ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 lutego 3 (51) / 2006

Grzegorz Wiśniewski,

CIAŁO A NIE SŁOWO

A A A
Z Grzegorzem Wiśniewskim rozmawia Wiesław Kowalski
Wiesław Kowalski: Wybór „Plasteliny” Sigariewa, która zrealizowana została w Teatrze Polskim w Bydgoszczy, zdaje się potwierdzać to, co mówi się o Pana repertuarowych preferencjach, mieszczących się między współczesną dramaturgią (Różewicz, Schwab, Bernhard) a klasyką (Fredro, Ibsen, Gorki, Witkacy). Co o tym decyduje?

Grzegorz Wiśniewski: Kryteria są bardzo proste. Po pierwsze musi to być dobra literatura, która potrafi dotkliwie opowiadać o człowieku. Literatura, która przetrwa swój czas i będzie tak samo nośna za dwa albo trzy wieki. Tekst staje się dla mnie wtedy interesujący i ciekawy, kiedy podczas pierwszej lektury potrafi mnie wzruszyć, ewentualnie rozbawić. Poszukuję takich dramatów, które pozwolą mi razem z aktorem na odbycie dotkliwej podróży „poprzez ciało”. Realizacja „Plasteliny” uświadomiła mi to z całą mocą. Coraz bardziej istotne jest dla mnie opowiadanie historii w teatrze, bardziej „poprzez ciało” niż „poprzez słowo”.

W.K.: Czy to dlatego świat, który Pan powołuje do życia na scenie, pod pozorami sielanki i harmonii, skrywa kłębowisko namiętności i perwersji?

G.W.: Tak, to prawda. Było tak w przypadku choćby „Białego małżeństwa”, „Prezydentek”, „Matki” czy wspomnianej już „Plasteliny”. Generalnie interesuje mnie sytuacja człowieka, którą ja – na swój własny użytek – określam jako sytuację „w łazience”. „Salon” mało mnie obchodzi. Chciałbym móc pokazywać ludzi w okolicznościach, kiedy nie chcą być oglądani. Bo tylko wtedy można zobaczyć prawdziwy kawałek „biedy” człowieka. I ta „bieda” intryguje mnie najbardziej. Nawet w życiu, kiedy spotykam ludzi ułożonych i zapiętych na ostatni guzik, mam ochotę ich obnażyć, by zobaczyć coś naprawdę ludzkiego.

W.K.: Jest Pan reżyserem bardzo młodym, a już powraca Pan do tekstów raz zrealizowanych. Tak było w przypadku „Prezydentek” Schwaba (Teatr STU, Teatr Powszechny w Warszawie) i „Jana Gabriela Borkmana” Ibsena (Teatr Wybrzeże, Teatr Polski we Wrocławiu).

G.K.: Dramat Schwaba to tekst, pod którym mógłbym się podpisać jako autor. Ukazuje rzeczywistość bardzo mi bliską. Uwielbiam literaturę, która zaczynając od piętra realistycznego, wędruje potem przez krainę różnych fantazji, by w finale sięgnąć dna. Intrygują mnie szalenie bohaterki „Prezydentek”, bo na śmietniku ludzkiej nędzy próbują zbudować monstrualny pałac. Pijąc, wznoszą się gdzieś w marzeniach, by na końcu przeraźliwie się przebudzić. To jest dla mnie doskonale skonstruowana sytuacja modelowa. I od tych „Prezydentek” nie mogę się wciąż uwolnić. Niewykluczone, że jeszcze kiedyś do nich powrócę, bo jest to jeden z ważniejszych tekstów, jakie do tej pory spotkałem.

W.K.: A Ibsen?

G.W.: Po gdańskiej realizacji „Jana Gabriela Borkmana” miałem pewien niedosyt. W Gdańsku zastosowałem wobec tytułowego bohatera zbyt dużą taryfę ulgową. Z perspektywy czasu wydaje mi się, że nie jest to postać aż tak czysta i świetlana, że jest to postać podszyta diabłem. Kolejna lektura „Fausta” Goethego uświadomiła mi , że u Ibsena mamy do czynienia z paktem podobnym do paktu Mefistofelesa z Faustem. Czułem także, że jest w tym dramacie poziom erotyki, którego nie dotknąłem w Wybrzeżu, erotyki związanej ze śmiercią.

W.K.: Jak duży wpływ wywarli na Pana Krystian Lupa i Mikołaj Grabowski? Mówi się, że rodzajowość scen zbiorowych, będąca silną stroną Pana spektakli, utrzymana jest na skrzyżowaniu technik tych dwu artystów.

G.W.: Po wyjściu ze szkoły krakowskiej chciałem jak najszybciej odciąć się od swoich mistrzów, by móc pracować na swój własny rachunek. Obok Lupy, z którym spotykałem się już od pierwszego roku, najważniejsze było dla mnie zetknięcie na roku trzecim z Jerzym Jarockim. I to jest osoba, która na etapie kształtowania się mojej osobowości odegrała rolę szczególną i wyjątkową. Zresztą byłem asystentem Jarockiego przy „Fauście” powstałym w Teatrze Starym w Krakowie. Do dziś pamiętam gorące dyskusje na temat tropów faustowskich u Gombrowicza. Mistrzowie są młodym adeptom sztuki bardzo potrzebni i dobrze, że krakowska szkoła ich posiada. Ale przychodzi taki moment, że trzeba się od nich uwolnić. Co nie znaczy, że stawiam w opozycji reżyserów „starych” i „młodych”. Takie podziały nie mają sensu. Teatr musi powstawać w procesie kontynuacji. Młody artysta musi dojrzewać i wzmacniać swój artystyczny kręgosłup. Im dłużej dojrzewa, tym jest z tego większy pożytek. Dla mnie nie jest ważny wiek twórcy, ale czy jest prawdziwym artystą, czy hochsztaplerem.

W.K.: Mówi się, że znakomicie potrafi Pan rysować w teatrze portrety kobiece. Na długo w pamięci pozostają te wykreowane m.in. przez Dorotę Kolak, Joannę Bogacką, Ewę Dałkowską, Halinę Wyrodek, Ewę Kempińską czy Joannę Żółkowską. Tymczasem w „Plastelinie” wspaniałe role zagrali studenci krakowskiej szkoły – Piotr Ligienza (nagroda jury na Festiwalu Prapremier) i Paweł Tomaszewski.

G.W.: Od nich w trakcie prób usłyszałem, że powinienem być pedagogiem. Jestem reżyserem bardzo wymagającym. Jednak staram się kochać aktorów, słuchać ich, być z nimi jak najdłużej, nie tylko w trakcie prób, ale i poza teatrem. Poznawanie ich osobowości pomaga nam wspólnie w odkrywaniu rejonów, których jeszcze nie znamy. A co do kobiet to mam wrażenie, że są one ciekawszym tworzywem w teatrze, są bardziej irracjonalne, nieprzewidywalne. Aktorom trudniej przychodzi zmierzyć się z kłębowiskiem namiętności, które kobiety noszą w sobie. Jeśli trafiam na aktorkę, która jest szalona i odważna, to efekty rzeczywiście bywają imponujące. Dyrektor Teatru Wybrzeże, Maciej Nowak, powiedział nawet kiedyś: „Pan to ma rękę do kobiet”.

W.K.: Czy zgadza się Pan z zarzutem Łukasza Drewniaka, że dla zachowania wartkiego rytmu scenicznej narracji często spłaszcza Pan idee utworu?

G.W.: Nie do końca. Już podczas egzaminów na reżyserię dowiedziałem się od Marka Fiedora, że moje sceny z „Kosmosu” cechowała umiejętność budowania napięć. Do dzisiaj jest dla mnie niezwykle istotna konstrukcja rytmiczno-muzyczna spektaklu, jego kompozycja. Nie sądzę, abym pracował nad tymi elementami przedstawienia kosztem spłycania poruszanych tematów. Zawsze staram się, by forma nie zdominowała treści. Jeśli dbam o atrakcyjność spektaklu, to tylko w ramach tego, co niesie tekst. Bardziej od formy interesuje mnie psychologia. Na każdym etapie pracy najważniejszy jest dla mnie człowiek i motywy kierujące jego postępowaniem.

W.K.: Na jakiej publiczności Panu zależy?

G.W.: Po „Matce”, granej w Teatrze Wybrzeże, usłyszałem kiedyś od jednego z widzów, że mój Witkacy – kojarzony dotąd z dziwactwem – opowiada wreszcie o tym, co dzieje się z ludźmi w tej chwili, o tym, co ich boli i co przeżywa prawdziwy człowiek. Była to dla mnie wspaniała nagroda. Żadna z recenzji, nawet najbardziej pochlebnych, nie była dla mnie tak istotna, jak ta jedna wypowiedź. Dlatego widz jest bardzo ważny. Nie robimy przecież teatru wyłącznie dla siebie. Interesuje mnie przede wszystkim publiczność nie ta przemądrzała i snobistyczna, ale ta codzienna, która potrafi na spektaklu śmiać się i płakać. Choć oczywiście, nigdy nie posunę się do tego, by robić teatr tylko dla zadawalania publiczności.

W.K.: Dziękuję za rozmowę.
Przedstawienie „Plasteliny” Wasilija Sigariewa w reżyserii Grzegorza Wiśniewskiego zakwalifikowane zostało do udziału w konkursie o „Laur Konrada”, w ramach VIII Festiwalu Sztuki Reżyserskiej INTERPRETACJE 2006. [przyp. red.]