ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 stycznia 1 (121) / 2009

Tadeusz Kosiek,

DWANAŚCIE

A A A
Rok liczy miesięcy dwanaście, tyle samo pozycji znalazło się na mojej liście najciekawszych polskich płyt A.D. 2008. Oczywiście jest to wybór ze wszech miar subiektywny i w pewnym stopniu zdeterminowany przez mój ograniczony dostęp do bogatej oferty rodzimego rynku wydawniczego. Zapewne – z rozmaitych powodów – wielu interesujących nagrań na tej liście zabrakło, ale ponieważ zazwyczaj to właśnie koniec roku jest czasem sporządzania rankingów, podsumowań, itp., chciałem ten tekst opublikować w tym wydaniu „artPAPIERu”, zaś ewentualne uzupełnienia pojawią się w jego kolejnych edycjach. Lista wybranych przeze mnie płyt wygląda następująco:

12. Kwadrofonik „Folklove”. Polskie Radio S.A.

Kwadrofonik to kwartet powstały z połączenia dwóch formacji wykonujących na co dzień muzykę poważną: Lutosławski Piano Duo oraz duetu perkusyjnego Hop-beats i to właśnie dwudziestowieczna kameralistyka jest opoką, na której opiera się muzyka zespołu. Choć źródłem inspiracji jest polski folklor, to brzmienie grupy dalekie jest od tradycyjnie rozumianej muzyki ludowej. Jeśli na płycie folklor jest obecny, to słychać go w harmoniach, melodiach, rzadziej w rytmie, a na pewno nie w krajobrazie dźwiękowym. Kwartet o polskich łąkach, lasach i polach, o chałupach i karczmach opowiada językiem Reicha i Crumba, językiem Bartoka i Szymanowskiego. Mówi o nich, wspomagając się sonorystyką i dodekafonią, nie stroniąc od „trzecionurtowego” jazzu, ambientu, (akustycznego) techno, postrocka i plądrofonii (bo jak inaczej określić wtopienie w tkankę własnej muzyki sampli nagrań autentycznych pieśniarzy ludowych). Wizja folkloru, jaką przedstawia Kwadrofonik doskonale mieści się w nurcie wyimaginowanego etno – stylistyki „co by było, gdyby” – ze wszystkimi jej zaletami i wadami. Polecam (pomimo pewnych zastrzeżeń).



11. Jacaszek “Treny”. Gusstaff.

Holy minimalism w wersji elektronicznej. Na całe szczęście, choć w wydaniu krajowym, to zdecydowanie bliższy muzyce Tavernera czy Góreckiego niż przaśnemu sacro-polo. Michał Jacaszek zmyślnie łączy partie instrumentów akustycznych (za aranżacje instrumentów smyczkowych odpowiada Stefan Wesołowski; poza nimi dosłuchać się można, zapewne skądś zsamplowanych, fortepianu, harfy, instrumentów dętych), głos śpiewaczki i oszczędną elektronikę, prostymi środkami budując nastrój. Z każdą nutą, no może za wyjątkiem nagrania ostatniego, które pasuje do całości jak pięść do nosa, z głośników wielkimi kroplami sączy się wszechogarniający smętek, ból i rozpacz. To muzyka, która działa – przynajmniej na mnie – zdecydowanie depresyjnie, ale cóż, od czasu do czasu wypada się dosmucić. Do tego „Treny” Jacaszka nadają się znakomicie.



10. Janusz Prusinowski Trio „Mazurki”. Słuchaj Uchem.

Trio Janusza Prusinowskiego (na tej płycie okazjonalnie wspomagane przez dwie wokalistki oraz kontrabasistę) wędruje „trójmiarowym, kolistym ruchem odczuwalnym pod powierzchnią zjawisk tego świata” (cytat z komentarza J.P.) przez czas i przestrzeń zatrzymane w dźwięku. Mazurki z repertuaru wiejskich muzykantów przygrywających do tańca w interpretacji młodych muzyków pokazują swe inne oblicze, na pewno mniej agresywne i szorstkie niż w wydaniu tradycyjnym (takich wersji możemy posłuchać na serii płyt przygotowywanych przez Andrzeja Bieńkowskiego), ale też odmienne od tego salonowo uładzonego (np. w mazurkach Szopenowskich). Wykonanie tria Prusinowskiego (lider – skrzypce, cymbały, śpiew; Piotr Piszczatowski – bębenek, baraban, basy; Michał Żak – flet, szałamaja) łączy w sobie obie skrajności, temperując agresję i ożywiając wyrafinowanie. Pokazuje, że polskiemu folklorowi blisko nie tylko do Europy, ale też Azji i Afryki. Świat, który wydaje się być mniejszy teraz, okazuje się nie być wielkim również w przeszłości, bo ludzkie troski i tęsknoty wszędzie są jednakie, a wyraża się je podobnie.



9. Maryla Rodowicz „Jest cudnie”. Sony BMG.

Udany powrót Królowej Polskiej Estrady. Nową płytą Maryla Rodowicz potwierdza, że Wielką Piosenkarką bywa, a jedyne czego potrzebuje, to dobry producent oraz kilka niezłych kompozycji i tekstów. Na ogół „Jest cudnie” – lekko, delikatnie i łagodnie. Jest popowo i folkowo, czasem intymnie i nostalgicznie, czasem frywolnie i dosadnie, ale nigdy trywialnie. Kompozycje są proste, ale że zaaranżowano je ze smakiem, to wchodzą do głowy łatwo i na długo jej opuścić nie mogą. Teksty, przynajmniej niektóre z nich, balansują na krawędzi banału, ale na ogół granicy tej nie przekraczają, więc słuchanie ich – tak, na tej płycie można zrozumieć, o czym się śpiewa – nie budzi uczucia zażenowania, czy niesmaku. Zresztą pop powinien być nieco banalny i przewidywalny, bo za to przecież go kochamy. Jedyne, co mi przeszkadza to patos obecny w kilku tekstach. Gdyby nie on, to „Jest cudnie” można by umieścić w kanonie polskiego popowego mainstreamu .



8. Robert Piotrowicz “Lasting Clinamen”. Musica Genera.

Najnowsza płyta Roberta Piotrowicza dobitnie uzmysławia to, że noise jest muzyką, która daje twórcy wielkie możliwości. Pozwala bezkarnie eksplorować odległe krańce spektrum dźwiękowego, umożliwia swobodne operowanie dynamiką, dopuszcza wykorzystywanie brzmień powszechnie uważanych za niemuzyczne, jednak owa wolność często doprowadza do tego, że twórca po prostu się gubi i miota bez sensu. Jednak Piotrowicz unika wszelkich pułapek i konsekwentnie kroczy do celu, jakim jest prezentacja możliwości analogowego syntezatora modularnego Doepfer A100 (to o tym instrumencie napisano: „jeśli istnieją maszyny z duszą, to właśnie A-100 jest jedną z nich”) w ramach ściśle określonych konstrukcji dźwiękowych. Kompozycje Piotrowicza są jednocześnie proste i pełne niuansów, hałaśliwie dosadne i brzmieniowo wysublimowane. Przynależą do świata power electronics, ale nieobce jest im wyrafinowanie muzyki elektroakustycznej. Flirtują z dronowym minimalem, ale nie stronią też od (pozornie) chaotycznej złożoności.



7. Michał Pałosz „Cellovator”. DUX.

Dobrze wiedzieć, że istnieje coś takiego jak program stypendialny Ministra Kultury „Młoda Polska” i dobrze, że pieniądze te idą m.in. na coś tak udanego, jak płyta Michała Pałosza. Wiolonczelista, wykonawca muzyki współczesnej i improwizator, jawi się na niej jako polski Ernst Reijseger, Charles Curtis i Tom Cora. Wiem, że to opinia krzywdząca dla Pałosza, sugerująca, że jest tylko klonem wymienionych (a to przecież nieprawda), jednak posłużę się nią, by przybliżyć postać twórcy płyty tym, którzy nie bardzo orientują się w polskiej muzyce, a wiedzą co nieco o współczesnej kameralistyce, zarówno w jej wydaniu klasycznym, jak i wersji improwizowanej. „Cellovator” to zbiór kompozycji na wiolonczelę solo, których autorami są Lutosławski, Xenakis, Carter, Szymański, Villon oraz Dutilleux, dopełnionych/ komentowanych/ puentowanych filigranowymi improwizacjami młodego wiolonczelisty. Wybitne kompozycje, udane improwizacje, znakomite wykonanie, bardzo dobra realizacja dźwięku i przyzwoita oprawa graficzna to główne atuty tej pozycji.



6. Mem & Wolfram „Koniec”. Lado ABC.

Kamil Antosiewicz i Dominik Kowalczyk są obecni na polskiej scenie muzyki elektronicznej i elektroakustycznej od wielu lat. Grywali i nagrywali solo, byli członkami różnych grup, spotykali się z innymi artystami w składach mniej lub bardziej efemerycznych ansambli. Mem oraz Wolfram współpracują ze sobą w miarę regularnie od lat około dziesięciu – początki ich kooperacji związane są z formacją Neurobot i wytwórnią Polycephal – a „Koniec” zbiera improwizacje zarejestrowane przez duet w latach 2005-2006. Te pięć nagrań mieści się w elektroakustycznym krańcu świata współczesnej muzyki improwizowanej, leżącym gdzieś w obszarze pomiędzy łagodniejszą odmianą noise, muzyką konkretną i mrocznym ambientem. EAI a la Mem & Wolfram to muzyka neurotyczna i klaustrofobiczna, łącząca kostropate, szorstkie bluzgi sprzężeń miksera pozbawionego sygnału wejściowego oraz, na przemian, raz gęste, ciężkie chmury elektronicznych dronów, to znów wizgi laptopowego hałasu. Znakomita płyta, należy tylko mieć nadzieję, że jej tytuł nie jest proroczy i duet kiedyś jeszcze coś wyda.



5. Bartek Kujawski „Murlull Movies”. Warsztat8r.

Czwarta płyta Bartka Kujawskiego (dopiero pierwsza, którą opublikował pod własnym nazwiskiem – wcześniej nagrywał jako 8 rolek) stanowi sprawozdanie z kolejnego etapu podróży po krainie dźwięków osobliwych, których zagadka genezy wciąż pozostaje nierozwiązana: Mikrokosmos dźwiękowych drobin, obumarłych bitów i pokręconych melodii, niedojrzałych owoców nieustannego starcia dysonansu i konsonansu ukrytych w poprzekształcanych nie do poznania samplach o nieznanej proweniencji, które nieustannie wi(b)rują w przepastnych otchłaniach elektroakustycznej pustki zdaje się podlegać przyśpieszonemu rozpadowi. Uchwycone przez Kujawskiego szumy, trzaski, świergoty i inne dźwięki beznamiętnie odmierzają kolejne stadia tego procesu, układając się w koślawą symfonię usterek i wyładowań. Porzucone dziecko mezaliansu zdegenerowanej kameralistyki i rozsypującej się elektroniki jawi się jako groteskowe, a zarazem liryczne podzwonne dla skarłowaciałego świata, w którym przyszło nam egzystować.



4. The Complainer & The Complainers “Power Joy Happiness Fame!”. Mystic Production.

The Complainer & The Complainers are back! Tym razem powrócili nie jako lider i grono oddanych współpracowników, ale w postaci grupy, której wszyscy członkowie współodpowiedzialni są za muzykę, teksty i aranżacje, za wizję i misję, itd. A jakaż to wizja? Pop jako muzyka eklektyczna i przemyślana; muzyka beztroska, ale nie głupawa; radosna i nieokiełznana, ale poukładana i przemyślana. Ocierający się o pastisz i plagiat, muzyczno-słowny recykling, jaki uprawiają Komplejnersi, na równych prawach zderza ze sobą pop i nowofalowy rock, elektro i folk, psychodelię i disco, techno i kameralistykę, poetykę wygłupu i banalność życia codziennego, artystyczne manifesty i lirykę uczuć i emocji. Odnosi się wrażenie, że na „Power Joy Happiness Fame!” dżemują ze sobą Michael Jackson i Kevin Blechdom, Esquivel z Iggy Popem, Marek Grechuta z The Soft Pink Truth, wiśnie w słoikach z oranżadą w proszku. Rezultat jest słodko-kwaśny i bajecznie kolorowy, czyli dokładnie taki, jaki dobry pop być powinien.



3. L.U.C. “Planet Luc”. Mystic Production.

„PolaQwitu”, czyli muzyczna część monumentalnego (oczywiście jak na nasze krajowe warunki) wydawnictwa L.U.C.-a, to przeszło godzina naprawdę zacnego hip-hopu, stop, a może splot słów i dźwięków opowiadających o walce, w której zmierzyły się potęga wyobraźni i realia świata konsumenta. L.U.C. wraz z towarzyszącą mu ekipą producentów, raperów, didżejów, instrumentalistów i wokalistów na bazie hi-phopu, triphopu, downtempo, jazzu, folku, popu, muzyki świata, breakcore, rocka, psychodelii uwarzyli zawiesistą zupę, w której pływają rozmaite rodzaje soczystych neologizmów, tłuste metafory i smaczne alegorie, wykwintne metonimie i przaśne onomatopeje. Giętki język i charyzma L.U.C.-a sprawiają, że nawet najbardziej ekstrawaganckie stylistyczne i frazeologiczne wygibasy nie zgrzytają w zębach (uszach), a maniera nie przeszkadza. Zresztą manieryczny raper okazuje się również utalentowanym aktorem i całkiem niezłym wokalistą, w czym nie przeszkadzają wpadające w ucho melodie i ciekawe aranżacje.



2. Anna Zaradny „Mauve Cycles”. Musica Genera.

Zawartość debiutanckiej płyty Zaradny doskonale mieści się w kanonie „muzyki aktualnej” (termin zapożyczony od A.Z.). W dwóch odsłonach „Mauve” swe miejsce odnalazły minimalizm cyfrowego dronu i przepastność dubowej głębi, wyciszone niedomówienie onkyo i dobitność muzyki konkretnej, hałaśliwa abstrakcja szumu i dosadna bezpośredniość rytmu. Ażurowa przejrzystość formy nie koliduje z ogromem barw dźwięków i przepychem wielowarstwowej faktury nagrań, płynna zmiana motywów idzie w parze z mniejszymi lub większymi modyfikacjami tematów i struktur, ciągłe ich na nowo zestawianie w rozmaitych konfiguracjach sprawia, że kompozycje Zaradny budzić mogą skojarzenia z wielobarwną mozaiką utkaną z dźwięków. Każdą z dwóch części cyklu jasnofiołkowego (ta wersja spolszczenia tytułu odpowiada mi bardziej niż „liliowy” czy „fioletowy”) porównałbym do elektroakustycznej mandali, w której chaos noise’u, niestabilność musique concrète, zamęt IDM przybierają harmonijną formę kompozycji sprawiając, że „Mauve Cycles” to dzieło skończone.



1. Za Siódmą Górą – Rogalów „Piosenki ku pokrzepieniu serc”. Obuh.

Okazuje się, że od „muzyki, której świat nie widzi” do „piosenek ku pokrzepieniu serc” wcale nie jest daleko. Na nową płytę formacji Za Siódmą Górą Wojcek Czern kazał czekać długo, bo aż lat dwanaście, ale naprawdę było warto. Delikatne psychodeliczne ballady, zagadkowe słowno-muzyczne impresje, enigmatyczne wyliczanki, nostalgiczne poematy dźwiękowe, układają się w cudowną, niedopowiedzianą opowieść o świecie osobnym. Słowa, owinięte gęstą puchową pierzyną ciepłych, analogowych brzmień, opowiadają o emocjach i uczuciach, o magii miejsc i pór. O miejscach, w których czas płynie inaczej, o między-czasie, w którym w symbiozie potrafią żyć ze sobą ludzie, zwierzęta i duchy. Od biedy można by te piosenki i pieśni wrzucić do worka z napisem „nowy dziwaczny folk”, ale w tym przypadku szufladkowanie nie ma sensu, bo muzykowanie Wojcka i przyjaciół nie ma w sobie chęci płynięcia z jakimkolwiek prądem. To twórczość intymna i szczera. Być może nieco naiwna, ale na pewno nie infantylna. Z jednej strony dziecięco niewinna i ufna, z drugiej strony dojrzała i mądra.