ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 lutego 3 (123) / 2009

Marek Halkiewicz,

„SZALENI”: JEDNA WIELKA KASZA

A A A
Film „Szaleni” w reżyserii Jana Švankmajera jest ekranizacją dwóch opowiadań Edgara Allana Poe („Przedwczesny pogrzeb” oraz „System doktora Smoły i profesora Pierza”). Niepokojący wydźwięk tych historii w dziele czeskiego reżysera potęgują dodatkowo elementy filozofii markiza de Sade i związana z nimi atmosfera perwersji. Poe, de Sade, Delacroix, Kafka...– film Švankmajera jest niczym wielka kasza podana w sosie typowo postmodernistycznego nos-na-kwintę-zwiesizmu.

Fabularny punkt wyjścia jest stosunkowo prosty: wariującego Jeana Berlota (Pavel Liška), który widzi we śnie dwóch zbliżających się do niego z kaftanem bezpieczeństwa pielęgniarzy, zabiera z karczmy Avalon do swojego zamku tajemniczy Markiz (Jan Tříska). To, co na miejscu zaserwuje swojemu gościowi gospodarz, nie najlepiej wpłynie na stan bohatera – dlatego też akcja filmu przeniesie się ostatecznie do zakładu psychiatrycznego, w którego władzach dokona się zresztą przewrót.

W każdej z przestrzeni, w jakich rozgrywa się akcja, Švankmajer organizuje cykl epizodów o coraz bardziej niepokojącej wymowie (odtworzenie „Wolności wiodącej lud na barykady” Delacroix z udziałem aktorów-wariatów, wbijanie gwoździ w rzeźbę Chrystusa przeplatane bluźnierstwami, seks z wykorzystaniem hostii…). Oczywiście nic nie dzieje się tu dla przysłowiowej „hecy”: jest surrealistycznie i dekadencko, aż miło (duża w tym zasługa utrzymanej w ciemnych barwach scenografii), napięcie i niesmak przeplatają się z zaciekawieniem. Jak zresztą inaczej zbudować metaforę współczesnego społeczeństwa, które – zdaniem reżysera (a zarazem scenarzysty) – przypomina szpital psychiatryczny? Na dłuższą metę nie jest nam bowiem dana ani możliwość wolności absolutnej (tej patronuje markiz de Sade), ani też nie zostaliśmy zniewoleni w rzeczywistości à la stalinowski kołchoz (w której z kolei rządzi, już prawie symboliczna, pałka strażnicza). Wciąż znajdujemy się pośrodku, w wiecznie wypracowywanym kompromisie poglądów, ustaleń, tabu… – w takiej sytuacji łatwo dostać przysłowiowego „kręćka”. Najpierw szaleństwem dotknięci zostaną wrażliwi, ale skąd pewność, że nawet dyrektor(zy) tego świata-szpitala nie skończą tak samo? Sytuacja to tym bardziej przerażająca, że pacjentom teoretycznie oferuje się pomoc („pomoc”?), a jednak – jak można bardziej wywnioskować niż zobaczyć w filmie – obdziera ona człowieka z jego człowieczeństwa. I to właśnie stanowi jądro intelektualne tego filmu reklamowanego jako „horror filozoficzny”. Jest to bowiem horror, jakiego doświadczamy przerażeni ustaleniami (pozornie) zimnych tez filozoficznych, przełożonych przez Švankmajera na obrazy.

Mowa tutaj oczywiście o tezach wywodzących się z XVIII-wiecznej Francji, gdzie więziony w Bastylii i – nomen omen – szpitalu dla umysłowo chorych Donatien Alphonse François de Sade pisał „Prawdę”, „120 dni Sodomy…”, „Juliettę”. To z jego dzieł wyszło potępienie wszelkich form religijności i dobra jako hipokryzji skrywającej nienawiść do Boga, który dał nam z jednej strony pożądania, wolną wolę i pieniądze, a z drugiej – surowe nakazy i zakazy. Jako równie okrutna jawiła się markizowi Natura – niszczycielka życia i jednocześnie jego kreatorka (cykl życia i śmierci okazuje się dramatem). Wrzucony w taki świat człowiek, jak pisze filozof, zachowuje siebie poprzez oddanie się nienasyconej rozpuście i zbrodni. Popełniając je na zimno, zabijając w sobie wszystkie „ludzkie” odruchy (dobra, życzliwości, współczucia), staje się podobny do i tak nieskończenie bardziej okrutnych Boga i Natury. Dzieła Sade’a zawierają pochwałę indywidualizmu i pogardy dla ludzi religijnych, słabych, którzy nie chcą poznać przerażającej prawdy: Boga nie ma, człowiek jest podłym zwierzęciem, odruchy dobra z kolei dyktowane są troską o własny interes, strachem albo głupotą. Tylko silni i akceptujący w pełni swoją ontologiczną samotność sięgną po wolność absolutną, po rozkosz czerpaną z najbardziej perwersyjnych aktów seksualnych i zbrodnii popełnianych nawet bez wyraźnego powodu. Tak w skrócie wygląda filozofia markiza de Sade, przez niektórych uważanego za duchowego prekursora Fryderyka Nietzschego i – jak by nie było – proroka (a zarazem patrona) XX-wiecznych totalitaryzmów i obozów masowej zagłady (warto jednak zwrócić uwagę, że Sade nigdy nie uznałby działań Hitlera i Stalina, był bowiem także przeciwnikiem państwowości).

Inspiracje myślą de Sade’a przejawiają się w filmie Švankmajera mniej więcej tak: orgia w kaplicy zamkowej u stóp posągów świętych z obciętymi głowami; Markiz sprawia intelektualno-bluźniercze manto religijnemu Jeanowi Berlotowi, który nigdy się już z tego nie podniesie, a Charlotta (Anna Geislerová), jedyna znacząca postać kobieca w filmie, mająca w odwodzie dla głównego bohatera zawsze spojrzenie niewiniątka, powinna podpisywać się jako „Harlot”.

„Szaleni” to kino postmodernistyczne par excellence, czerpiące pełnymi garściami z kultury, zarówno tej wysokiej, jak i popularnej: reżyser nawiązuje między innymi do mitów arturiańskich, Rembrandta (a konkretnie do jego obrazu „Tusza wołowa w rzeźni”; jest to zresztą dość przewrotne nawiązanie, bo w filmie pojawia się motyw rozprutej świni), dzieł Kafki (poranek jako najniebezpieczniejsza pora dnia dla bohatera, a zarazem początek nowego etapu w życiu). Znaleźć tu można nawet „Wenus z Milo” i wykpienie częstego w reklamach motywu przeżuwających ust. Podobnych „smaczków” jest oczywiście w „Szalonych” o wiele więcej.

Warto również wspomnieć o doskonale opracowanych i świadczących o bogatej inwencji twórczej animowanych wstawkach, którymi przeplatana jest akcja właściwa dzieła. Krótkie filmiki, przedstawiające najczęściej poruszające się mięso, „bawiące się” różnymi przedmiotami (np. gałki oczne i jęzory „ożywiające” czaszki krów), można traktować zarówno jako podsumowanie kolejnych aktorskich scen filmu, jak i polemikę z nimi. Polemikę, warto dodać, przewrotną i makabryczną.

Jeśli chodzi o kreacje aktorskie, moim faworytem jest Jan Tříska. Markiz w jego wykonaniu to… po prostu Markiz: elegancki, inteligentny, traktujący wszystko z ironicznym dystansem, a jednak przejęty światem, w którym przyszło mu żyć (świetna scena przy śniadaniu). A do tego jego śmiech – śmiech prawdziwego libertyna. Pavel Liška bardzo dobrze poradził sobie z rolą niepozornego i z każdą minutą coraz bardziej zagubionego Jeana Berlota (duża w tym zasługa charakteryzatora i warunków fizycznych samego aktora). Wreszcie Anna Geislerová jako Charlotta – doskonałe zestawienie obłudy bohaterki i prawdziwego talent aktorki.

A więc prawdziwy „must see”? Trudno odpowiedzieć jednoznacznie. Film stawia poważne pytania – i to jego wielka zaleta – ale w formie, którą ze względów światopoglądowych nie każdy będzie w stanie zaakceptować. „Szaleni” to dzieło artystycznie niezwykłe. Przeznaczone głównie dla tych, którzy chcą się zmierzyć z krzykiem głównego bohatera: „Ale ja nie jestem szalony!”, mając być może w pamięci strawestowane zdanie z „Procesu” Franza Kafki: „Tak, ale tak właśnie mówią szaleni”.
„Szaleni” („Šileni”). Scen. i reż.: Jan Švankmajer. Obsada: Anna Geislerová, Jan Tříska, Pavel Liška. Gatunek: horror filozoficzny. Czechy 2005, 118 min.