ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 listopada 22 (406) / 2020

Jan Siechowski,

'FILIP', LEOPOLD, TADEUSZ - CZYLI UŁAŃSKIE CZAKO LEOPOLDA TYRMANDA

A A A
Zdaniem Leopolda Tyrmanda jego najlepszą książką nie był ani bijący rekordy popularności „Zły”, ani doceniony przez krytyków „Dziennik 1954”, ani rozrachunkowa „Cywilizacja komunizmu”, ale powieść zatytułowana „Filip”, wojenna historia, która ukazała się w 1961 roku i której tytułowemu bohaterowi użyczył pisarz własnych przeżyć. Jak deklarował Tyrmand: „[»Filip«] to jest moja ukochana książka, najlepsza, jaką napisałem po polsku, najlepsza moja powieść, gdzie chyba udało mi się zsyntetyzować najważniejsze sprawy z mojego życia. To jest moja spowiedź pisarska” („Tygodnik Powszechny” 1981).

Rok ukazania się „Filipa” nie był szczęśliwy dla Tyrmanda. Pisarz zażywał wprawdzie sławy jako autor kultowego „Złego” i ojciec chrzestny polskiego jazzu, jednak już wtedy był inwigilowany przez SB, nie mógł wyjeżdżać z Polski, miał problemy z publikowaniem nowych utworów. „Filip” ukazał się trochę przypadkiem, ocenzurowany i w małym nakładzie, nie mógł też stać się przedmiotem poważnej dyskusji, choć Tyrmandowi zależało na tym, by uwolnić się od łatki autora książek wprawdzie poczytnych, ale nie pretendujących do rangi literatury artystycznej.

Po wyjeździe pisarza z Polski w 1965 roku powieść nie mogła zostać wznowiona w kraju i praktycznie nie funkcjonowała w czytelniczym obiegu. Do 1989 roku została wydana tylko raz, krótko po śmierci autora, przez mało znaczące wydawnictwo z Chicago; znamienne, że edycji tej nawet nie odnotowano w Polskiej Bibliografii Literackiej. „Filip” mógł powrócić do Polski w latach dziewięćdziesiątych, choć jest gorzką ironią historii, że nawet po obaleniu systemu komunistycznego, z którym Tyrmand walczył przez całe dojrzałe życie, powieść NIGDY nie ukazała się w pełnej nieocenzurowanej wersji! (Po 1989 roku „Filipa” w wersji ocenzurowanej wydało Wydawnictwo Puls [1993]. Zgody na druk miała udzielić Ellen Tyrmand [żoną Tyrmanda była Mary Ellen Tyrmand] w 1980 roku, a więc za życia pisarza. W 2002 roku Wydawnictwo Literackie opublikowało „Filipa”, którego tekst oparto na poprzedniej edycji tej oficyny z 1961 roku. Później książkę publikowało Wydawnictwo MG, ale także w wersji ocenzurowanej).

W niniejszym artykule chciałbym pokusić się o rekonstrukcję przesłania, które zawarł Tyrmand w utworze dla niego może najważniejszym i niejako „programowym”. Choć od lat dziewięćdziesiątych wydano wiele prac naukowych poświęconych Tyrmandowi, a jego twórczość została poddana wnikliwej, krytycznej analizie, mam jednak wrażenie, że w dyskusjach o utworze pomijano głos samego autora, głos – podkreślmy – zniekształcony przez ingerencje cenzury. Chciałbym wobec tego podjąć próbę odczytania „Filipa” w sposób być może bliski zamysłowi Tyrmanda, używając jego biografii jako ważnego punktu odniesienia: sam pisarz określił powieść jako „prawie autobiograficzną” (takie określenie powieści przez autora odsyła do rozważań Philippe’a Lejeune’a na temat „paktu autobiograficznego” [Lejeune 2001: 21-56]; rozważania te – polemicznie – przywołuje Inga Iwasiów w monografii prozatorskiej twórczości Leopolda Tyrmanda [Iwasiów 2000: 31-32]), a wiele istotnych faktów z życia pisarza zostało dziś zweryfikowanych.

Oddajmy zatem głos samemu Tyrmandowi: „(…) »Filip« opi­suje młodego człowieka w wojennych Niem­czech, który chce się mścić, ale nie ma żadnych możliwości podjęcia otwartej akcji politycznej. Wobec tego, że nie wolno mu spać z Niemkami, robi to intensywnie, ryzykując za każdym razem życiem. Aż do czasu, kiedy poznaje dziewczynę, w której się zakochuje. Miłość uniemożliwia mu rozgrywkę z losem i politycznym uciskiem. Fakt, że w społeczeństwie zamkniętym, totalitarnym można walczyć z systemem bronią życiowego detalu - znalazł jakoś zrozumienie u polskiego czytelnika” („Literatura” 1989: 24).

Uzupełnijmy nieco. Główny bohater książki, Filip Vincel, urodzony w Warszawie Polak, jak możemy podejrzewać żydowskiego pochodzenia, posługuje się sfałszowanym dowodem osobistym wydanym w gminie Polany wprawdzie na własne nazwisko, ale zaświadczającym, że jest urodzonym w Warszawie bezpaństwowcem narodowości francuskiej, z zawodu architektem. Po doświadczeniach obrońcy Republiki Oszmiańskiej, gdy z karabinem w ręku odpierał ataki „litewskich faszystów w służbie Hitlera” (Tyrmand 1985: 284), ukrytych na szczęście w bezpiecznej odległości za mizernymi sosenkami, zgłosił się w okupowanym Wilnie na roboty do Niemiec i pracował początkowo jako tłumacz dla polskich robotników kolejowych w pobliżu Moguncji, potem jako kelner w randze demi-chefa w wytwornym frankfurckim hotelu. Pracował, oszukiwał klientów na kartkach żywnościowych, kochał.

Faktów ze swojego życiorysu użyczył Filipowi sam pisarz, który przed wojną rok studiował w Paryżu architekturę, a po opuszczeniu Warszawy we wrześniu 1939 roku trafił do Wilna, gdzie przeżył najpierw okupację litewską, potem sowiecką, a w końcu niemiecką, by na początku 1942 roku zgłosić się na roboty do Niemiec. Początkowo pracował koło Moguncji, później jako kelner we Frankfurcie nad Menem. Dzięki pracy Marcela Woźniaka możemy zweryfikować autobiograficzne ślady w „Filipie”. Autor „Biografii Leopolda Tyrmanda” odnalazł dowód osobisty Leopolda Tyrmanda, wydany 14 listopada 1941 roku, w którym Wójt Gminy Polany koło Oszmiany zaświadczał, że Leopold Tyrmand, urodzony w Warszawie i zamieszkały w Cudzieniszkach, jest architektem narodowości francuskiej wyznania rzymsko-katolickiego (o wyznaniu akurat Tyrmand w „Filipie” nie wspomniał!) (Woźniak 2016: 117) .

Istniał również „granatowy, wełniany szalik z wyposażenia Szkoły Morskiej w Gdyni”, noszony przez Filipa, który opisywał Tyrmand w „Dzienniku 1954” jako niezwykle ważną dla niego część garderoby: „Tak więc nie wiem nic. Ale wiem, że mam szalik. Dostałem go czternaście lat temu od Franka Walickiego, był częścią ekwipunku elewa Szkoły Morskiej (…). Od owego czasu szal ten był ze mną wszędzie, w podróżach i więzieniach, na morzach i w górach. Przywiązałem się do niego, jest mój jak paznokcie i włosy. (…) Wierzę w jego moc przynależności, która jest czymś dobrym, częścią mnie i mojej egzystencji (…). Za nic bym się z nim nie rozstał; gdybym go zgubił, byłbym niepocieszony, gdyby mi usiłowano zabrać go siłą, walczyłbym oń do ostatka, jak o coś żywego. Ten szalik to jedna z mych determinant.” (Tyrmand 1989: 234). W 1956 roku Tyrmand zorganizował z Walickim, ojcem chrzestnym polskiego rocka, pierwszy festiwal jazzowy w Sopocie, jednak paradoksalnie to właśnie Walicki, już po śmierci Tyrmanda, przypomniał jego współpracę w okupowanym przez Związek Radziecki Wilnie z „Komsomolską Prawdą”. Dało to asumpt do oskarżeń Tyrmanda o kolaborację lub „tylko” „kreowanie wizerunku” czy „retuszowanie biografii” (Potasińska 2015: 63), mimo że pisarz w tym samym czasie konspirował w organizacji niepodległościowej, o czym zresztą Walicki nie wiedział.

Filipa i Tyrmanda łączył także gust muzyczny. Określenie w powieści jazzu jako „zdegenerowanej muzyki żydowsko-murzyńsko-amerykańskiej” (Tyrmand 1985: 113) nawiązuje do zdarzenia z 1942 roku, opisanego w książce „U brzegów jazzu”. Tyrmand, ubrany w drelich robotnika przymusowego, spotkał nad Renem w Moguncji niemieckiego rówieśnika w mundurze Wehrmachtu, który odpoczywał podczas urlopu, słuchając tria Benny’ego Goodmanna. Gdy żołnierz pozwolił, by słuchali razem, Tyrmand powiedział: „pomyśl (…), tu grają, na tej płycie, jeden amerykański Żyd, jeden amerykański Murzyn i jeden zamerykanizowany Polak czy Czech… I co ty na to?” (Tyrmand 2014: 28-29). I Filip, i Tyrmand wspominają ostatni przed wojną paryski koncert Duke’a Ellingtona, Ellę Fitzgerald, utwór „Music, Maestro, please”, który pełni ważną rolę w „Dzienniku 1954”: „Gdy piszę, teraz z głośnika snuje się jak na urągowisko »Music, Maestro, please« To te czasy, kiedy jadłem fryty z torby na rogu Boul Mich’u i Rue Soufflot i przy jednej kawie siedziałem trzy godziny u Capoulade`a. (…) Wiosna 1939 roku, Paryż, koszykówka, Hot Club de France, architektura, pierwsze filmy Jean-Louis Barraulta, pływalnia w Cite Universitaire, tor wyścigowy w Saint-Cloud, koncert Duke Ellingtona w Palais Chaillot (…)” (Tyrmand 1989: 231).

Sposób pracy Tyrmanda przy tworzeniu „Filipa” opisywała Barbara Hoff, jego druga żona, która zachowała teczkę z materiałami do powieści: „Jest tam i bilet z epoki, i znaczki pocztowe, i plan miasta. Kiedy bohater »Filipa« idzie przez wojenny Frankfurt i widzi na jakiejś aptece odbity kawał tynku, to można było być pewnym, że ten tynk był rzeczywiście w tym miejscu odbity” (Urbanek 2019: 223). Ilustracją do powieści mogłoby być zdjęcie Tyrmanda, wykonane w lecie 1943 roku we Frankfurcie, zapewne na łące nad Menem, może na opisywanej w powieści plaży Moslera. Uśmiecha się na nim szeroko holenderski przyjaciel Tyrmanda Peter van Diggele (w „Filipie” Piotr), a siedzą pewnie inni koledzy-kelnerzy, którzy stali się bohaterami książki: Marcel, Pierre, Vessely (Woźniak 2016: 117). Patrząc na beztroską grupę młodych ludzi, trudno byłoby się zorientować, że toczy się wojna: tylko ubrany w same kąpielówki Tyrmand wydaje się nieco zamyślony. Pisarz zachował także zdjęcie Erni, grającej w powieści rolę Helli, ubranej w twarzowy mundurek kobiecej służby pomocniczej, opatrzone podpisem: „Rassenschande”.

Uczucie do Helli to najważniejszy wątek powieści. Dziewczyna jest Niemką, ma 18 lat (jak Bogna z „Dziennika 1954”) i „von” przed nazwiskiem. Pochodzi z domu, w którym ciągle mówi się przed posiłkiem tradycyjne „smacznego” zamiast „Heil Hitler”, jak to praktykowano w III Rzeszy. Jej ojciec pracował kiedyś dla Rotszyldów, a Hella – odnosząc się do uwagi Filipa, że Rotszyldowie nigdy nie powrócą do Frankfurtu – deklaruje, że nie należy do tych, „którzy uważają, że dobrze się stało z Rotszyldami” (Tyrmand 1985: 169). Reprezentuje liberalne, przedhitlerowskie Niemcy – gdy na plaży Moslera jej rodacy grożą donosem grupie kelnerów z „Park-Hotelu”, odważnie staje w obronie „śmierdzących cudzoziemców”: „Cóż państwu zawinili ci młodzi ludzie? (…) Jaki jest ich grzech? Czy tylko to, że nie są Niemcami?” (Tyrmand 1985: 106).

Filip zakochał się w dziewczynie – choć nie przeszkadzało mu to spotykać się z innymi kobietami – a Hella zdawała się odwzajemniać jego uczucia, nie bacząc na to, że jest zaręczona z Güntherem, rówieśnikiem Filipa, przystojnym pilotem myśliwskim Luftwaffe. Hella wreszcie zadeklarowała, że Filip będzie nie tylko jej ukochanym, ale także pierwszym mężczyzną. Nie było to oczywiście proste, bo młodzi ludzie doskonale zdawali sobie sprawę z niebezpieczeństw, jakie w hitlerowskich Niemczech niesie związek Niemki i Polaka. Filip był jednak zdecydowany i wynajął pokój w starej części centrum Frankfurtu, by kochankowie mogli być sami. Miarą uczuć Filipa – poza porównaniem do Don Jose z opery „Carmen” – były jego rojenia, że mogliby z Hellą „prysnąć do Francji”.

Nastąpiła feralna noc nalotu na Frankfurt: miasto jeszcze ocalało, nalot na szczęście dosięgnął tylko dalekich przedmieść, ale w gruzy obróciły się wszystkie plany Filipa. Hella spotkała się z Güntherem i to z nim przeżyła swój pierwszy raz. Filip nie mógł wybaczyć dziewczynie, że „zaparła się” go i że w jej duszy okazał się kimś słabszym. A może uczucie z góry skazane było na niespełnienie? Jak ocenił Piotr, Niemka jest tylko Niemką. A może Filip Vincel nie potrafił przekonująco odpowiedzieć na pytanie Helli „i co dalej”, jak już znajdą się we Francji albo jak już nastąpi ten pierwszy raz? Jednak paradoksalnie miłosna klęska może uratowała Filipowi życie, bo za ścianą niedoszłego gniazdka polsko-niemieckiej pary leżał chory Holender, który – jak mu później powiedział Piotr – był kapusiem i członkiem Waffen-SS.

Filip postanowił się zemścić: zabicie Günthera miało nie tylko ukoić ból po stracie ukochanej, ale być sprawiedliwą odpłatą za stracone złudzenia i ułudę szczęścia w czasie wojny. Zbombardowane Coventry i Rotterdam czy nawet warszawskie getto wydawały się mniej istotne. Nie przypadkiem imię sprawczyni miłosnego zawodu to germańska wersja greckiej Heleny: Filip wyruszył na wyprawę wojenną niczym bohater eposu, choć ostatecznie przywodzi na myśl raczej Don Kichota, a nie Menelaosa, bo nad wszystkim unosi się lekki niczym mgła znad Menu duch ironii. Nieważne, że Filip udał się akurat do Moguncji („Dlaczego nie zacząć poszukiwań Günthera od Moguncji? Miasto to ma tę przewagę nad innymi, że znam doskonale jego resztki. […] Poza tym jest tak samo dobre i uprawnione do poszukiwań, jak każde inne niemieckie miasto na wschodzie i zachodzie, północy i południu…” [Tyrmand 1985: 265]). Zemsta ma wymiar tragikomiczny, jest dokonywana „zamiast”, bo przecież rzeczywistego sprawcy swoich cierpień Filip ukarać nie mógł.

Zamiast pojedynku z Güntherem, Filip stoczył w Moguncji „walkę” z dezerterem i drobnym oszustem o takim samym imieniu (choć ten każe do siebie mówić Max), a jej stawką – jak się okazało – był płaszcz Filipa, pamiątka po ewakuacji brytyjskiej armii z Dunkierki, który stanie się wojennym trofeum: „angielskie, oficerskie Burberry koloru mlecznego kakao, przeciwdeszczowe, wodoodporne, z półokrągłym, świetnie skrojonym kołnierzem, z podwójnymi plecami i nisko schodzącym karczkiem, ze skórzanymi guzikami, z szerokim paskiem pełnym szlufek i sprzączek, z miękką flanelową podpinką” (Tyrmand 1985: 275). Pełen uników, podstępów, zwrotów akcji pojedynek główny bohater – zdawało się – przegrał, bo płaszcz stał się łupem przeciwnika, lecz Filip wyprowadził ostatni celny cios: ufny w potęgę instytucji zgłosił kradzież na policji. Niemiecka Schutzpolizei okazała się skuteczna, płaszcz wrócił do Filipa, a Günther zginął podczas ucieczki. Zemsta się dopełniła, a bohater poczuł „mściwe zachłyśnięcie się stęchłym, brudnym triumfem” (Tyrmand 1985: 277).

Prawdopodobnie ze względu na opis pojedynku szemranych herosów, ale także obraz okupacyjnego dostatku i rozdarcie głównego bohatera ukrywającego swą tożsamość powieścią zainteresował się Andrzej Munk. Film nie został zrealizowany. Munk – reżyser, jak Tyrmand, żydowskiego pochodzenia i prawie jego rówieśnik z podobnymi okupacyjnymi przeżyciami – zginął tragicznie w 1961 roku. Najpewniej jednak adaptacja i tak nie uzyskałaby politycznej aprobaty.

Wracając do konstrukcji bohatera: według Tyrmanda Filip „obserwuje i myśli”, dzięki czemu choć jest „jednym z milionów niewolników, a jednak nie przebywa w obozie koncentracyjnym, nie pracuje u bauera lub w fabryce” („Dziennik Bałtycki” 1961). Właśnie racjonalizm wyróżnia tytułowego bohatera. Filip wierzy w swój umysł („trzeźwa poprawność ocen, zimna i zjadliwa, czyli to, co ceniłem w sobie najbardziej” [Tyrmand 1985: 263]), bacznie przygląda się otoczeniu, odkrywa mechanizmy nim rządzące, by stworzyć „precyzyjny plan kampanii” i wybrać najwłaściwszy sposób postępowania. W świecie, gdzie każdy nieostrożny krok lub nieszczęśliwy przypadek może przynieść śmierć, konieczne są spokój i trzeźwa analiza: „Najłatwiejsze są akty patosu, najtrudniej jest realizować rzeczy oczywiste, słuszne, zgodne z wymogami logiki na co dzień” (Tyrmand 1985: 139). Nawet jeśli ocalenie wymaga „układu wyższego rzędu, danego lub odmówionego nam przez Boga”, to „ułomne rozeznanie” i „fałszywe decyzje” przyspieszają klęskę.

Patronem postawy Filipa mógłby zostać Kartezjusz, którego narrator zresztą wspomina: bądź w tonacji poważniejszej – Europa jest dla niego „ojczyzną Kartezjusza, Swifta i Anatola France’a” (Tyrmand 1985: 103) – bądź żartobliwej, gdy czyjaś twarz „mięsista lub nalana o rzadkich zębach w rozdziawionej paszczy i krótkim kaprawym nosie” nie zdawała się „zwierciadłem myśli Kartezjusza” (Tyrmand 1985: 154). Filip analizę otaczającego świata tak jak wielki filozof rozpoczyna od siebie, mógłby więc powtórzyć za Kartezjuszem: „Myślę, więc jestem”. Dla Filipa – i samego Tyrmanda – „jestem” oznacza ocalenie, gdy hitlerowskiej machinie śmierci mógł przeciwstawić tylko swój sprawny umysł.

Praktyczną konsekwencją racjonalizmu Filipa jest nomadyzm. Tym bohater uzasadniał decyzję o porzuceniu pracy w „Park-Hotelu”, która zapewniała mu kartki na żywność, samodzielny pokój i względną stabilizację. Według Filipa „jednomiejscowość wiąże się z emocjami serca. Wędrówki to rozsądek…”. I dalej: „korzenie zapuszcza się nawet wbrew własnej woli, nawet w glebę z początku nieprzyjemną, nawet w grunt znienawidzony. Początkowo korzenie rosną bez przeszkód, wraz z upływem czasu zaczynają natrafiać na przeszkody. Człowiek rozsądny powinien wtedy rozciąć zawiły kompleks przyczyn i skutków i odejść. Precz z sentymentami!” (Tyrmand 1985: 145). Czy te rozważania Filipa nie są odbiciem rozterek pisarza, które doprowadziły do jego wyjazdu z Polski w 1965 roku? Filip deklarował zresztą w powieści, że po wojnie wyjedzie z Europy. Nomadyzm na pewno pomógł zachować Tyrmandowi życie, bowiem Frankfurt, który opuścił, by przenieść się do Wiednia, został w 1944 roku ciężko zbombardowany, a Stare Miasto zmieniło się w kompletną ruinę.

Z kartezjańskimi inspiracjami związany jest też indywidualizm Filipa. Tytułowy bohater powieści sprowadza wszystko do wymiarów jednostkowych: mówi o „prywatnym mikrosensie całej tej wojny” (Tyrmand 1985: 76) i głosi „chwałę jednostkowej moralności” (F 146).Uważa, że własne życie należy kształtować „w imię własnej siły i nieustępliwości, w zupełnej niezależności od idei i drogowskazów” (Tyrmand 1985: 214), a jego własna wola jest „siłą autonomiczną wymykającą się skutecznie nawet tak potężnym czynnikom jak wojna” (Tyrmand 1985: 214). Deklaruje też, że „ludzi należy oceniać jednostkowo” (Tyrmand 1985: 69). Wymówienie pracy w „Park-Hotelu” to „dyktowanie Hitlerowi warunków", na jakich Filip będzie „u niego tyrać” (Tyrmand 1985: 193). Indywidualny charakter ma oczywiście zemsta Filipa.

W czasie wojny indywidualizm oznaczał także możliwość zajmowania odrębnej, choć oczywiście nie prywatnej przestrzeni. Większość robotników przymusowych pod Moguncją mieszkała w barakach wśród rzędów dwupiętrowych łóżek, zaduchu schnącej bielizny i złorzeczeń. Dla Filipa najważniejsze stało się zdobycie własnego terytorium: „Moim pierwszym pociągnięciem było bezwzględne ustanowienie zasady, na mocy której śpię w oddzielnym pomieszczeniu” (Tyrmand 1985: 46). Gdy udało mu się zwolnić z pracy na kolei, mógł wynająć własny pokój, w którym rozkoszował się „wibrującą ciszą własnej przestrzeni między czterema murami, wypełnionej tylko mną” (Tyrmand 1985: 140).

Osobne miejsce jest bowiem przestrzenią wolności, strefą intymną, do której nikt bez zgody dysponującej nią osoby nie ma wstępu. Własna przestrzeń to prawo do odrębności i osobistych tajemnic. (Takie znaczenie ma posiadanie przez Tyrmanda po wojnie w Warszawie własnego pokoiku w budynku YMCA. Tu może spotykać się z Bogną i przede wszystkim pisać. Takie rozumienie odrębnej, osobistej przestrzeni odsyła do pojęcia „otium”). Naruszenie tej sfery jest nie tylko zwykłym wścibstwem, ale oznacza odarcie z prywatności. To rola dla szantażystów, zdrajców, delatorów. Nieprzypadkowo państwa totalitarne pozbawiały obywateli prawa do własnych enklaw, albo umieszczając ich w barakach, albo organizując system, w którym donosicielem mógł być członek najbliższej rodziny (narzeczony Helli został wyrzucony z Hitlerjugend za odmowę zrelacjonowania rozmów rodziców o Hitlerze) – co Tyrmand nazywa „cywilizacją baraków” .

Podobną funkcję ochrony indywidualności oraz sfery intymnej człowieka pełnił dla Filipa – a także, oczywiście, Tyrmanda! – strój. Strój nie tylko wyróżniał i odróżniał od innych – stąd nawet w warunkach wojennych zamiłowanie do eleganckiej garderoby – ale także chronił. Chronił dosłownie i metaforycznie: w czasie przesłuchania na Gestapo, które mogło dla Filipa skończyć się katastrofą, „oczy esesmana obszukiwały skrupulatnie (jego) twarz, tropiąc najmniejszą lukę, plisę czy fałdę w układzie rysów, dającym jej wyraz zupełnej szczerości” (Tyrmand 1985: 231). Stąd też niechęć do uniformizacji, jaka jest funkcją munduru, nieważne, czy to będzie mundur hitlerowskiego funkcjonariusza, polskiego generała czy też harcerza.

Indywidualizm i racjonalizm Filipa skutkował również nieufnością do wszelkich ideologii („idei i drogowskazów”). Taki sens mają osobiste polemiki Filipa – który na krótko zdobył pracę w dawnej bibliotece Rotszyldów, obecnie Bibliotece Języków Współczesnych imienia Hermanna Göringa i mógł czytać zgromadzone tam dzieła – „z pismami różnych teoretyków pruskiego imperializmu, polakożerczych profesorów, rzeczników Hakaty i Drang nach Osten” (Tyrmand 1985: 205). Nie mógł oczywiście Tyrmand polemizować wprost z wytworami ideologii komunistycznej, służącymi pod pozorem naukowości – podobnie jak prace z Biblioteki Göringa – zniewoleniu ludzi, nie zaś ich szczęściu i wolności, oraz – dodajmy – prawdzie.

Z niechęci do ideologii wynikają rozważania bohatera: „kształtowanie życia w imię jakiejś idei, niech to będzie patriotyzm, katolicyzm czy socjalizm, jest czymś mało oryginalnym, zbyt pospolitym i szablonowym” (Tyrmand 1985: 92). Staje się ona również powodem deklaracji: „Brak ideologii był mą słabością i siłą jednocześnie” (Tyrmand 1985: 76). Taki jest też sens wykreślonej ręką cenzora istotnej części przesłania powieści, gdy Filip zadaje sobie pytanie: „czy proste wyparcie się starych, zmęczonych, obrosłych udręką symboli nie byłoby zręcznym wyjściem z sytuacji, czy lekceważące, obojętne pokazanie im pleców nie stanowiłoby kunsztownego uniku o nieobliczalnie pozytywnych dla mego dalszego istnienia i powodzenia następstwach? Czułem jednak, że nowe godła i nowe sztandary budziłyby we mnie gorzkie szyderstwo i drwiące lekceważenie” (Tyrmand 1985: 284).

Filip mógł stworzyć na nowo swoją tożsamość, wolał jednak zachować dotychczasowe imię i nazwisko. To ważny gest i wybór egzystencjalny, bowiem imię i nazwisko stanowi o wyjątkowości człowieka. Filip bał się, że jeśli się go zaprze, zostanie „jakoś ukarany”. Pozostawienie własnego nazwiska w sfałszowanym dowodzie tożsamości to jednocześnie potwierdzenie genealogicznej hipoteki: „Byłem przywiązany do mego imienia i nazwiska, wydawało mi się, że jeśli mam w życiu czegoś dokonać, jeśli czegoś dokonam i osiągnę, to tylko pod swym własnym, danym mi przez los, zbieg okoliczności i administracyjno-genealogiczną konieczność cechowaniem” (Tyrmand 1985: 43).

Filip Vincel urodził się w Warszawie i właśnie rodzinne miasto stanowi najwęższą przestrzeń jego identyfikacji. Przodkami Filipa Vincela byli „mizerni sklepikarze warszawscy z dziada pradziada”. Warszawskie wspomnienia to także marynarka „typu blezer” od Wojdaka, taniego warszawskiego krawca, „który chodził po domach i przynosił miarę do klienta” (Tyrmand 1985: 80), kupiona w 1939 roku i noszona w czasie wojny, filmy oglądane w kinie „Czary”, a także dawniejsze ślady pamięci o „swojej ulicy” i „swojej pace”, wszystko, co pozwala powiedzieć: „U nas w Warszawie”. Tyrmand zakochany był w Warszawie, uważał ją za miejsce wyjątkowe, miasto z duszą. Być może ze względu na to uczucie wrócił po wojnie do Polski i został pisarzem.

Szersza przestrzeń identyfikacji związana jest z Polską, która we wrześniu 1939 roku zniknęła z mapy Europy. To usprawiedliwia wybór bezpaństwowości, ale Filip deklaruje jednocześnie, że innej przynależności państwowej niż polska nie uznaje. Jako narodowość wybiera „oczywiście francuską”, choć pojawia się wątpliwość „co będzie, jeśli po wojnie zechce wrócić do własnej narodowości?” (Tyrmand 1985: 44). Podstawą identyfikacji narodowej bohatera jest bowiem polskość. To kwestia najgłębszych odczuć, odruchów i wspomnień. Jak wyjaśnia bohater Tyrmanda: „Przyszło mi na myśl, jak bardzo czułem się Polakiem podczas przeróżnych okazji: w czasie meczu bokserskiego Polska-Włochy, zwłaszcza przy spotkaniu w wadze średniej, w czasie mobilizacji i oblężenia Warszawy, patrząc na konkursowe zdjęcie najpiękniej przystrojonego stołu wielkanocnego w tygodniku As” (Tyrmand 1985: 43).

Wybór takich właśnie emocji jest oczywiście nieprzypadkowy. Sport miał dla Tyrmanda znaczenie wręcz egzystencjalne, pisał o nim zarówno teksty literackie, jak i dziennikarskie, uprawiał z pasją mimo nienajlepszych warunków fizycznych: grał w koszykówkę, tenisa, boksował. Według Bohdana Tomaszewskiego, słynnego komentatora sportowego, „na sporcie Tyrmand się znał. Nie tylko pamiętał składy piłkarskich drużyn Legii i Polonii, rekordy Janusza Kusocińskiego czy wyniki pojedynków Antoniego Kolczyńskiego, ale interesował się także wartościami moralnymi tkwiącymi w sporcie. Tomaszewski powiedział kiedyś, że Tyrmand tak naprawdę chciał być wysokim, słynnym amerykańskim koszykarzem” (Urbanek 2019: 121). Obraz mobilizacji i oblężenia Warszawy nawiązuje do przeżyć Tyrmanda, który 10 września 1939 roku na apel pułkownika Umiastowskiego opuścił swoje ukochane, jeszcze niezniszczone miasto (z tego względu znacząca jest data, jaką opatrzone jest zakończenia powieści: 10 września 1959 roku, czyli trzydzieści lat później). O Warszawie myślał też Filip, snując rozważania, jak zemścić się na Güntherze: „Niemcy zabili mi już raz, w trzydziestym dziewiątym, mój świat i moją przyszłość” (Tyrmand 1985: 262).

Suto zastawiony wielkanocny stół miał dla pisarza walor nie tylko estetyczny, ale również wymiar religijny. Tyrmand był ochrzczonym katolikiem i uroczyste obchodzenie Wielkanocy wpisywało się zarówno w jego polską, jak i katolicką identyfikację. Nie był to tylko pusty rytuał, skoro wiele lat później w Izraelu obchodzili z matką Święto Zmartwychwstania Pańskiego, racząc się kanapkami z szynką. O „głębokiej wierze” Tyrmanda zaświadcza także jego druga żona, Barbara Hoff, z którą wziął ślub kościelny. Wśród papierów, które pisarz zabrał z sobą, gdy wyjeżdżał z kraju, znalazła się książeczka „Słowa pociechy i pokrzepienia”. Ważny dla Tyrmanda był także Ilustrowany Magazyn Tygodniowy „As”. Tradycję tego krakowskiego pisma przeznaczonego dla aspirującego do nowoczesności mieszczaństwa po wojnie kontynuował „Przekrój”, z którym Tyrmand współpracował w latach 1947-1950.

Podróż do Niemiec Filip rozpoczął w biurze Arbeitsamtu w Wilnie. Znalazł się tam jako urodzony w Warszawie Francuz wśród „półtorej setki wątpliwej jakości Polaków”, „złodziejów, ślusarzy, bandytów, murarzy i imbecylowatych gówniarzy ze szkół zawodowych”. Wyróżniał się w ich szarym tłumie „dobrze skrojonym płaszczem” oraz „oryginalnym kapeluszem tyrolskim, szaroczarnym, miękkim, zgrabnym” (Tyrmand 1985: 46) i spokojnie mógł uchodzić za Niemca. Gdy transport dotarł na dworzec kolejowy w Moguncji, jakaś paniusia wzięła stojącego z boku Filipa za swojego rodaka i skomentowała widok jego towarzyszy niedoli, niesprawiających wrażenia przedstawicieli włoskich czy francuskich firm odzieżowych: „[Polacy], co za świnie (…), co za ordynarna, bydlęca banda” (Tyrmand 1985: 46). Wtedy Filip zbliżył się „bandy”, zdjął kapelusz, zmiął go i wcisnął do kieszeni, konstatując: „Czułem się Polakiem jak nigdy, donośniej niż na meczu Polska-Włochy, dogłębniej niż patrząc na nakryty stół wielkanocny, mocniej nawet, niż czytając Przyborowskiego” (Tyrmand 1985: 46).

Zdjęcie kapelusza to gest. Gest znaczący, którym Filip potwierdzał wybór narodowej identyfikacji, choć znaczenie tego gestu rozumiał tylko on sam. W zupełnie innej scenerii dobitny gest wykonał sam Tyrmand. Jako jedyny na pełnym ludzi stadionie klaskał z loży dziennikarskiej na powitanie Stanisława Mikołajczyka, niedługo przed jego ucieczką z Polski. Tyrmand chciał pewno zademonstrować swój stosunek do zawłaszczania kraju przez komunistów, ale – należy przyznać – gest był wyważony, w rozsądnych granicach (jak zemsta na Güntherze), bo Mikołajczyk był działaczem legalnej partii politycznej i byłym wicepremierem. Pisarz lubił zresztą ostentację. Na zdjęciu ofiarowanym matce w 1945 roku przy okazji pierwszego od sześciu lat spotkania widać w klapie jego marynarki orzełka. W czasach, gdy mieszkał w budynku YMCA, nosił „demonstracyjnie krzyżyk na piersiach” – Jerzy Borejsza, twórca Wydawnictwa Czytelnik, sam pochodzenia żydowskiego, mówił ponoć: „Jak on jest Tyrmand, to po co mu ten krzyżyk?” (Urbanek 2019: 100, 173).

W życiu Tyrmanda ważny okazał się jednak inny gest, wykonany nie przez niego, ale przez jego matkę, piękną Marylę z Oliwensteinów, która sześcioletniego Leopolda ubrała na przyjęcie dla dzieci z dobrych domów w ułańskie czako (Woźniak 2016: 50). W ten sposób mocno uwypukliła asymilacyjny wątek genealogii swojego syna, podkreślając stanowczo, że poza „losem, zbiegiem okoliczności i administracyjno-genealogiczną koniecznością” decydują o nas inni ludzie, szczególnie rodzice. Mały, żydowski chłopak w ułańskim czaku mógł się komuś wydawać nieco zabawny, ale właśnie to nakrycie głowy naznaczyło Leopolda na całe życie.

Dorosły Tyrmand był zagorzałym bonapartystą, „uwielbiał bohaterów powieści Wacława Gąsiorowskiego”, a kiedy „już na emigracji, znalazł się w Hiszpanii, jako patriotyczny obowiązek potraktował wizytę w słynnym wąwozie Samosierra” (Urbanek 2019: 114). Do ułańskiej przeszłości nawiązuje też Filip. Nie tylko wspomina popularnego na przełomie XIX i XX wieku autora powieści o wojnach napoleońskich Walerego Przyborowskiego, ale deklaruje, że marzy „o koniu i pałaszu szczerbionym na niemieckich karkach” (Tyrmand 1985: 136). W czasie trudnej rozmowy z Hellą Filip czuje, że „rozpęd ataku (niesie go) sam, jak jeźdźca pośrodku szarżującego szwadronu” (Tyrmand 1985: 219), nie zapomina też oczywiście o pułkowniku Janie Leonie Kozietulskim. Stąd też w powieści liczne odniesienia do „walki”, która „daje spokój mężczyźnie” i zapewnia „triumf nad wrogą armią”, czy też przywołanie postaci Leonidasa i Rolanda (Duchem „walki” przesycony jest „Dziennik 1954”). „Wola oporu i walki” dała Filipowi siłę, by ujść z życiem z pojedynku z przesłuchującym go esesmanem. Dodajmy również, że przygotowaniem do walki może być uprawianie sportu, przynajmniej według koncepcji agonistycznej, a takiej był najbliższy Tyrmand.

Uszlachetnioną wersją polskiego ułana jest Tadeusz, drugi najważniejszy bohater powieści. Filip poznał go podczas pracy w Moguncji w 1942 roku. Tadeusz był jego rówieśnikiem, jeńcem wojennym, noszącym jeszcze mundur wrześniowego żołnierza. Według Filipa Tadeusz wpisywał się w typ Polaka-harcerza, który „nadawał się dzięki swej malowniczości właściwie tylko do kroniki filmowej”, a „odznaczał się zbyt świetlaną zdolnością do niepotrzebnych nikomu poświęceń” oraz „wrodzoną ograniczonością, która kazała mu znajdować nieustające upodobanie w różnorakich ‘izmach’, od katolicyzmu i faszyzmu po antysemityzm i humanitaryzm” (Tyrmand 1985: 89). Sam Tadeusz pochodził z domu, „w którym socjaldemokratyzm mieszał się z sumiastymi wąsami, wiara w wolność i tolerancję współżyła ze szlachecko-powstańczymi tradycjami, umiłowanie starych szkaplerzy i szabel sąsiadowało z kultem swobód obywatelskich” (Tyrmand 1985: 90) i był „dobrym”, „przyzwoitym”, „prawdziwym” Polakiem, o mickiewiczowskim – dodajmy – imieniu.

Nonszalancki, pewny siebie, dobrze ubrany, nienoszący poniżającego znaczka „P” i pełniący dwuznaczną funkcję tłumacza Filip wydawał się przeciwieństwem Tadeusza. Choć Tadeusz „umiał się doszukać się źródła dumy w hańbie i marzył o cierniowych znamionach ludzkiej godności”, Filip poczuł do niego sympatię i zaprzyjaźnił się z nim. Filip z jednej strony wyraźnie dystansował się od Tadeusza i uważał go za „frajera” i „towarzyską łajzę”, z drugiej czuł szacunek za to, jak ten traktował miłość do Franciszki, młodej Niemki, z którą pracował. To, co dla Filipa było grą z zakazami, których złamanie okazuje się małym zwycięstwem nad totalitarnym państwem (jak pisał Tyrmand, „w społeczeństwie zamkniętym, totalitarnym można walczyć z systemem bronią życiowego detalu”), a także świadectwem „zimnego, przytomnego panowania nad życiem”, dla Tadeusza było kwestią miłości do „córki narodu morderców mojego narodu i wszystkich ludzkich ideałów” (Tyrmand 1985: 92).

Niestety, miłość Tadeusza do Franciszki stała się przyczyną jego śmierci. Tadeusz nie potrafił przytomnie zapanować nad swoim życiem. Filip obserwował egzekucję w tłumie spędzonych na tę okazję robotników przymusowych. Później na plaży, gdy przyglądał się nagim nogom kobiet, „wspomnienie pokracznie skręconego ciała Tadeusza, wiszącego na wysokim trzepaku” (Tyrmand 1985: 64) przywołało Filipa do rzeczywistości. Obraz powrócił w czasie spotkania z pokojówką, która deklarowała: „bardzo nie lubimy cudzoziemców, co psują niemiecką krew”, i podczas przesłuchania na Gestapo, gdy Filip musiał tłumaczyć się, że nie spędził nocy z byłą ukochaną Tadeusza. Wreszcie „męczeństwo” Tadeusza, „smutne, głupie i wzniosłe”, przypomniane zostało w przesłaniu powieści. (Zauważmy również, że „męczeńska” śmierć Tadeusza przywołuje jeden z toposów Holocaustu CHRYSTUSA WSPÓŁCIERPIĄCEGO, tyle tylko że w powieści Tyrmanda niemym świadkiem „męczeństwa” „prawdziwego” Polaka jest ktoś uznawany w III Rzeszy za Żyda).

Śmierć Tadeusza sprawiła, że Filip stracił na chwilę panowanie nad sobą i dał się ponieść eksplodującym emocjom. Gdy po egzekucji Tadeusza „niejaki Mokrzecki Bolesław, z zawodu ślusarz” spytał: „Nie wiem, panie tłumacz, na jaką cholerę nas tam Niemcy pognali? Przecież załatwiali Polaka, a czy my Polacy?”, Filip – który zabiegał, aby tenże Mokrzecki figurował w policyjnej ewidencji nie jako Polak, ale jako bezpaństwowiec bez obowiązku noszenia poniżającego znaczka „P” – uderzył go, „a potem długo kopał leżącego w brzuch, w szyję, w oczy” (Tyrmand 1985: 93), dopóki go siłą nie odciągnęli. „Wzniosła”, „męczeńska” śmierć Tadeusza domagała się emocjonalnej reakcji.

W powieści występuje jeszcze jeden ważny bohater: Ziutek, należący do gatunku Polaka-bandziora, „najpotężniejszy rekin frankfurckiego czarnego rynku”. Jak ważna wydała się Tyrmandowi ta postać, świadczy artykuł z „Przekroju” z 1947 roku zatytułowany „Ziutek nie chce spekulować”, w którym opisywał znajomość z królem frankfurckiego czarnego rynku z 1943 roku, pochodzącym z Wilna Ziutkiem. Powieściowy Ziutek polubił Filipa, a może raczej dostrzegł w nim możliwy do wykorzystania potencjał wynikający ze znajomości realiów, języków oraz doświadczenia. Załatwił mu za to – zupełnie nieodpłatnie – bezcenny dokument: paszport uprawniający do poruszania się po całym terytorium Niemiec bez przepustek z miejsca zameldowania. W przekonaniu Filipa „polski bandzior był dużo prostszy (od harcerza), a zarazem dużo bardziej interesujący: brak mu było tępoty” (Tyrmand 1985: 89). Sam Tyrmand potrafił się dobrze odnaleźć w „szemranym” towarzystwie, jak Felka Szuflady, pokerzysty, potem „prywaciarza”, który w latach pięćdziesiątych opowiadał Tyrmandowi o swoich kolegach i przyjaciołach, „którzy rządzili Warszawą”, „byli nożownikami, bandytami, trzęśli klanem warszawskich koników, handlujących biletami” (Urbanek 2019: 151). Jego opowieści Tyrmand zapewne wykorzystał w „Złym”.

Polskość – w przekonaniu Filipa – realizuje się jedynie w dwóch typach osobowości: harcerza i bandziora. Wprawdzie było to uzasadnione czynnikami historycznymi, ale „wszystko, co w naszym kraju i narodku zrodziło się wspaniałego, należy zawdzięczać harcerzom”. „Jakże zazdrościłem Francuzom i Anglikom” – rozważa Filip – „którzy równie wspaniałe rzeczy w swych dziejach zawdzięczają bandziorom” (Tyrmand 1985: 89). Polaków kilkakrotnie nazywa Filip „narodkiem”, w którym powszechna jest „bezmyślna kłótliwość i ckliwe draństwo”. Tyrmandowi musiało w polskości brakować pierwiastka racjonalnego i rysu indywidualistycznego. Odróżniał się od swoich rodaków jak Filip, który ubrany w brązową marynarkę i granatowy szalik stał między niemieckimi nadzorcami a „złachmanionym tłumkiem” swych „braci”.

W 1965 roku Tyrmand wyjechał z komunistycznej Polski, bo nie mógł realizować się jako pisarz, trzy lata później zrzekł się polskiego obywatelstwa. Ten kategoryczny gest – krytykowany na przykład przez Jerzego Giedroycia – był nie tylko protestem przeciwko udziałowi Polski w agresji państw komunistycznych na Czechosłowację, nie tylko echem antyżydowskiej nagonki rozpętanej w Polsce, ale efektem rozterek związanych z polskością, jakie pisarz musiał przeżywać jeszcze przed podjęciem decyzji o wyjeździe i które znalazły swój wyraz w „Filipie”. Dzielił się nimi w korespondencji ze Sławomirem Mrożkiem, który w latach sześćdziesiątych również wybrał emigrację.

Tyrmanda niejednokrotnie nachodziły wątpliwości, czy wybór, którego dokonał po wojnie, aby wrócić do Polski, był właściwy. Musiał to być wybór niełatwy, nawet dramatyczny, dokonany zapewne wbrew matce, która wolała, żeby wyjechał z nią z Polski. W liście do Mrożka z 1968 roku pisał: „zaczynam się zastanawiać, czy nie straciłem czterdziestu paru lat na bycie Polakiem?” (Mrożek, Tyrmand 2017: 134). Wyjaśniał: „Wróciłem (po wojnie do Polski) powodowany najtańszymi sentymentami, co nie jest ani rozsądne, ani chwalebne. Był też w tym i moment dedukcji. Chciałem zostać pisarzem i wierzyłem – w co i dziś wierzę – że nie ma innej ojczyzny jak język”. I konstatował: „Stąd kiedy widzę, ile rzeczy mógłbym dokonać, gdybym nie był Polakiem, o ile byłoby mi lepiej (…), to jakoś mnie bierze zwykła, pragmatyczna cholera” (Mrożek, Tyrmand 2017: 142). Dla Filipa, przypomnijmy, „najtańsze sentymenty” to emocje sportowe, obraz ukochanej Warszawy sprzed unicestwienia oraz wielkanocny baranek.

Gorzko brzmią te rozważania Tyrmanda, bo czyni w nich sobie zarzut braku rozsądku, a właśnie rozsądkowi poświęcił swą ulubioną książkę. Pisał do Mrożka w 1968 roku: „Mam w sobie jakieś dławiące przekonanie, że pisanie rzeczy ważnych po polsku jest jakoś mało ważne i niczego donikąd nie wnosi, zaś pisanie rzeczy mniej ważnych po angielsku daje mi jakieś prawo udziału w czymś poważniejszym” (Mrożek, Tyrmand 2017: 143), w końcu podzielił się taką uwagą: „(…) mało komu TAM dobrze życzę, bo chociaż są biedni, to dużo jest w tym ich własnej winy (…). To jest właśnie ta polsko-żydowska, nadwiślańska impotencja: zawsze coś zrobią nie tak, z reguły im nie wyjdzie, rozmaże się, popierdoli. I to wszystko.” (Mrożek, Tyrmand 2017: 170). Taką „impotencją” należałoby tłumaczyć porównanie wyruszającego na wojenną wyprawę Filipa do Kordiana. Oczywiście byłby to Kordian na miarę nie Słowackiego, a w ujęciu Gombrowicza z „Transatlantyku”. I jeszcze: „Ja przeżywam okres łagodnego, melancholijnego rzygania polskością” (Mrożek, Tyrmand 2017: 202). Uwaga z sierpnia 1980 roku brzmi bardziej trzeźwo niż nostalgicznie: „To, co wiem o Polsce i Polakach, to moja krucha przeszłość: potrafię ją lubić, nie umiem już w niej żyć” (Mrożek, Tyrmand 2017: 254). Tylko czy decyzja o pisaniu po angielsku podjęta przez Tyrmanda okazała się rozsądna?

Jak sam zauważa, dla pisarza najważniejszy jest język, w którym tworzył. Tyrmand potrafił niezwykle sprawnie operować językiem polskim. Gdy jego koledzy-dziennikarze podczas meczu tenisowego notowali coś na kartkach papieru, on wystukiwał na maszynie gotowy tekst. Według Jerzego Przeździeckiego: „Miał też tę nadznajomość polszczyzny, którą mają Żydzi. (…) To powodowało, że mówił po polsku dużo lepiej niż Polacy” (Urbanek 2019: 2019). Język polski Tyrmand poznał od podszewki: jak opowiadał, od najmłodszych lat pasjonował się folklorem warszawskiej ulicy i „uwielbia­ł wręcz podsłuchiwać rozmowy, jakie w par­kach prowadzili żołnierze romansujący z kucha­rkami” („Literatura” 1989). Jak wyznał, jego „racją bytu było pisanie po polsku” („Tygodnik Powszechny” 1981).

Najszerszą przestrzenią identyfikacji Filipa – w której mieściła się zarówno „warszawskość”, jak i „polskość” – była europejskość. Oczywiście nie fałszywa „europejskość”, w imię której hitlerowskie Niemcy prowadziły wojnę o panowanie nad światem. Filip chce się w Niemczech czuć prawdziwym Europejczykiem: gdy pewna młoda i ładna Niemka oświadcza, że brzydzi się Polakami, ripostuje, że Polacy to także Europejczycy. „Jestem Europejczykiem” – odpowiada dumnie w czasie alarmu przeciwlotniczego niemieckiemu cywilowi, gdy ten pyta, czy jest Niemcem. Gdy Filip i jego holenderski przyjaciel spotykają na jazzowym koncercie dwóch niemieckich żołnierzy, okazuje się, że młodzi ludzie z różnych krajów kontynentu są nie tylko „współtowarzyszami trzydziestu wieków cywilizacji”, ale łączą ich gusty muzyczne, sposób wiązania krawata i modne detale garderoby, jak spinki do kołnierzyka koszuli. Ideę europejskości wyraża też nazwa firmy odzieżowej Anders&Krause: Frankfurt/Main-Hamburg-London.

Oczywiście Filip spiera się czasem ze swym holenderskim – i zachodnioeuropejskim, dodajmy – przyjacielem. Piotr kwituje opowieść Filipa o zwolnieniu się z pracy w „Park-Hotelu” uwagą: „gdy słucham o twoich wystąpieniach, rozumiem, dlaczego wybuchła wojna”. Filip oczywiście nie pozostaje dłużny, odpowiadając: „Nie widzisz dalej własnego nosa, a potem strasznie się dziwisz, żeś nagle zainkasował od kogoś kopa w tyłek. Ty i cała zachodnia Europa” (Tyrmand 1985: 144). W czasie dyskusji o współczesnych kobietach Piotr ocenia poglądy Filipa: „Jesteś z feudalnego kraju (…). I do was też to przyjdzie, wraz ze współczesną cywilizacją” (Tyrmand 1985: 148). Filip ripostuje, przywołując przykład Szwecji: „mam ich higienę i eugenikę w głębokiej pogardzie” (Tyrmand 1985: 148).

Europejska identyfikacja była bardzo ważna dla Tyrmanda. W liście do Mrożka z Jerozolimy w 1965 roku pisał o korzeniach europejskiej cywilizacji: „Byłem w Jerozolimie, to naprawdę kolebka czegoś, tak jak Akropol w Atenach; wydaje mi się, że jak ktoś tylko umie czytać i jest Europejczykiem, to te dwa miejsca muszą na nim robić największe wrażenie” (Mrożek, Tyrmand 2017: 51). Zwracał uwagę na swoją europejskość w kontekście okupacyjnych przeżyć: „Ja nawet w Niemczech, w czasie wojny, czułem się tylko trochę obco (…)” (Mrożek, Tyrmand 2017: 169). Oznaczało to zarówno pewien dystans do polskości, jak i to, że Tyrmand nie tylko z racji świetnej znajomości kilku języków mógł swobodnie poruszać się po całej Europie. Również Mary Ellen Tyrmand podkreśla europejskość męża: „Lolek był Europejczykiem (…). Znał Europę, BYŁ Europą” (Tuszyńska 2012: 93).

Jest jeszcze jeden krąg tożsamości głównego bohatera, krąg podskórny, niewidoczny, lecz bardzo ważny: żydowskość. W przypadku Filipa możemy się domyślać, że jego przodkowie –„mizerni sklepikarze warszawscy” – to oczywiście Żydzi. Czekając na przesłuchanie w budynku Gestapo, Filip jest świadomy, że „barwa (jego) włosów” i „zawód pradziadka” może według hitlerowskich reguł odebrać mu prawo do życia. W czasie wielkiego przyjęcia z okazji ślubu córki ministra Rzeszy, gdy sprawnie sunie z pełnymi tacami, patrząc na twarze umundurowanych hitlerowskich oficjeli, nachodzą go refleksje: „Człowieku i bracie! (…) Przecież to niemożliwe, abyś myślał i czuł inaczej niż ja, abyś chciał mnie zgładzić i rozsypać popioły moje na cztery strony świata”. „Ludzie i bracia” zaś odpowiadają: „To nonsens, Filipie, że pragniemy (…) twych skręconych w krematoryjnym piecu zwłok” (Tyrmand 1985: 153-154).

Podejrzenia budziła ciemna karnacja Filipa, którą ten tłumaczył – raz gestapowcom, którzy kwalifikują kelnerów na ministerialne przyjęcie, raz przesłuchującemu go esesmanowi – częstymi wizytami na plaży nad Menem. Także kwestię „złego wyglądu” miał na myśli Filip, gdy wspominał współtowarzyszy z baraków pod Moguncją, którzy zastanawiali, co ich tłumacz może mieć do ukrycia (wileński kolega Tyrmanda relacjonował, że w 1942 roku odznaczał się zdradzającym pochodzenie wyglądem [Urbanek 2019: 37]). Kwestia wyglądu odbiła się echem jako odwrócenie antysemickich klisz, gdy Filip zwrócił uwagę na jednego z gości „Park-Hotelu”: „facet miał długi nos o falistej linii i wypukłe oczy; znałem kilku przedwojennych endeków w Warszawie, i gdyby nie fakt, że ten tu miał na sobie szarą, tyrolską kurtkę z zielonymi wyłogami (…), wziąłbym go za polskiego nacjonalistę i prawicowca” (Tyrmand 1985: 28). W okupowanej Polsce często wyraz oczu zdradzał pochodzenie ukrywających się Żydów (Buryła 2012: 137).

Wątki żydowskie przewijają się przez całą powieść. Jej akcja rozgrywa się we Frankfurcie nad Menem, mieście Rotszyldów, co mieszkający tam Niemcy paradoksalnie uważają za gwarancję bezpieczeństwa przed niszczycielskimi nalotami aliantów. Filip i Hella rozmawiają o parku wokół willi Rotszyldów (Filip zaznacza: „wokół dawnej willi Rotszyldów”), Biblioteka Języków obcych to dawna biblioteka Rotszyldowska. Pojawiają się też echa Holocaustu: Filip i Piotr, oglądając wystawę sklepową, zastanawiają się, czy właściciel sklepu zaprzeczy, „jak mu powiesz o obozach koncentracyjnych i pochwali mordowanie Żydów w Warszawie”. Sklep, przed którym stoją przyjaciele, oferuje wszelkie przybory do palenia, co Piotr kwituje dwuznaczną uwagą: „(właściciel) przynajmniej wie coś o paleniu” (Tyrmand 1985: 100). W „Park-Hotelu” jeden z dyrektorów IG Farben je posiłki, zamawiając do nich dobre reńskie wino, a jedno z wynajmowanych przez Filipa mieszkań mieści się na „Unterlindau, niedaleko dyrekcji I.G. Farbenindustrie” (Tyrmand 1985: 189).

Ślady Holocaustu nosi nawet garderoba Filipa: jego ulubiony „garnitur jednorzędowy z popielatej wełny w jodełkowy wzór (…), ramiona bez waty, spadziste, kieszenie naszyte” kupiony był okazyjnie od „pewnego Francuza, asa czarnego rynku”, który „cyrkulował pomiędzy Paryżem a Frankfurtem (…), wożąc ciuchy z Francji, a zrabowaną przez SS-manów w polskich gettach biżuterię z Niemiec” (Tyrmand 1985: 163). Max-Günther nęci Filipa mirażem „pewnej kombinacji z żydowską walutą i brylantami, które można zachachmęcić w Polsce i na Ukrainie od esesmanów” (Tyrmand 1985: 270). Dla osób znających Tyrmanda w Polsce oczywiste było jego żydowskie pochodzenie, choć zdaniem Ireny Szymańskiej Tyrmand „nie lubił uchodzić za Żyda” (Urbanek 2019: 200). Interesująca jest także topografia młodości Tyrmand. Wychował się na ulicy Trębackiej, po „polskiej” stronie Warszawy, choć niedaleko od jej części żydowskiej, która otwierała się na wschód i północny-wschód od Ogrodu Saskiego – gdzie znajdowały się Wielka Synagoga i plac Żelaznej Bramy (w tej okolicy mieszkał Isaac Bashevis Singer). Ojciec Tyrmanda miał swój zakład w żydowskiej części Warszawy, na ulicy Franciszkańskiej, która w 1940 roku znalazła się na terenie getta. Charakterystyczne, że o żydowskiej – w sensie geograficznym – Warszawie pisarz rzadko wspominał. Ścieżki jego młodości prowadziły od Trębackiej Krakowskim Przedmieściem na południowy wschód przez plac Trzech Krzyży do ulicy Wilczej, gdzie mieściło się gimnazjum Tyrmanda, na Agrykolę i basen Legii.

Żydowska tożsamość, czy może raczej odległa przeszłość albo tradycja, to głębokie podglebie osobowości Tyrmanda, na której nadbudowały się kolejne istotne warstwy życia. W liście do Mrożka pisał Tyrmand o kształtowaniu swojej osobowości na zasadzie nie usuwania, lecz dodawania kolejnych warstw: „Nigdy nie przestanę być Polakiem, bo niby dlaczego, ale jeśli się do tej esse polakowatej doda esse amerykańską czy norweską, to klawo, nie ma sprzeciwów” (Mrożek, Tyrmand 2017: 169). Znamienne, że warstwa polska i żydowska z amerykańskiej perspektywy stapiały się w jedność: to zapewne Tyrmand ma na myśli, pisząc o „polsko-żydowskiej, nadwiślańskiej impotencji”.

Niedającym się usunąć śladem żydowskiego pochodzenia było przede wszystkim obrzezanie. To właśnie nakazywało Filipowi ostrożność w kontaktach z kobietami – omijanie domów publicznych („rzecz jasna, nie mogłem sobie na to pozwolić” [Tyrmand 1985: 88]) czy wycofanie się z przygody z pokojówką. Echem żydowskiej tożsamości Filipa jest pokreślenie wartości ludzkiego życia – które jest dziełem i darem Boga – jego ochrona i obrona, zgodnie z wyrażoną w Talmudzie zasadą, że „kto ratuje jedno życie – ratuje świat”. Filip domaga się wprawdzie zemsty na Niemcach („Błogosławiona niech będzie zemsta. Spraw, Boże, tylko, aby nie była ślepa” [Tyrmand 1985: 62]), która przychodzi z nieba w postaci alianckich nalotów, ale zależy mu na tym, aby oszczędziła ona tych Niemców, którzy są mu bliscy, jak Hella, Jupp, kolega kelner z „Park-Hotelu”, czy jego bezpośredni przełożony Pan Brütsch.

Jeśli główny bohater powieści ociąga się z przedostaniem się na Zachód, czyni tak w obawie o własne życie, bo nie chce niepotrzebnego ryzyka. Również pełnionej przez siebie funkcja tłumacza („panie Dolmetsch…”) chce nadać podobny sens. Rolą tłumacza – jak pojmował to Filip – ma być nie tylko dokonywanie przekładu z jednego języka na drugi oraz występowanie w imieniu polskich robotników przed niemieckimi nadzorcami i odwrotnie, ale „ocalanie” i „ochrona ludzi przed zagładą”. Ocalająca życie „moc nieodzownego pośredniczenia” („Bogu niech będą dzięki, że nigdy w dobie egzekwowania tej mocy nie zdawałem sobie sprawy z jej doniosłości i siły, zarówno niszczycielskiej, jak i chroniącej” [Tyrmand 1985: 45]), ma w sobie cząstkę boskiego daru. „Nieodzowne pośredniczenie” odbywa się więc nie tylko między nadzorcami i ofiarami, ale także między nimi i Bogiem: stąd wiąże się z ogromną odpowiedzialnością.

Ze względu na wartość ludzkiego życia, a przynajmniej jego godność, Filip stara się, by z polskich robotników, dla których pełnił funkcję tłumacza, uczynić bezpaństwowców i oszczędzić im poniżenia, jakie wiązało się z noszeniem znaczka „P”, czego nie pojmował Mokrzecki. W takim też sensie należy rozumieć śmierć Tadeusza, która była nie tylko „wzniosła”, ale przede wszystkim „smutna” i „głupia”, bo Tadeusz nie potrafił zadbać o swoje życie. Podobny jest sens deklaracji Filipa, że starał się „przebić przez tę wojnę samotnie, nie czyniąc krzywdy i nie wspierając się na nikim” (Tyrmand 1985: 139) lub jego pytanie „czy można żyć nie krzywdząc” (Tyrmand 1985: 82). Mary Ellen Tyrmand przytacza w liście do Leopolda z 1970 roku historię małego, starego Żyda, który na przystanku autobusowym dał jej skasowany bilet, mówiąc, że nie będzie musiała płacić za bilet. Przyszła pani Tyrmand skomentowała to następująco: „udało mu się dostać coś za nic bez niczyjej krzywdy, marzenie każdego Żyda” (Tuszyńska 2012: 51). Jak widać, Leopold i Mary Ellen pochodzili z podobnych, choć odległych światów.

Zwróćmy też uwagę, że zasada ochrony życia nie stoi w sprzeczności z gotowością Filipa do walki: walka ma bowiem charakter albo symboliczny – jak z Maxem-Güntherem w Moguncji zamiast z Güntherem, lotnikiem Luftwaffe – albo jest nierealna, jak wtedy, gdy bohater snuje rozważania o bombardowaniu Niemiec jako pilot RAF. Dla samego Tyrmanda będzie to przede wszystkim walka na słowa i na argumenty. Dlatego pisarz uwielbiał polemiki, a jeśli walka odbywała się w sferze realnej – gdy na przykład pobił dwóch zaczepiających Barbarę Hoff chuliganów (Woźniak 2016: 319) – będzie to raczej wymierzanie sprawiedliwości.

Kim zatem czuł się Tyrmand? Jego trzecia żona Mary Ellen Tyrmand precyzuje pytanie: „Kim się czuł w głębi duszy? Czuł się Polakiem, Europejczykiem, Amerykaninem. W tej kolejności” (Tuszyńska 2012: 205). Leopold Łabędź, najstarszy jeszcze przedwojenny przyjaciel, na pytanie o żydowską identyfikację Tyrmanda odpowiada: „Leopold – Żyd? To chyba jakiś marny żart. Co on miał wspólnego z żydostwem? Jego matka była Żydówką, to wszystko” (Kwiatkowska, Gawęcki 2011: 170). O swoim pochodzeniu pani Tyrmand mówi: »nie zaprzeczam, że jestem Żydówką, ale ta przynależność nie wzbogaca mojego życia. Dla dzieci żydowskie pochodzenie znaczy jeszcze mniej. Kiedy ich o to zapytać, odpowiadają „Jesteśmy Polakami”. A o ojcu mówią »Był polskim pisarzem«” (Tuszyńska 2012: 230). W podobny sposób Tyrmand określiłby pewnie siebie.

Na ile Tyrmand ukrywał swą tożsamość? Wybór identyfikacji narodowej miał dla niego charakter przede wszystkim indywidualnego gestu, z którego konsekwencjami trzeba się zmagać całe życie. Nie ma wobec tego znaczenia profesja i pochodzenie pradziadka, choć rodzice, zwłaszcza matka – nieświadomie dla siebie i swojego dziecka – na ten wybór mogą wpływać. A sam akt wyboru należy do sfery intymnej człowieka, jest to jego własny, zamknięty pokój, do którego nikt nie ma prawa zaglądać. Milczenie na temat pochodzenia pradziadków, dziadków i rodziców należało po prostu do strategii asymilacji Tyrmanda (Landau-Czajka 2006: 137). Podobną strategię przyjął Gustaw Herling-Grudziński, który „na wszelkie wzmianki o swoim pochodzeniu reagował nerwowo, odmawiał rozmowy, a w swoich utworach, rozmowach i wspomnieniach nie pozostawił żadnych śladów o rodzinie ojca” (dzieje.pl).

Jak „Filip” przyjęty został przez krytyków na początku lat sześćdziesiątych? Chwalił oczywiście książkę przyjaciel Tyrmanda Stefan Kisielewski. Zwracał uwagę na moralny wydźwięk powieści nawiązujący do „wierności i niepatetycznego poświęcenia w typie Conrada”, pisał też o „niezwykle subtelnie zarysowanym stosunku do Polski” (Kisielewski 1962: 120, 121). Jego recenzja zamieszczona jest w „Twórczości” łącznie z polemiką Andrzeja Kijowskiego, który uważa, że bohater „Filipa” ma „infantylną duszę żigolaka”, a Tyrmanda uznaje za Balzaca „dla gówniarzy”. Oburzała się także starsza koleżanka Tyrmanda z „Tygodnika Powszechnego” – jeśli można tak powiedzieć o hrabinie Zofii Starowiejskiej-Morstinowej – która zarzuciła autorowi „Filipa” niedostatek patriotyzmu, „cyniczny egoizm” i ogólnie deprawowanie młodzieży (Starowieyska-Morstinowa 1962: 3).

Głos katolickiego „Tygodnika Powszechnego” dziwnie współbrzmiał z pełną jadu recenzją pióra Stefana Lichańskiego, należącego do kręgu Bolesława Piaseckiego, który dziwił się, że pozytywnym bohaterem powieści nie jest Tadeusz, ale „kuty na cztery kopyta dżentelmen-kanciarz i buhajowaty donżuan” (Lichański 1961: 1297). Krzysztof Teodor Toeplitz – lojalny kolega Tyrmanda – podkreślał „moralny sens pisarstwa Tyrmanda” (Toeplitz 1961: 21). Ciekawe są uwagi Tadeusza Nowakowskiego, który Filipa porównał do Ulissesa, dostrzegając epopeiczne zacięcie w powieści, oraz do Mannowskiego Felixa Krulla (Nowakowski 1961: 2). Alicja Lisiecka zwróciła uwagę na pokrewieństwa „Filipa” z twórczością Remarque’a i Salingera i uznała powieść Tyrmanda za „pierwszą naprawdę dobrą książkę, którą Tyrmand napisał”, zbliżając się tym samym do literatury rangi Stanisława Dygata i Kazimierza Brandysa (Lisiecka 1962: 2).

Szczególnie interesujący wydaje się głos Marii Jarochowskiej, autorki powieści „Buraczane liście” (1950) oraz „Chleb i sól. Z Chłopami polskimi u kołchoźników radzieckich” (1951), posłanki na sejm od 1952 do 1956 roku, w czasie, gdy pisarz nie mógł niczego publikować: autorka wypomina zresztą Tyrmandowi „niezbyt pokaźny dorobek literacki”. Ta członkini Francuskiej Partii Komunistycznej oraz Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej zarzuca „Filipowi” niedostatek akcentów „proletariacko-społecznych”. Oskarża Tyrmanda, że jego bohater jest „klasycznym bourgeois” (Jarochowska 1962: 7), którego ból po zerwaniu z Hellą ma swoje źródło nie tyle w „niespełnionej namiętności i zawiedzionym zaufaniu, ile jest po prostu rozdzierającym lamentem mieszczucha, którego ktoś inny uprzedził w zerwaniu tzw. kwiatu dziewictwa”. Jarochowska uważa „Filipa” za „błahy epizod lat wojennych”, choć chwali autora za „zacięcie do groteski, najczęściej w dobrym stylu”, a narratora za „skłonność do trzeźwej, wielostronnej oceny sytuacji”.

„Filipowi” poświęcone zostały istotne fragmenty prac monograficznych omawiających literacki dorobek Tyrmanda, wydanych już w współcześnie, choć – niestety – korzystających z niepełnego, ocenzurowanego i pozbawionego istotnego fragmentu wydania powieści. „Przewodnikiem po utworach fabularnych” pisarza jest praca Jolanty Pasterskiej „Świat według Tyrmanda”. Autorka analizuje wnikliwie autobiografizm strategii pisarskiej Tyrmanda, natomiast „Filipa” rozpatruje łącznie z innymi utworami pisarza poświęconymi wojnie, wskazując szerokie historycznoliterackie konteksty. Zdaniem badaczki powieść ta stanowi spojrzenie na wojnę w indywidualnym wymiarze, co w literaturze polskiej występuje znacznie rzadziej niż „etos solidarności zbiorowej”. Autorka zwraca uwagę, że „postać wykreowana przez Tyrmanda (…) jest daleka od zbiorowego posłannictwa i wręcz walczy z tzw. racjami ogółu narzuconymi przez różnych ideologów” (Pasterska 2000: 101).

Interesujące są rozważania o indywidualizmie tytułowego bohatera. Autorka wskazuje, że „(Tyrmand), kreując swojego bohatera, zdaje się analizować główne zagrożenia, na jakie narażony jest indywidualizm jednostki. (…) Taka interpretacja (…) wyraźnie kieruje czytelnika w stronę strategii pisarskiej Gombrowicza (…) oraz zmusza do rozpatrywania Filipa w kontekście filozofii egzystencjalnej” (Pasterska 2000: 91). Trafna wydaje się uwaga, że stosunek do patriotyzmu Filipa, traktowanego „krytycznie i z dystansem”, łączą pisarstwo Tyrmanda z twórczością Conrada, bowiem „wierność, konsekwencja i upór w obronie własnych zasad etycznych prowadzą do klęski i życiowego zawodu” (Pasterska 2000: 92). Pasterska konkluduje, iż „ z doświadczenia wojny i okupacji rodzi się w bohaterze Tyrmanda bunt, sprzeciw wobec przymusu, wobec ograniczenia prywatności i wolności jednostki, który ponownie nabierze mocy w walce z ideologami komunizmu” (Pasterska 2000: 115).

Jeśli odczytanie „Filipa” przez Jolantę Pasterską jest wnikliwe i rzetelne, praca Ingi Iwasiów to prawdziwy literaturoznawczy – mówiąc językiem Tyrmanda – dosyt. Próbę odczytania prozy Tyrmanda podjęła autorka w duchu feministycznym, lecz dalekim od „jakiejkolwiek ortodoksji” (Iwasiów 2000: 5) i mieszając porządek biografii z porządkiem literatury.

Badaczka kategorycznie stawia pytanie: „czy można przeczytać Tyrmanda, unikając perspektywy feministycznej?” (Iwasiów 2000: 13). I odpowiada: „nie istnieje uniwersalne doświadczenie. To, które uchodzi za takie, jest opisem kultury (…) dostosowanej do wzoru rodziny opartej na zasadach wyprodukowanych przez patriarchalny system” (Iwasiów 2000: 13). I dalej: „Teksty Tyrmanda przechowują kody opresji w postaci obszarów niedopowiedzeń” dotyczących „wielkich wykluczonych europejskiej społeczności”, czyli „Żyda, robotnika i kobiety” (Iwasiów 2000: 16, 63) (lub też „Żyda i kobiety, Murzyna i niemowy” [Iwasiów 2002: 46]). W tej perspektywie autorka zręcznie operuje literaturoznawczym żartem: „Nie chciałabym korzystać z pokusy uproszczeń i pisać, że bohater Tyrmanda (tym bardziej Tyrmand) staje się kobietą, żyje bowiem ze świadomością istnienia całej struktury nakazów” (Iwasiów 2000: 17). Sam Tyrmand równie żartobliwie odniósł się do kwestii wykluczenia. Na uwagę, że jest opalony jak Murzyn, odparł: „Tak (…), teraz jestem wymarzoną ofiarą dla Ku-Klux-Klanu. Murzyn, Żyd i katolik” (Urbanek 2019: 198).

Najistotniejszym elementem interpretacji twórczości pisarza wydaje się autorce to, co „w narracji Tyrmanda uśpione, zakamuflowane, wyparte, przemilczane”, czyli głównie żydowska tożsamość Filipa/Tyrmanda. Badaczka konkluduje: „Jeśli »Filip« jest ważną książką, to przede wszystkim jako dramatyczne świadectwo tożsamości człowieka zaszczutego przez rasistowska paranoję do tego stopnia, by wymazać z tekstu ślady prawdziwego lęku”. I dalej: „Tyrmand-narrator i Tyrmand-uczestnik życia literackiego chcieli milczeć. Fakt ten jest bardzo ważnym przyczynkiem do historii antysemityzmu w Polsce.” (Iwasiów 2000: 98). Może będzie również do tej historii przyczynkiem, że Tyrmand zabrał do Ameryki obrazek Matki Boskiej (Woźniak 2016: 41).

Niezwykle twórczo badaczka potraktowała wątek Tadeusza: obraz jego śmierci staje się katalizatorem zemsty – jak można przypuszczać, zemsty Filipa na Güntherze – motywowanej „starym imperatywem patriarchalnych społeczeństw: przejąć kobiety i terytorium” (Iwasiów 2000: 105). Wypada autorce wyrazić wdzięczność za przypomnienie w tym kontekście recenzji Marii Jarochowskiej: „Ta zdroworozsądkowa a częściowo też marksistowska (krytyka drobnomieszczaństwa) wypowiedź zasługuje na uwagę jako prekursorska w stosunku do krytyki feministycznej” (Iwasiów 2000: 105). Tytułowy bohater Tyrmanda uporczywie wprawdzie zaprzecza, że chodzi mu o dziewictwo Helli (dziewictwo to „bezsensowny przesąd” [Tyrmand 1985: 115], „okoliczność że kochałem Hellę, na pewno nie zazębiała się radośnie o jej dziewictwo” [Tyrmand 1985:238]), jednak zarzut mieszczańskości Tyrmand skwapliwie by potwierdził. Jedynym drobnym mankamentem monografii „Opowieść i milczenie” jest pomyłka w imieniu jednego z bohaterów powieści: Filip otrzymuje paszport nie od Zenka, ale Ziutka (Iwasiów 2000: 98). Poza tym Filip bezpaństwowcem zostaje nie w momencie otrzymania paszportu, co daje mu swobodę poruszania się po Niemczech, ale jest nim od samego początku powieści na podstawie dokumentu otrzymanego w gminie Polany.

Jeśli uznać za badaczką, że Tyrmand poddany był „kodowi opresji”, to był kod opresji realnej, realizowanej przez komunistycznego cenzora, którego „praca” i „współautorstwo” dzieła, jak się okazuje, funkcjonuje do dziś. Oddanie głosu Tyrmandowi to przede wszystkim pełne wydanie „Filipa” bez cenzorskich ingerencji. A co powiedziałby sam Tyrmand, gdyby go spytać o jego ulubioną powieść w pełnej autorskiej wersji? Poza tym, co w przesłaniu „Filipa” napisał o „wolności i szczęściu ludzkim”, a co nie spodobało się cenzorowi? Może tyle, że w jego przekonaniu każdy człowiek musi sam wybrać, kim jest. I o wybór ten należy walczyć, bo całe życie jest walką o siebie. To jest właśnie kwestia wolności człowieka. Wolności od ideologii, sztandarów, pseudo-naukowców, psychoterapeutów i krytyków. I może jeszcze o ograniczonej formule polskości, w której przestał się mieścić. Być może to Tyrmand miał na myśli, pisząc o „syntetyzowaniu najważniejszych spraw ze swojego życia”. Być może, bo refleksję na temat rezultatu tej syntezy opatrzył niosącym wątpliwości słówkiem „chyba”. Więc „chyba” jeszcze to miał na myśli, że w każdym człowieku jest pewien obszar intymny, zamknięty pokój, do którego nikt nie powinien mieć dostępu.

Gdzieś w tle majaczy postać małego Leopolda w ułańskim czaku. Czy przeczuwał, jakich doniosłych wyborów będzie musiał dokonać w życiu? Dorosły Leopold Tyrmand, który nie wyrzekł się swojego nazwiska, połączył polski indywidualizm i ukochanie wolności z żydowskim szacunkiem do życia. I chyba do końca życia nie potrafił się pozbyć nakrycia głowy z dzieciństwa. On: Polak – Europejczyk – Amerykanin. A gruncie rzeczy może nieważne, czy polski, czy żydowski, czy europejski. Ważne, że On: po prostu Leopold. Leopold Tyrmand. Niech będzie czytany…



LITERATURA:

  1. „Prof. W. Bolecki: w biografii Herlinga-Grudzińskiego jest jeszcze wiele do odkrycia”. https://dzieje.pl/wywiady/prof-w-bolecki-w-biografii-herlinga-grudzinskiego-jest-jeszcze-wiele-do-odkrycia.

  2. S. Buryła: „Topika Holocaustu. Wstępne rozpoznanie”. „Świat Tekstów. Rocznik Słupski” 2012.

  3. „Gdzie tu Stasia. Rozmowa z Leopoldem Tyrmandem”. Tygodnik Powszechny 1981, nr 45.

  4. I. Iwasiów: „Opowieść i milczenie. O prozie Leopolda Tyrmanda”. Szczecin 2000.

  5. M. Jarochowska: „Jabłonka czy fikus”. „Życie Literackie” 1962, nr 26.

  6. S. Kisielewski: „Leopold Tyrmand – pisarz zapomniany”. „Twórczość” 1962, nr 4.

  7. K.I. Kwiatkowska, M. Gawęcki: „Tyrmand i Ameryka”. Gdańsk 2011.

  8. A. Landau-Czajka: „Syn będzie Lech… Asymilacja Żydów w międzywojennej Polsce”. Warszawa 2006.

  9. P. Lejeune: „Wariacje na temat pewnego paktu. O autobiografii”. Przeł. W. Grajewski i in. Kraków 2001.

  10. S. Lichański: „Nieprzyjemna książka”. „Nowe Książki” 1961, nr 21.

  11. A. Lisiecka: „Tyrmand i dewotki”. „Wiatraki” 1962, nr 18.

  12. S. Mrożek, L. Tyrmand: „W emigracyjnym labiryncie. Listy 1965-1982”. Kraków 2017.

  13.  „Nie pozostaje mi nic innego, jak zostać pisarzem”. Z Leopoldem Tyrmandem rozmawia Wojciech Wierzewski. „Literatura” 1989, nr 11-12.

  14.  „Nie zdradzam planów”. Z Leopoldem Tyrmandem rozmawia Remigiusz Szczęsnowicz. „Dziennik Bałtycki” 1961, nr 298.

  15. T. Nowakowski: Ulubieniec publiczności”. „Wiadomości” 1961, nr 813.

  16. J. Pasterska: „Świat według Tyrmanda. Przewodnik po utworach fabularnych”. Rzeszów 2000.

  17. P. Potasińska: „Kult, mit i kompleks. Figury autokreacji w twórczości Leopolda Tyrmanda, Marka Hłaski i Tadeusza Konwickiego”. Warszawa 2015.

  18. „Sporne postaci literatury polskiej. Kontynuacje”. Red. A. Brodzka, L. Burska. Warszawa 1996.

  19. Z. Starowieyska-Morstinowa: „Praktyka przeczy teorii”, „Tygodnik Powszechny” 1962, nr 3.

  20. K.T. Toeplitz: „Głos w sprawie Tyrmanda-moralisty”. „Świat” 1961, nr 39.

  21. „Tożsamość, Kultura, Nowoczesność”. T. 3 „Miejsce, doświadczenie”. Bydgoszcz 2019.

  22. A. Tuszyńska: „Tyrmandowie. Romans amerykański”. Warszawa 2012.

  23. L. Tyrmand: „Cywilizacja komunizmu”. Warszawa 2013.

  24. L. Tyrmand: „Dziennik 1954”. Warszawa 1989.

  25. L. Tyrmand: „Filip”. Chicago 1985.

  26. L. Tyrmand: „Leopold o pięściarskim dosycie”. „Przekrój” 1950, nr 269.

  27. L. Tyrmand: „Sprawa Piaseckiego”. „Świat” 1956, nr 47.

  28. L. Tyrmand: „U brzegów jazzu”. Warszawa 2014.

  29. L. Tyrmand „Ziutek nie chce spekulować”. „Przekrój” 1947, nr 11.

  30. M. Urbanek: „Zły Tyrmand”. Warszawa 2019

  31. M. Woźniak: „Biografia Leopolda Tyrmanda. Moja śmierć będzie taka, jak życie moje”. Warszawa 2016.