia, że udało mi się osiągnąć znaczący sukces. Są oczywiście rzeczy, z których się bardzo cieszę i mam wewnętrzne poczucie dumy, ale do szeroko pojętego sukcesu jeszcze daleka droga. Nie mogę się więc w tej kwesti w żaden sposób wypowiedzieć. Ale jeśli w ogóle miałbym snuć jakiekolwiek przemyślenia, to zastanowiłbym się, czy w Polsce głównym problemem nie tylko artystów, lecz także przedsiębiorców, czy nawet polityków, nie jest zbyt szybkie popadanie w samo-zachwyt. Miałem kilku znajomych, którzy po pierwszym większym sukcesie tak bardzo uwierzyli, iż są na szczycie świata, że przestali się rozwijać, a ich kariera szybko dobiegła końca. Być może powodem takich zachowań jest spory trud, jaki w Polsce towarzyszy osiągnięciom. Gdy zatem cokolwiek choć w niewielkim stopniu się uda, to każdy ma nadzieję, że to już „ten moment”, w którym rozdzwonią się telefony i będzie można zacząć korzystać z tego, co się wcześniej wypracowało. A tymczasem nic z tego. Często to jest dopiero początek drogi oraz prawdziwych zmagań, wysiłków i pracy. Także jeśli w ogóle miałbym jakąś radę dla młodego kompozytora, który chce pisać muzykę do filmu to brzmi ona następująco: dopóki nie dzwoni do Ciebie Steven Spielberg nie mów, że osiągnąłeś sukces, bo jeszcze daleka droga przed Tobą.

M.B.: Czyli miarodajnym miernikiem sukcesu byłby fakt, że dzwoni do nas Steven Spielberg?

B.CH.: To oczywiście tylko przenośnia, ale chodziło mi o to, żeby nie przeceniać swoich osiągnięć wedle starej zasady, że jeśli się myśli, że się coś posiada, to się tego nie szuka i o to nie walczy. Jeśli uznasz się za znakomitego kompozytora, który już wszystko wie, trudno będzie Ci się rozwijać i stać się lepszym. Jeśli uznasz, że osiągnąłeś już sukces, nie będziesz o niego zabiegał lub będziesz to robił ze znacznie mniejszą siłą i przekonaniem. Poczucie samozadowolenia rozleniwia. Dlatego jeśli się już stawia sobie jakieś cele, to muszą one być maksymalnie odległe ze wszystkich, jakie przychodzą nam do głowy. Nie ma się co wstydzić wielkich marzeń, dopóki się ma świadomość, że tak naprawdę nie chodzi o to, aby złapać króliczka, ale żeby go z jak największą determinacją, ale i radością i satysfakcją, gonić. To, czy dojdziemy do mety, ma bowiem mniejsze znaczenie niż droga, którą w tym celu pokonamy i to, w jaki sposób to zrobimy.

M.B.: Znany jesteś z muzyki do „Czasu honoru”. W jaki sposób tworzyłeś ścieżkę do tego serialu? Czym się inspirowałeś?

B.CH.: Inspirowałem się... wojną? (śmiech) Czy to brzmi wystarczająco dramatycznie i poprawnie z marketingowego punktu widzenia? (śmiech) Wiadomo, że w pierwszej serii chodziło o muzykę, która przede wszystkim będzie potrafiła przywołać klimat tamtych czasów. Było więc oczywiste, że najlepiej w tej roli sprawdzi się dosyć klasyczny skład orkiestrowy. Eksperymentowałem też z harmonią próbując nieco „postarzyć” pomysły, które pierwotnie przyszły mi do głowy. I tak w materiale pojawiły się dominanty wtrącone, których raczej nie lubię używać, ale w tej muzyce wydały mi się jak najbardziej na miejscu w związku z tym, że zawsze przywodziły mi na myśl muzykę późnego romantyzmu.

M.B.: To nie jedyny projekt dotyczący II wojny światowej, w którym brałeś udział. Był jeszcze „Baczyński”, a teraz „Kroniki Powstania Warszawskiego”.

B.CH.: Nie zapominajmy też o „AmbaSSadzie”, która po części też dzieje się w czasach II wojny światowej i na tym opiera się cała fabuła filmu. Ośmielam się o tym wspomnieć, ponieważ współpraca z legendą polskiego kina, jaką jest Juliusz Machulski, była dla mnie ogromną nobilitacją i wyróżnieniem.

M.B.: Bardzo angażujesz się w promocję nagradzanego filmu „Chce się żyć” Macieja Pieprzycy, do którego pisałeś muzykę. Czy ten projekt jest dla Ciebie szczególnie ważny?

B.CH.: Co masz na myśli mówiąc, że bardzo angażuję się w promocję? Nie było mnie nawet na pokazie prasowym (śmiech). Zachęcam znajomych do pójścia na ten film na swoim facebooku, ale robię tak w przypadku każdego filmu, do którego mam przyjemność pisać muzykę. Natomiast zawsze też staram się dzielić radosnymi wiadomościami odnośnie każdego filmu, przy którym pracuję. Akurat w tym wypadku tych dobrych wieści, nagród i recenzji było wyjątkowo dużo, toteż w pewnym momencie faktycznie zdominowały one moją „ścianę”. Ale niezależnie od tego współpraca z Maciejem Pieprzycą była dla mnie absolutnie wyjątkowym doświadczeniem. Już wcześniej znakomicie pracowało mi się z Kordianem Piwowarskim przy „Baczyńskim”, tam jednak miało to nieco inny wymiar, ponieważ znaliśmy się przed rozpoczęciem pracy nad jego filmem, tymczasem z Maciejem nie miałem kontaktu do momentu, aż zadzwonił i zaproponował mi pisanie muzyki do „Chce się żyć”. Po pierwszej projekcji byłem już pewien, że mam do czynienia z absolutnie wyjątkowym i bardzo ważnym obrazem.

M.B.: Dlaczego – w Twoim odczuciu – jest to obraz tak ważny na polskim horyzoncie filmowym?

B.CH.: Ponieważ jako jeden z niewielu polskich filmów stara się nawiązać dialog z widzem. Porusza niezwykle trudny temat, ale nie wstydzi się tego robić w sposób przystępny dla odbiorcy, nie starając się na siłę epatować elementami, które by go mogły odrzucić. Bardzo łatwo byłoby zrobić o tej tematyce film zupełnie nieprzystępny, skierowany do bardzo wąskiej grupy, wręcz odstręczający, a potem mówić wszystkim, że o to chodziło. Tylko czy naprawdę taki jest cel powstawania filmów? Czy chcemy tego, czy nie, kino jest medium skierowanym do masowego odbiorcy i nie należy się tego wstydzić i o tym zapominać. I to nie znaczy, że nie należy robić filmów odkrywczych, wartościowych czy poruszających trudną tematykę. Wręcz przeciwnie. A jednak w innych światowych kinematografiach jest to robione w sposób nie odstraszający widowni. A przecież to właśnie tego polskiemu przemysłowi filmowemu teraz najbardziej potrzeba. W Polsce udaje się to bowiem bardzo rzadko. W związku z tym publiczność się trochę od rodzimych produkcji odwróciła, czego dowodem jest dziewięć na dziesięć premier. Takie filmy jak „Chce się żyć” mogą w moim odczuciu ten trend odwrócić i dlatego są niezwykle ważne. Filmy, które są robione z szacunkiem dla odbiorcy. Maciej Pieprzyca jest człowiekiem o niezwykłej mądrości i wrażliwości, który ma wprost niebywały szacunek dla ludzi. I w jego filmach się to po prostu czuje, ponieważ to się automatycznie przekłada na jego stosunek do widza. Myślę, że to jest zauważalne w każdym jego filmie. Chęć nawiązania dialogu, powiedzenia czegoś ważnego, ale jednocześnie posłużenia się językiem zrozumiałym i mogącym przemówić do ludzi. Dlatego wydaje mi się, że „Chce się żyć” jest pewnego rodzaju drogowskazem, z którego mam nadzieję, że tak reżyserzy, producenci, jak i osoby rozdające karty na filmowej mapie Polski, zechcą skorzystać. Ostatnio znakomity reżyser teatralny powiedział mi, że problemem niektórych spektakli jest to, że w tym, co było zawsze obowiązującym równaniem polegającym na sumie aspiracji artystycznych reżysera, sceny i widza, obecnie zapomina się o tym ostatnim. Mam wrażenie, że podobnie przez jakiś czas było w polskim kinie. A przecież nie chodzi o to, aby grać do ściany.



M.B.: Pisałeś również muzykę do dokumentów. Czy muzyka w dokumencie jest mniej atrakcyjnym wyzwaniem dla kompozytora? Jeśli tak, to dlaczego?

B.CH.: Muzyka w dokumencie w żadnym wypadku nie jest mniej atrakcyjnym wyzwaniem dla kompozytora. Czasem jest wręcz przeciwnie. To w dokumencie muzyka może rozwinąć skrzydła i stać się ważnym elementem budowania przestrzeni i opowieści.

M.B.: To bardzo ciekawe stwierdzenie dla mnie jako dla dokumentalistki. Dlaczego tak uważasz?

B.CH.: Tak naprawdę wszystko zależy od rodzaju dokumentu. Mówiąc to, miałem przede wszystkim na myśli dokumenty w postaci filmów przyrodniczych oraz eksperymentów formalnych, z którymi miałem ostatnio do czynienia. Niezależnie jednak od tego, jest oczywiste, że w filmie dokumentalnym reżyser ma ograniczone środki (czasem nawet przez zwykły przypadek) budowania narracji. A właśnie w tym, tak samo jak w budowaniu spójności i ciągłości przekazu, muzyka może najbardziej pomóc. Takie jest bowiem jej zadanie, także w fabułach, czy innych formach. Poniekąd muzyka pomaga budować rytm i formę dzieła, sama się bowiem w całości na nich opiera. Przy często dosyć urywanej i poszatkowanej narracji charakteryzującej formę dokumentu, staje się więc największym sprzymierzeńcem w budowaniu spójnej struktury i poczucia kontinuum opowiadanej historii.

M.B.: Masz również doświadczenie w pisaniu muzyki teatralnej, prawda?

B.CH.: Tak naprawdę to właśnie na tym polu mam jak do tej pory największe doświadczenie. W tej chwili mam na koncie cztery filmy, siedem seriali, a spektakli prawie czterdzieści. Praca dla teatru wiele mnie nauczyła. Przede wszystkim szybkości pisania. Żeby dobrze napisać muzykę do spektaklu, trzeba mieć dużą sprawność zarówno psychiczną, jak i warsztatową. Spektakl zaczyna się „rodzić” w swoim ostatecznym kształcie na dwa tygodnie przed premierą. Potem często jeszcze w ostatnim tygodniu ulega poważnym zmianom, na które trzeba umieć błyskawicznie zareagować. Trzeba więc od początku pisać „z głową”, biorąc pod uwagę i przewidując, jakie ruchy może wykonać reżyser i co może się nawet w ostatniej chwili okazać potrzebne. Właśnie to doświadczenie najbardziej przydało mi się podczas pisania muzyki do seriali. W teatrze nie ma też możliwości przewijania sceny, oglądania jej w nieskończoność i „wczuwania się” w nią. Próba ma swój rytm regulowany potrzebami aktorów i reżysera, a kompozytor musi się do tego dostosować. Zazwyczaj scena w bardziej zaawansowanym stadium prób jest „przegrywana” maksymalnie trzy razy i w tym czasie należy ją poczuć, zrozumieć i mieć pomysł na to jak ją oprawić muzycznie. Najlepiej jeśli od razu jakiś zarys brzmienia przyjdzie na myśl, żeby można było to sobie jeszcze przy kolejnym przebiegu sceny „przesłuchać” i wstępnie sprawdzić, czy zadziała. Ważne, aby zdążyć, bo jeśli nie, to powstaje problem. To naprawdę jest świetna szkoła kunsztu kompozytora muzyki ilustracyjnej.

M.B.: Twoja muzyka jest wydawana na płytach.

B.CH.: Tak, choć mimo wielu sygnałów od słuchaczy nikt nie jest zainteresowany wydaniem bardzo dużej ilości niedostępnego jeszcze materiału z „Czasu Honoru”, który zawarłby się na trzech płytach CD, a o który jestem nieustannie pytany przez miłośników i fankluby tego serialu. Jest także spory problem ze znalezieniem wydawcy chętnego do wyprodukowania płyty z muzyką z filmu „Chce się żyć”, a o to też jestem mocno indagowany przez ludzi, którzy film widzieli. Zabiegałem o to, ponieważ bardzo chciałbym mieć możliwość zaprezentowania tej muzyki szerszej publiczności. Niestety, rzeczywistość wydawnicza jest przygnieciona poziomem piractwa w naszym kraju, w związku z czym moje próby zapewne spełzną na niczym. Podobnie w przypadku muzyki do „AmbaSSady”, którą uważam za jeden ze swoich najciekawszych soundtracków.

M.B.: Czy zawód kompozytora muzyki filmowej wymaga wielu wyrzeczeń?

B.CH.: W moim wypadku zawód kompozytora wymagał praktycznie maksymalnych wyrzeczeń. Życie staje się uzależnione od terminów i rytmu produkcji. Nie założyłem rodziny przed momentem, w którym zaczął się ogrom pracy, związany z dużą ilością zamówień i praktycznie kompletnym brakiem czasu nie tylko dla znajomych czy najbliższych, ale nawet dla siebie. I teraz nie mam na to szans. Obecnie to jest chyba najwyższa cena, jaką płacę za możliwość robienia tego, co kocham. Może faktycznie w życiu jest miejsce tylko na jedną miłość. (śmiech)

M.B.: A jak to jest, gdy musisz rozmawiać z reżyserem czy producentem? Masz w tej chwili już znane nazwisko i dają Ci „wolną rękę”, czy wciąż musisz negocjować swoje pomysły artystyczne (jak to często na linii reżyser - producent - kompozytor bywa)?

B.CH.: Nie wydaje mi się, abym miał szczególnie znane nazwisko. W pewnych kręgach ludzie o mnie wiedzą, ale tak jak wcześniej wspomniałem, to dopiero początek drogi. Po drugie myślę, że nie istnieje coś takiego jak „mieć wolną rękę”. Nie ma jej Hans Zimmer, nie ma jej Alexandre Desplat, nie ma jej James Horner czy James Newton Howard. Wydaje mi się, że jest wręcz tak, że czym wyżej się idzie, tym ma się bardziej „związane ręce”. Z jednej strony kompozytor staje się coraz bardziej znany i zdobywa sobie coraz większe zaufanie. Z drugiej jednak, trafia do coraz potężniejszych producentów i znaczących reżyserów, którzy mają bardzo dużo do powiedzenia odnośnie każdego aspektu i elementu tworzonego przez nich dzieła filmowego.

M.B.: W jaki sposób wg Ciebie należy budować środowisko muzyczno-filmowe?

B.CH: Podstawą do tego, żeby środowisko muzyczne na nowo odżyło (bo na rynku produkcji muzycznej mamy na razie kompletną zapaść), jest uświadomienie ludziom wagi i znaczenia praw autorskich. Wszyscy się skarżą, że jesteśmy karmieni na co dzień bezwartościową muzyczną papką. Jest to wynikiem tego, że dobre rzeczy, które nie rokują nadziei na to, że staną się „produktem”, który trafi do kilku milionów odbiorców, nie są obecnie produkowane. Żaden producent nie chce bowiem „marnować” pieniędzy na to, aby potem użytkownicy rozkradli dany produkt lub dzieło (czy to w sklepie czy też poprzez internet). Ludzie powinni to zrozumieć, że sami kształtują rynek i – tak jak w przypadku wszystkiego innego – robią to przede wszystkim przy pomocy swoich portfeli. Jeśli coś nie ma szans się zwrócić, to nikt nie będzie tego wytwarzał czy dawał na to pieniędzy. W ten sposób piractwo dramatycznie zubaża naszą kulturę i skazuje ją na marazm oraz dominację bezwartościowej masówki. Bardzo bym chciał, żeby odbiorcy kiedyś zrozumieli tę, wydaje mi się, zupełnie prostą zależność. Nie można bowiem ściągać nielegalnie filmów czy muzyki przez internet, a potem skarżyć się na jakość wytwarzanych propozycji kulturalnych. Aby można było mówić o budowaniu rynku muzycznego, w pierwszej kolejności musi się on odrodzić. Niestety nie widzę na to zbyt jasnych perspektyw. W naszym kraju wymaga to zmiany mentalności i ogromnej ilości pracy u podstaw, aby uświadomić ludziom wagę i znaczenie problemu oraz sens istnienia praw autorskich i dlaczego ich respektowanie jest potrzebne i zasadne także jeśli chodzi o sposób funkcjonowania rynku oraz gratyfikacji dla twórców. To jest po prostu najbardziej sprawiedliwy i logiczny system, który został już poważnie naruszony, przy czym w krajach zachodnich próbuje się go odbudować, a w Polsce zupełnie do końca zburzyć. Przy aktualnym poziomie piractwa trudno jest mówić o środowisku muzycznym. Na razie mają szansę przetrwać tylko artyści, którzy mogą osobiście ze swoją muzyką występować, a to zawsze był zaledwie ułamek całego środowiska. Nikt inny nie ma obecnie szans na porządne  zaprezentowanie się, czy realizację swojej twórczości.

M.B.: Twój „guru” muzyki filmowej?

B.CH.: Na pewno wszystko zaczęło się od Zbigniewa Preisnera. To jego muzyka dała mi pierwszy impuls do pisania. Potem starałem się wsłuchać w instrumentarium, zwłaszcza jeśli chodzi o sekcję dętą, takich kompozytorów jak John Williams, Elliot Goldenthal czy Jerry Goldsmith. A jeszcze zanim zainteresowałem się muzyką filmową, fascynowali mnie: Szostakowicz, Brahms i Czajkowski. Ale to już zupełnie inny temat.

M.B.: Nad czym aktualnie pracujesz?

B.CH.: Dobrą zasadą jest nie zdradzanie szczegółów produkcji zanim nie podpisze się umowy. A ponieważ w Polsce kontrakty podpisuje się zazwyczaj w ostatniej chwili, toteż nie mam zbyt wiele na ten moment do powiedzenia. Oficjalną informacją jest praca przy filmie „Powstanie Warszawskie”. Cała reszta musi pozostać na razie tajemnicą. Mogę tylko powiedzieć, że jeśli wszystko dobrze się ułoży, w najbliższym czasie zrealizuję jeszcze dwie duże produkcje, a oprócz tego mam dosyć poważne propozycje koncertowe, na których realizację także będę musiał w tym roku zarezerwować sobie dużo czasu. Mam jednak nadzieję, że już wkrótce będę mógł się podzielić o wiele większą ilością dobrych wiadomości. Czego sobie życzę (śmiech), a Państwu niezmiennie dobrego odbioru mojej muzyki.