ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 listopada 22 (190) / 2011

Michalina Kołacińska,

LIFTING

A A A
Zaczęło się wiele lat temu od „Wichrowych wzgórz”. Wtedy to pokochałam Ralpha Fiennesa, który od tego czasu systematycznie usiłuje mnie do siebie zniechęcić (prawdziwym ciosem był „Rewolwer i melonik”) i zaczytałam (chyba bardzo dosłownie, bo szukałam i nie mogę ich znaleźć) książki z serii z serduszkiem, wcześniej pogardzane i wyśmiewane, bo zaklasyfikowane jednoznacznie pejoratywnie: romansidła. Wszystko przemawiało za takim podejściem: nieszczęsne serduszka na grzbietach, tulące się pary na okładkach i informacja od wydawcy – „biblioteka romansu”. A że było to w czasach, gdy komputery i Internet znałam tylko z telewizji, bardzo mozolnie, metodą prób i błędów, dochodziłam do stwierdzenia, że „Wielki Gatsby”, „Dama kameliowa” czy „Requiem dla dziewczyny” to nie zwyczajne romanse, a prawdziwa „liga mistrzów”.

Ale zaczęło się od filmu. I wciąż oglądam, wzdycham i bawię się jak na seansie w 3D, zmieniam plany, gdy w TV puszczają „Rozważną i romantyczną” (by zobaczyć po raz szósty), ciągnę do kina, gdy odświeżają któryś z klasyków. Niby znam te historie (a nawet gdybym nie czytała czy wcześniej nie widziała, to bym wiedziała i się spodziewała), a i tak siadam i oczekuję wciąż nowych (tych samych) wzruszeń. Bo ja się na tych filmach autentycznie wzruszam; nie do łez, co prawda, częściej do śmiechu; chyba że akurat oglądam „Wichrowe wzgórza” – tam nie ma nic zabawnego, więc zachowuję nabożną ciszę. Z przejęciem czekam na każdą nową adaptację, żeby móc wrócić do ulubionych bohaterów, znowu ich polubić, przejąć się ich losem, upewnić się, że wszystko u nich po staremu. I biada temu, kto roztrwoni pokładane w nim nadzieje i ogrom mej dobrej woli.

W tym roku przypuszczono na mnie zmasowany atak. Na mnie i na nieszczęsne siostry Brontë, jakby mało się wycierpiały za życia. „Wichrowych wzgórz” Andrei Arnold jeszcze nie widziałam, ale moich uszu, a końcu i oczu, gdy pojawił się trailer, doszła wieść, że Heatcliff jest czarnoskóry. Bo muszą być nieszczęścia i upokorzenia pełną gębą, żeby zamiast historii miłosnej zaserwować dramat społeczny z surową przyrodą w tle. I już wiem, że wzruszeń nie będzie. Będzie za to niezdrowe zaciekawienie i irytacja, bo jak dramat społeczny, to nachalna społecznikowskość i smutne moralizatorstwo rodem z „Syzyfowych prac”. Film stanie mi ością w gardle, ale pewnie o to chodzi. Zresztą, lepsze to niż nuda i brak poruszenia – grzechy śmiertelne i niewybaczalne.

A nudą właśnie z „Jane Eyre” w wykonaniu Cary’ego Fukunagi powiało. Zamiast „dziwnych losów” reżyser zaserwował zachowawczą potrawkę w gęstym hollywoodzkim sosie. I w niczym nie pomogą aktorzy o europejskich nazwiskach. W tym konkretnym przypadku to oni właśnie przeszkadzają. Gdy historia jest znana i lubiana, nie pozostaje nic innego, jak trafić z obsadą i sukces murowany. Fukunaga trafił, ale kulą w płot. W adaptacji powinna się znaleźć galeria indywiduów, niepięknych, a wręcz odrażających (jak o szalonej żonie Rochestera donosi powieść), tymczasem w kinie oglądamy przedsięwzięcie spod szyldu: „…i wykończymy wszystkich obrzydliwców”. W głównych rolach wcale przyjemni dla oka Fassbender i Wasikowska, a im dalej, tym ciemniej (czy raczej jaśniej, bo uroda zebranych rozświetla drogę i nadaje życiu sens). I chyba nawet oni czują, że są trochę nie na miejscu, bo Wasikowska zamyka się w sobie i koncentruje na trudnej sztuce noszenia gorsetu, a Fassbender wręcz przeciwnie, miota się i rzuca, ciągnie (na szczęście nie za włosy) Jane do ołtarza, zachowuje się jak na furiata, a nie na nieszczęśliwego hrabiego, przystało. Aktorzy wyraźnie nie mogą się dogadać. Niby są razem, a jednak osobno, niby rozmawiają, a tylko recytują swoje role, ich słowa chybiają, upadają gdzieś obok i umierają przykrą dla oka i ucha śmiercią.

W dobrej adaptacji nie chodzi oczywiście o to, by wiernie przenieść na ekran wszystkie sceny i postaci. Jest to fizycznie niemożliwe, bo kto zmieści w dwugodzinnym filmie opasłe, czterystustronicowe tomisko z historią od kołyski aż po grób? Najważniejsze to zachować atmosferę, zapewnić estetyczną satysfakcję. Toteż Fukunaga usiłuje nas natchnąć pięknymi krajobrazami, mrocznymi komnatami i pełną melancholii, zapatrzoną w swą niepewną przyszłość Jane. No i buch! Znowu strzelił sobie w stopę! Może książka, którą zekranizował, nie była tą, za którą się podawała, bo niby wszystko jest na swoim miejscu, a jednak nie tak jak powinno. W „Dziwnych losach…”, owszem, jest zamek i niebezpieczeństwo, ale nie ma żadnej tajemnicy, powszechnie wiadomo, kto jest za co odpowiedzialny, nawet jeśli na końcu okazuje się, że nie do końca. Jane jest guwernantką, ale wcale nie chadza poważna i zamyślona, nie czeka, aż pan Rochester uświadomi jej, co tak naprawdę czuje i jakie jest jej przeznaczenie. Gdyby taka właśnie była, co sugeruje Fukunaga, cóż, wyjąwszy bogatego wujka z Madery, dziwnego i niezwykłego byłoby w jej losie?

Reżyser uparcie pomija to wszystko, co świadczy o niezwykłym humorze i dowcipie tej historii, co pomogłoby ją odświeżyć, nadać jej nowoczesnego sznytu. Z podziwu (bądź pożałowania) godnym uporem wyciąga za uszy to, co uproszczone, staroświeckie i namaszczone. Inteligentne i przewrotne dialogi, klasyczna walka płci, przekora i upór głównej bohaterki przepadają w reżyserskich wyborach. Po raz kolejny zwycięża tendencyjność i schematyczność. Za takie powroty to ja podziękuję.
„Jane Eyre”. Reż.: Cary Fukunaga. Scen.: Moira Buffini. Obsada: Michael Fassbender, Mia Wasikowska, Jamie Bell, Judi Dench. Gatunek: dramat / romans. Produkcja: USA / Wielka Brytania, 120 min.