ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

15 listopada 22 (238) / 2013

Jarosław Czechowicz,

TWIERDZA EUROPA

A A A
Obsesja może być stanem twórczym. Ta książka – jak autor zdradza we wstępie – powstała właśnie z obsesji. Stefano Liberti postanowił podążać drogami przybywających do Europy afrykańskich imigrantów, by zrozumieć ich motywacje, pojąć istotę determinacji w działaniach, przyjąć na siebie rolę pytającego o sens podróży, w których lęk trzeba lekceważyć, aby się z nim całkowicie oswoić. Wydawać by się mogło, że ta publikacja tematycznie daleka jest od naszych problemów. Czy na pewno? Włoska wyspa Lampedusa to południowa granica Unii Europejskiej, do której zmierzają z wielu rejonów Afryki ci, dla których będzie ona albo furtką do lepszego życia, albo mocno zatrzaśniętą bramą, skąd zostaną wydaleni. Polska wschodnia granica to także teren newralgiczny; mamy swoją Lampedusę i swoje problemy z migrantami. Jakkolwiek dalekie mogłyby się wydawać problemy zarysowane przez włoskiego dziennikarza, książka taka jak ta powinna i w nas obudzić nie tyle współczucie, co czujność w postrzeganiu tych, którzy przybywają w poszukiwaniu lepszego życia. Czy bowiem to, co proponuje im wielka europejska twierdza, gdy już się do niej wedrą, jest spełnieniem choćby części oczekiwań?

Liberti odwiedził kraje, w których różnie zorganizowana jest siatka przemytnicza; różne są motywy postępowania pomagających migrantom i różne są także ich postawy względem nowego życia, w którym trzeba wyrzec się własnej historii i tożsamości, by nie być deportowanym. Autor odwiedził Senegal, gdzie obserwował bezkresne morze, na którym bujają się pirogi pełne zdesperowanych wędrowców. Przybył do Nigru, skąd ruszają ku lepszej przyszłości ci, których rodziny niejednokrotnie poświęciły cały majątek, by umożliwić start w lepszym świecie. Namiastką dalekiej Europy może być Libia, skąd także deportacje są częste i brutalne, o czym opowiada między innymi Abdou – repatriant wstydzący się powrotu; nie chciał emigrować, a jedynie zarobić na lepsze życie i prawdopodobnie wrócić, a wraca przed czasem i bez środków do życia. Liberti odwiedza pustynną Mauretanię, która wraz z Saharą Zachodnią w białych rękawiczkach organizuje przemyt ludźmi bez zwracania na siebie uwagi. W Algierii widzi, jak emigranci organizują się w społeczności, zakładają prowizoryczne miasteczka; wierzą, że uda im się osiągnąć cel wspólnie, że w grupie jest siła i że ich determinacja będzie nagrodzona. Najbardziej gorzka jest pocztówka z Maroka, w którym przecież już tak blisko do upragnionego lepszego życia. Liberti opisuje Tanger sprzed lat, gdzie gotowi na przekroczenie granicy migranci tworzyli barwną mikrospołeczność miasta. Dzisiaj Tanger jest opustoszały, bo nikt przy zdrowych zmysłach nie wierzy w to, iż z tego miejsca można zacząć podróż ku Europie. Wiara w to towarzyszy natomiast licznym czarnoskórym uchodźcom, którzy trafili do tureckiego Stambułu. Tam Liberti poznaje Sindou – przyjaciela, którego Europa niepostrzeżenie wchłonęła i który w przeciwieństwie do wielu innych miał po prostu dużo szczęścia.

Afrykańscy migranci nazywają siebie poszukiwaczami przygód. Te włoskie reportaże próbują nadać nowe znaczenie słowu „przygoda”. Zaskakujące jest, jak pokornie znoszą swój los ci, którym się nie udało. Jak konsekwentnie planują ponowną podróż do miejsca, które ich nie chce. Liberti zadaje pytanie o to, czy naprawdę taka droga niesie u swego kresu spełnienie. Przecież podczas trudnej przeprawy dokonuje się proces naturalnej selekcji. Cel osiągają ci, którzy są silni i nie poddali się trudnościom. Ich wytrzymałość Europa natychmiast wykorzysta. Bo przecież po wdarciu się do twierdzy będą się po niej błąkać bez celu, aż zasilą grupę pracowników najemnych, którzy za głodowe stawki wykonywać będą prace, od jakich Europejczycy umywają ręce. Tu właśnie ujawnia się pewien gorzki absurd. Unia Europejska zabezpiecza się na wiele możliwych sposobów przed – to już określenie propagandowe – zalewem imigrantów, którzy potem trafiają w miejsca, gdzie są przecież pożądani. Europa z jednej strony poświęca ogromne środki finansowe, by zabezpieczać swe południowe granice, z drugiej natomiast zdaje sobie sprawę, że społeczeństwa europejskie z chęcią wchłaniają tanią siłę roboczą, byle tylko trzymała się z dala od głównego nurtu życia, co też grupa ta robi, bo nigdy w takim nurcie nie uczestniczyła, nawet we własnych ojczyznach.

Trudne są losy migrantów i utrudnia je już afrykańska rzeczywistość. Zanim zbliżą się do granic sytego świata dobrobytu, muszą w nędzy i upokorzeniu znosić kolejne etapy podróży przez Czarny Ląd. A tam – coś, co żadnego z nich już nie dziwi. Obojętność, skomplikowane układy, gorzkie rozczarowania. Jeden z rozmówców Libertiego opisuje to następująco: „To typowa afrykańska choroba. Bardzo lubimy się wzajemnie rozczarowywać”. Odrzucani nie czują się jednak pokonani. Potrafią całymi latami planować kolejną drogę ku lepszemu światu. To nie tylko determinacja, której istoty Liberti do końca zgłębić nie może. To przede wszystkim przekonanie, iż trzeba ryzykować, bo nic innego nie pozostało; nie sposób żyć godnie, jeżeli o tę godność się nie powalczy. To, co obywatele Unii Europejskiej mają zagwarantowane, afrykańscy migranci muszą zdobyć w pocie czoła. Bo ich człowieczeństwo ukształtuje droga. Wielu pozbawi zdrowia i życia. Wielu złamie całkowicie. Ci, którym się uda, rozpoczną życie w strachu przed kolejnym dniem, ale też życie, jakie sobie wywalczyli. Stefano Liberti, opowiadając o drodze walki, nie koncentruje się na dalszych losach tych, co wygrali. Interesują go motywacje, ale przede wszystkim autor zwraca uwagę na fakt, w jaki sposób Unia Europejska blokuje drogi dostępu do swego terytorium tym, co na to terytorium nie zasługują.

Kiedyś łodzie z wędrowcami, którzy na Wyspach Kanaryjskich mogli poczuć oddech Europy, wypływały głównie z Senegalu. Dziś przestrzeń wodna jest tak zabezpieczona, że wyprawy ruszają z jeszcze bardziej na południe wysuniętych państw – z Gwinei, Gwinei-Bissau i miejsc, z których do południowych wybrzeży hiszpańskich podąża się wiele dni. Hiszpania weszła w liczne układy z afrykańskimi sąsiadami; w zamian między innymi za korzyści finansowe państwa takie jak Senegal czy Maroko podpisują umowy repatriacyjne i stają się przedmurzem bezpieczeństwa dla europejskiej twierdzy. Podobne układy Liberti opisuje na linii własnej ojczyzny i Libii. Algieria również ma zyski z tego, że cofa afrykańskich migrantów. Unia Europejska wydaje się zabezpieczona na południu na tyle, na ile pozwalają nie środki, co przede wszystkim polityczna poprawność. Ta nakazująca z uśmiechem oszukiwać uciekinierów, że płyną do właściwego portu podczas gdy są transportowani tam, skąd wrócili.

Stefano Liberti rozprawia nie tylko o ludzkiej godności, deptanej tak często podczas migracyjnych podróży. Zastanawia się nad godnością Europy, która jest wyniosła wobec emigrantów, a przecież pozwala im na to, by realizowali się w sferach marginalnych, czyli jednak daje mimo wszystko szansę. Włoski dziennikarz gorzko ocenia dwulicowość Unii Europejskiej, jej obostrzenia w polityce migracyjnej i jej tendencyjność w traktowaniu uchodźców, o których myśli się stereotypowo, na stereotypach także budując świadomość Europejczyków o skali emigracji afrykańskiej.

Liberti na Lampedusę przybywa dopiero po tym, gdy odwiedzi wszystkie miejsca-początki, gdy pozna motywacje, zrozumie zdeterminowanie, nawiąże relacje z podróżnikami rozpaczy. Dla niego Lampedusa jest przystankiem końcowym w drodze zrozumienia procesu wędrówek migracyjnych. Dla tych, których poznał i których wysłuchał, to dopiero początek prawdziwej wędrówki. Lampedusa jest wyspą wyparcia. Nie ma na niej problemu imigrantów. Są – gdy już uda im się dobić do brzegu – błyskawicznie skrywani przed oczyma turystów, równie szybko deportowani albo oddawani Europie w stanie surowym, nieświadomi nowych zagrożeń i podatni na nowe wpływy, które przecież zawsze są druzgocące. Stefano Liberti analizuje politykę zagraniczną zarówno afrykańskich krajów, które zabezpieczają europejską twierdzę, jak i tych, którzy decydują się na selekcję i przyjmowanie migrantów na tyle zdeterminowanych, że gotowych żyć w piekle, ale przecież w świecie, który wymarzyli sobie do godnego istnienia.

Książka Libertiego jest także świadectwem pochylania się nad tymi, których nikt nie chce. Świadectwem wykorzenienia, rozczarowania, smutku i świadomości, że jest się kimś zbędnym. Liberti delikatnie zarysowuje tylko, jak wyglądają kraje, z których migranci wyruszają. Sygnalizuje, że ich podróże rozpaczy mogą być podróżami przepełnionymi beznadziejną frustracją; ona nie zniknie w momencie przekroczenia europejskich progów, bardziej się nasili i złamie wielu z nich tak, jak złamali się ci, co nie podejmą już kroków, by ponownie emigrować. „Na południe od Lampedusy” to opowieść o dwóch nieprzystających do siebie światach i dwóch kontynentach, między które wdarły się reguły zależności, wciąż coraz wyraźniej podkreślające granice i izolujące tak, że Afrykańczykom pozostaje tylko wierzyć, iż czeka na nich na północy lepszy świat. Świat czasem bardziej bezduszny niż ten, który chcą opuścić.
Stefano Liberti: „Na południe od Lampedusy. Podróże rozpaczy”. Wydawnictwo Czarne. Wołowiec 2013 [seria: Reportaż].