ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 października 19 (403) / 2020

Piotr Florczyk,

PRODESSE ET DELECTARE?

A A A
Jedynym problemem związanym z byciem poetą jest decydowanie, co robić z pozostałymi 23 godzinami dnia.
– Max Beerbohm
Poeci uwielbiają narzekać na nauczycieli. To przez nich, powiadają, nikt nas nie czyta, ba, na samą myśl o analizowaniu utworu poetyckiego młodzi ludzie wkładają sobie umownie dwa palce w usta. Zamiast naświetlić im trud i wysiłek, jaki pochłania skomponowanie naprawdę dobrego wiersza, nauczyciele torturują ich dochodzeniami o jego sens, bo – parafrazując słynny wierszyk Larkina – byli podobnie torturowani przez swoich nauczycieli. I kółko się zamyka. Kolejny rocznik na straty. Niegdyś na nasze wieczory autorskie, powtarzają poeci, przychodziły tłumy. A dzisiaj? Nawet kumple i rodzina mają lepsze rzeczy do roboty.

Można szydzić z powyższej karykatury tudzież z płaczem załamywać ręce. Jednocześnie można odwrócić armaty i wycelować je w samych poetów, co zresztą nie byłoby żadną nowością. Wystarczy przypomnieć Gombrowicza i jego ataki na poetów, którzy żyją, jak chciał autor „Kosmosu”, w świecie „fikcyjnym i sfałszowanym”. Obracając się w sztuce zbiorowości i ceremoniału, poeci, według Gombrowicza, przyjmują za naturalny – czytaj: otrzymany od Boga – stan, w którym „śpiewak śpiewa, a słuchacz, zachwycony, słucha. Coś jest na rzeczy, skoro z mistrzem zgadzał się, choć nie bez zastrzeżeń, sam Czesław Miłosz.

Ale można pójść jeszcze dalej i użyć powyższej karykatury jako pretekstu do zapytania o stosunek samych poetów do poezji. Czy brak czytelników nie wpływa negatywnie na ich relacje z wybraną przezeń formą wypowiedzi? Bez wątpienia niektórzy z nich uważają się za wysłanników Poezji; inni nieśmiało wychodzą z szafy zawalonej książkami i oświadczają otoczeniu, że piszą wiersze. Sam zaliczam się do tych drugich, choć nigdy przed nikim nie kryłem swojej fascynacji poezją (koniecznie z małej litery). Są wśród nas także autorzy podręczników do pisania wierszy. Co prawda talentu pisarskiego nie można nikomu podarować, ale można stworzyć odpowiednie warunki do tego, aby ktoś ten talent w sobie odkrył. Zresztą temat budowania fundamentów pozwalających młodym ludziom na odkrywanie w sobie różnorakich zdolności – artystycznych, biznesowych, sportowych – poprzez zachęcanie lub dawanie im możliwości do wypróbowania tego czy owego zajęcia, powinien figurować na czele każdego programu społeczno-edukacyjnego.

Zajęcia z kreatywnego pisania bywają wyśmiewane, ale czy warsztatowe tajniki nie są również podstawą do nauki lepienia glinianych garnuszków lub komponowania muzyki? Porównywanie pisania wierszy z komponowaniem dzieł muzycznych jest jak najbardziej na miejscu. Wszak wiersze i kompozycje muzyczne łączy więcej niż je rożni (rytm, tonacja, itd.) Co więcej, przypuszczam, że przyszły malarz czy malarka dowiaduje się na pierwszych zajęciach, jak ma trzymać w ręku ołówek lub pędzel – i nikogo to nie dziwi. Piszący stukają dziś w klawiaturę częściej niż piszą piórem, a więc pierwsze koty za płoty. Można przejść do ćwiczeń teoretyczno-praktycznych, podczas których uczniowie rozkładają na części, powiedzmy, sonety i tym samym stawiają pierwsze kroki ku napisaniu własnego wiersza (niekoniecznie sonetu).

W swoim poetyckim elementarzu o kuszącym tytule „Don’t Read Poetry” (Basic Books, 2019), Stephanie Burt, która wykłada na Harvardzie i niegdyś była znana jako Stephen Burt, stawia na pluralizm poetyckiej wypowiedzi. Będąc osobą trans, świetnie rozumie przeróżne formy szufladkowania i ich skutki uboczne. Według niej – uwaga! – wiersze, a nie Poezja, przypominają nonstop kursujące pociągi nowojorskiego metra. W podobny sposób, sugeruje Burt, „linijki poezji mogą zabrać cię do wielu emocjonalnych miejsc i do wielu części historii i dzisiejszego świata, ale każda linijka poezji dochodzi tylko do niektórych z nich, a twój wybór tej a nie innej zależy od tego, dokąd chcesz dotrzeć” (jeśli nie określono inaczej, jestem autorem przekładów tu zamieszczonych; Burt 2019, 8). Burt sprytnie wykorzystuje angielskie słówko „line”, z jego dwuznacznym zastosowaniem w transporcie i poezji (i wieloma innymi dziedzinami/kontekstami), to oczywiste, ale nie jestem pewien, czy z powodzeniem. A może jednak? Sam kiedyś porównałem komponowania wiersza do pływania od ściany do ściany w basenie, a w 1950 roku poeta Charles Olson zaproponował, w swoim manifeście „Projective Verse”, formę pisania, gdzie każda linijka miała być jednostką o długości jednego oddechu.

Podręczniki kreatywnego pisania podpowiadają, że warto zacząć od opisywania swojej okolicy lub samego siebie. Jednak wbrew pozorom spora liczba poetów szydzi z emocji i uczuć, które są podstawą wierszy lirycznych, nawet jeśli nie należą do wielbicieli Eliota, dla którego pisanie było – przypomnijmy – ucieczką od własnej osobowości. Jednocześnie ktoś zauważy, iż prościej jest wyrazić pewne stany i uczucia w wierszu, niż na przykład w rozmowie – i stąd moda na tzw. poezję instagramową. Co prawda tym wierszom, często pisanym w oka mgnieniu, brakuje elementu ponadczasowości, powstającego poprzez dialog z literackimi poprzednikami, lecz to właśnie ich efemeryczność jest w cenie. Tak, wszystko zostało już napisane, mówię swoim studentom kreatywnego pisania, ale nie przez was, a więc do dzieła!

Nie podzielam zdania wieloletniego i byłego już szefa szacownego wydawnictwa Farrar, Straus & Giroux, jakoby gazety nadawały się tylko do zawijania w nie ryb, ale nawet książki pisane prozą nie dostarczają mi tego dreszczyku emocji, co lektura dobrego wiersza. A czytam ich masę – od najprostszych liryków, po najbardziej zagmatwane poematy. Czytam wiersze wolne i sestyny. Niejednokrotnie to tzw. wiersze niezrozumiałe dostarczają mi najcenniejszych wrażeń, dając w ten sposób wyraz maksymie – wypowiedzianej przez wspomnianego już Eliota, a powtarzanej przez Irlandczyka Paula Muldoona – że poezja powinna odzwierciedlać swój czas, a nasz do nieskomplikowanych nie należy. Być może ten bądź co bądź sztuczny podział – na poezję zrozumiałą i niezrozumiałą – jest niczym innym, jak wymysłem mającym dzielić piszących i czytelników na jeszcze mniejsze plemiona? Wszak jednym z wierszy po które sięgam pamięcią w przeddzień swoich przylotów do Polski, do Krakowa, jest utwór pt. „Wieczorem” Adama Zagajewskiego, którego końcówka brzmi następująco: „Miasto jest otwarte, / otwarty jest wiatr i wahanie; / wszystko, co się wydarzyło, / czeka na ciebie, / twoje klęski nie zapomniały o tobie. / Jest już późno, / milczenie wraca do milczenia, / spróbuj zasnąć(Zagajewski 2003, 5). Uczucia, jakie wywołują we mnie te wersy, są i banalne, i szczere. Nie potrafię – i nie chcę – ich w sobie stłamsić.

Zgoda – poeci przesadzają. Są też egoistami, nawet jeśli nie pragną rozgłosu czy sławy.

Zamknięci w kółku własnej adoracji – jak chce niejeden oponent dzisiejszej odmiany poetów i poezji – czytają tomiki swoich kolegów i koleżanek. Ale jednocześnie nie można nie zauważyć, że poezja to wielogłos kultur, że, jak chciał Walt Whitman, „same Stany Zjednoczone są zasadniczo najwspanialszym wierszem” (Burt 2019, 238).

Stephanie Burt przywołuje w swojej książce, której podtytuł brzmi „Książka o tym, jak czytać wiersze”, politologa Benedicta Andersona i jego „Wspólnoty wyobrażone”, by naświetlić sposób, w jaki poezja umacnia oraz komplikuje więzi międzyludzkie. W przykładach Burt nie mogło zabraknąć Polaków. Z jednej strony mamy Mickiewicza i Polskę pod zaborami, a z drugiej Miłosza i Szymborską – ci ostatni, według. Burt, „piszą przeciwko wąskim, wykluczającym nacjonalizmom (Burt 2019, 242). William Wordsworth też nie pisał wyłącznie o obłokach i żonkilach. Co więcej – i bez znaczenia, czy ktoś identyfikuje się z danym kanonem, czy też nie, lub czy wierzy w uniwersalizm języka poetyckiego, czy raczej bliżej mu do wszelkich regionalizmów – poeci i ich wiersze operują w ramach danej tradycji, ba, każdy wiersz jest kontynuacją jakiegoś wcześniejszego wiersza, nawet jeśli jego autor stara się zatrzeć w sobie wszelkie ślady powinowactwa. Właśnie to, może nawet bardziej niż ścisłe określona tematyka i adresaci danego wiersza, nadaje poezji miano wspólnoty.

Mogłoby się wydawać, że sam temat zaradności poezji stracił nieco na aktualności. Nie ma już znanego z czasów Zimnej Wojny oczywistego podziału na my i oni, podziału, którego obalanie odbywało się również przy pomocy rymów i metafor. Jednak w Stanach Zjednoczonych tzw. poezja zaangażowana jest jak najbardziej na topie. Tomiki z wierszami autorów protestujących rasizm i materialne nierówności znajdują wielu czytelników. Czy ta fala dobije kiedyś do brzegu – i odbije się wszystkim czkawką?

Jak wiadomo, Auden z biegiem lat odwrócił się od swojego klasycznego już wiersza pt. „1 września, 1939,” postrzegając go jako zbyt „nieuczciwy” w swoim dążeniu ku mariażowi poetyki publicznej z prywatną. Do pewnego stopnia, zastrzeżenia te mają swe odbicie w formie wiersza, który jest modernistyczny, a jednak korzeniami sięgający Romantyzmu. Biograf autora, Edward Mendelson twierdzi wręcz, że kiedy Auden „postanowił pisać w innej tradycji, jego celem była poezja, która odzwierciedlała formalne i językowe lekcje modernizmu, ale wciąż mogła służyć dobru publicznemu. Sztuka, którą chciał stworzyć, koncentrowała się mniej na autonomii i zastoju niż na oświeceniu i działaniu” (Mendelson 2017, 191). Czy mu się to udało? W sierpniu 1939 r. Auden przebywał wraz ze swoim partnerem w Kalifornii. Wracając pociągiem do Nowego Jorku, 28 sierpnia zanotował w liście, że w wagonie słychać radio podające najświeższe informacje. Wcześniej upadła republikańska Hiszpania, Czechosłowacja została wcielona do Rzeszy, a Hitler szykował się do ataku na Polskę.

Jeszcze wcześniej, bo 29 stycznia, umiera W.B. Yeats. Pogrążony w żałobie, lecz gotów zacząć wszystko od nowa, Auden pisze na cześć poety elegię afirmującą poezję. Jej pierwsza wersja, opublikowana w amerykańskim tygodniku „The New Republic”, nie zawierała słynnego wersu, „poezja niczego nie czyni”, za to jest w niej absolutny kontrast między obojętnością natury i śmiercią poety, a wiarą w siłę poetyckiego słowa. W drugiej, poszerzonej wersji owego wiersza, opublikowanej w kwietniu 1939 w piśmie „The London Mercury”, a nie w amerykańskim periodyku, wyraźnie widać tłumienie przez Audena entuzjazmu wynikającego z końcówki wiersza. „Stwierdzenie, że poezja niczego nie czyni”, twierdzi Mendelson, „oznacza po prostu, że nie ma wpływu na czyny prywatne i publiczne” (Mendelson 2017, 348). Ale na życie, czy, jak kto woli, na indywidualny światopogląd, raczej tak.

Niemniej, tekstów i towarzyszących im debat na temat kondycji poezji w dzisiejszym świecie nie brakuje. Co jakiś czas ktoś publikuje esej, argumentując, że jeszcze Poezja nie zginęła. Lub przeciwnie: pisanie wierszy to nikomu niepotrzebne bujanie w obłokach. W swoim eseju-manifeście pt. „The Hatred of Poetry”, który jest poszerzoną wersją eseju opublikowanego wcześniej w „London Review of Books”, Amerykanin Ben Lerner wraca myślami do swoich czasów licealnych, kiedy miał za zadanie wyrecytować na lekcji wybrany przez siebie utwór. Pełen samozadowolenia i wiary w swoją przebiegłość, wybrał „Poezję”, słynny i wielokrotnie przerabiany wiersz Marianne Moore, który rozpoczyna się od znamiennych słów „Ja też nie lubię jej” (I, too, dislike it). Występ przed rówieśnikami nie wyszedł mu najlepiej, ale słowa poetki zapisały się w jego pamięci. Nawet dziś, jako nagradzany poeta, a ostatnio coraz częściej jako bestsellerowy prozaik, Lerner wyznaje, że fraza ta go nie opuszcza. Kiedy zasiada do biurka, aby coś napisać lub kiedy jest przedstawiany na wieczorku autorskim, fraza ta powraca doń za każdym razem.

Wykładając kawę na ławę, Lerner, który uczy kreatywnego pisania w Brooklyn College, stawia ciekawe pytanie: dlaczego poeci oraz ich czytelnicy nienawidzą wybranej przez siebie sztuki? Wszak pisanie i czytanie wierszy pozostawia niejednego z nas w stanie niespełnienia – czy to osobistego, czy artystycznego. Kto pisze wiersze, ten dobrze wie, że każdy utwór pozostaje tylko zapisem zamiarów i wiary w słowo – zapisem nieudacznym, ma się rozumieć. To samo czytelnicy. Który z nas, po przeczytaniu wiersza, nie kręci nosem? Ba, nierzadko zabieramy się do wyliczania słabych punktów danego utworu i z ołówkiem w ręku proponujemy poprawki, a całemu przedsięwzięciu towarzyszy myśl, że to wszystko na nic, bo żaden wiersz nigdy nie odda autentycznie prawdziwego przeżycia, pozostając, jak wspomniałem, tylko podróbką uczucia czy myśli, lub, jak chce Lerner, „transcendentnego impulsu”, który skłonił autora do przelania słów na papier. Ów problem towarzyszy poetom od czasów Caedmona, który obudziwszy się poetą, nigdy nie śpiewał tak pięknie, jak we śnie. „Poeta jest więc postacią tragiczną. Wiersz jest zawsze zapisem porażki” (Lerner 2016, 8), uważa Lerner.

Jednocześnie – i słusznie – Lerner obala mit, że każdy z nas ma w sobie poetę, tylko dlatego, że porozumiewamy się za pomocą języka. Słowa nigdy nie przeistoczą się samoistnie w wiersz. Niejeden poeta – no, może z wyjątkiem Josifa Brodskiego, który ponoć nie odczuwał tego rodzaju inhibicji – wstydzi się przyznać, że pisze wiersze. Do dwudziestego piątego roku życia – pamiętamy słowa Eliota – pisać może każdy, a potem…zaczynają się przysłowiowe schody, a wraz z nimi nie wszystkim odpowiadająca potrzeba zanurzenia się w tradycję poetycką. Co ciekawe, Lerner zauważa, że onieśmielenie udziela się również osobie, która pyta poetę, o to co robi, a to dlatego, że napędza w niej wspomnienia swoich własnych pisarskich prób w młodości, a co za tym idzie – niepodzielnej spójności osoby i języka (o chęci porozumienia się ze światem za pomocą wiersza nie wspominając). Według Lernera, „Widmo tej romantycznej koniunkcji sprawia, że odchodzenie od poezji jest odchodzeniem od czystego potencjału bycia człowiekiem w perypetie bycia faktyczną osobą w konkretnej sytuacji historycznej” (Lerner 2016, 11). Boli? Boli.

Jeśli nie ma prawdziwej poezji, jak uważa Lerner, a tylko potencjał poetycki, to jak sprawić, aby znaki na niebie ułożyły się po myśli? Jeśli każdy wierszy jest usposobieniem literackiego niespełnienia, to po co pisać wiersze? Nie każdy z nas tego doświadcza, ale aura mistyki towarzysząca Poezji czyni z niej niedosięgalną sztukę. Jak uważa Lerner, to dlatego bardzo często poeci i ich dzieła spotykają się z pogardą ze strony społeczeństwa a nie zwykłą obojętnością. Owa pogarda jest wspólnym odzewem zawiedzionych kochanków.

Całe to zamieszanie – nieporozumienie? – wydaje się nie wpływać negatywnie na liczbę ludzi piszących wiersze. Wręcz przeciwnie: niejeden redaktor pisma literackiego ubolewa nad faktem, że liczba prenumeratorów ma się nijako do liczby propozycji wydawniczych napływających do redakcji każdego dnia. Ludzie wciąż szukają uznania w oczach innych poprzez publikację, chociaż, jak zauważa Lerner, gra toczy się wokół periodyków, których nikt nie czyta. Ale pochwalić się można i liczyć na uznanie w oczach choćby nieufnych kolegów i koleżanek. Platon jest ich ojcem chrzestnym, aczkolwiek Lerner widzi w Platonie największego z poetów, ponieważ odrzucił wiersze, a nie ideał Poezji.

Poezja kojarzy się z pięknoduchostwem – wyniosłą mową, francuskim beretem na głowie – i aż wstyd się przyznać, że można wokół niej uporządkować sobie dzień lub nawet kilka godzin. Poezja nie jest wydarzeniem, a pojedynczy wiersz jak najbardziej. Być może stąd bierze się celebrowanie poetów, którzy przestają pisać, bo dobrze rozumieją, jak niewydolne są ich wiersze w konfrontacji z rzeczywistością. Tak, Rimbaud i spółka wiedzieli, co robią, łamiąc swoje pióra, ale to inny świetny poeta – żyjący i wciąż piszący – zauważył, że odejście od poezji, to też poezja.

Literatura:

Burt S.: „Don’t Read Poetry: A Book About How to Read Poems”. Nowy Jork 2019.

Lerner B.: „The Hatred of Poetry”. Nowy Jork 2016.

Mendelson E.: „Early Auden, Later Auden: A Critical Biography”. Princeton 2017.

Zagajewski A.: „Powrót”. Kraków 2003.