ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 kwietnia 7 (79) / 2007

Krzysztof Ociepa,

BŁAZEN PREZYDENTEM

A A A
Zrobić film pokazujący kulisy amerykańskiej polityki? Obnażyć hipokryzję rządzących? Pokazać, że polityka to jedno wielkie show, w którym aparycja polityka ważniejsza jest od tego, co ma do powiedzenia? Każdy polityk, będzie przekonywał swoich wyborców, że jeśli oddadzą na niego głos to następnego dnia świat zmieni się na lepsze. Każdy reżyser filmowy, który podejmuje się nakręcenia filmu o świecie polityki będzie dążył do podważenia szczerości deklaracji płynących z ust ludzi polityki. Można powiedzieć, że jedni i drudzy robią swoje, ale w sumie nudno jakoś, bo nic się nie zmienia chociaż o zmianie wszyscy bez przerwy gadają. Zmiany wszyscy się domagają, zarówno politycy, jak i ci, którzy kręcą o nich filmy. A tymczasem nic z tych rzeczy, wszyscy plotą te same głupstwa.

„Człowiek roku” Barry’ego Levisona to właśnie takie niemądre ujadanie na świat polityki. Tytułowym człowiekiem roku jest Tom Dobbs (Robin Williams) komik telewizyjny, który pewnego dnia postanawia wystartować w wyborach prezydenckich. Swoją decyzję traktuje bardzo poważnie, przynajmniej do czasu, kiedy jego współpracownicy przekonają go, że gadanie o podatkach jest dużo mniej interesujące niż telewizyjne wygłupy, którymi raczy widzów w swoim cotygodniowym programie. Wychodząc z założenia, że i tak nie ma nic do stracenia Dobbs idzie na całość, jego wystąpienia zamieniają się w zwykłe pyskówki, których celem jest ośmieszenie przeciwnika. O dziwo taka taktyka przynosi efekt. Dobbs zostaje wybrany na prezydenta Stanów Zjednoczonych.

Budowanie scenariusza na dociekaniu „co by było gdyby” miało być w założeniu twórców filmu jego siłą. Nie jest, chociażby dlatego, że Amerykanie podobny scenariusz przerobili, wybierając na prezydenta Ronalda Reagana. Chwała Bogu minęło od tego czasu dwadzieścia siedem lat. O Reaganie mówi się przede wszystkim jako o aktorze, który został prezydentem, zapominając o tym, że po zakończeniu kariery aktorskiej przez długie lata, podobnie jak bohater „Człowieka”, prowadził telewizyjny talk show. Kariera Toma Dobbsa nie zaskakuje, może zaskoczyłaby, gdyby reżyser sięgnął po bardziej ostry wariant. W ostatnich wyborach na stanowisko gubernatora Kalifornii startowali m.in. Larry Flint i gwiazdka filmów porno – Mary Carey. Realizacja, któregoś z tych scenariuszy mogłaby zostać odebrana jako prowokacja, chociaż coś mi mówi, że amerykańskich wyborców nic nie jest w stanie zdziwić.
W gruncie rzeczy Barry Levison zrealizował remake filmu, który Amerykanie oglądali przez osiem lat prezydentury Reagana. Zresztą zadziwia ostrożność, z jaką twórca „Rain mana” poodchodzi do tematu. Wybiera telewizyjną osobowość na prezydenta po to tylko, żeby za chwilę ją z tego stanowiska odwołać i zwalić winę za całe zamieszanie na wszechwładne korporacje. Wiadomo do czego to wszystko prowadzi. System jest ok., chociaż czasami zawodzą maszyny do liczenia głosów. Ludzie władzy są w porządku, chociaż czasem zapominają o priorytetach i zamiast o ludziach myślą o tym, jak spłacić dług wdzięczności wobec swoich sponsorów.

Barry Levison znany jest z tego, że w swoich filmach potrafi w nieco naiwny sposób zadeklarować wiarę w Amerykę nawet jeśli wytyka jej błędy. Bo Amerykanie to dobrzy ludzie, chociaż czasem za bardzo myślą o pieniądzach, jak grany przez Toma Cruisa bohater „Rain mana”, czasem za bardzo działa na nich splendor wielkiego towarzystwa, jak w „Urodzonym sportowcu” i zwyczajnie zapominają o tym, co w życiu najważniejsze. Można by wymieniać długo przywary Amerykanów, ale najistotniejsze jest to, że w ostatecznym rozrachunku potrafią się wybić ponad swoją małość i pokazać, że człowiek jest z natury dobry. Żarliwość, z jaką reżyser deklaruje swoją wiarę w bliźniego, upodabnia go nieco do Franka Capry i przypomina przygody pana Smitha.

Jednak gdy oglądałem „Człowieka”, przypomniał mi się inny film Levisona – „Fakty i akty”. Historia wielkiej medialnej manipulacji, której celem było odwrócenie uwagi opinii publicznej od skandalu obyczajowego, w który zamieszany był prezydent USA. Wojna, którą Stany Zjednoczone toczyły z Albanią rozgrywała się tylko w przestrzeni medialnej, a jej jedyną ofiarą stał się filmowy producent odpowiedzialny za całą zabawę. Politycy w ogóle nie pojawiali się w tym filmie. Twórca wyraźnie dawał do zrozumienia, że władzę ma ten, kto panuje w mediach, a idee i pomysły na zmianę sytuacji nie mają żadnego znaczenia. Teraz zaś siada okrakiem nad problemem i twierdzi, że media owszem są ważne, ale nie zastąpią uprawiania polityki rozumianej jako ścieranie się idei. Zdystansowany obserwator rzeczywistości politycznej nagle zamienił się w gorliwego wyznawcę amerykańskiej demokracji. Jeśli w „Faktach i aktach” postacie, grane m.in. przez takich gigantów jak Dustin Hoffman i Robert De Niro, zachowywały się niczym kukiełki w teatrze marionetkowym, to w „Człowieku roku” Levison poszedł w przeciwnym kierunku. Tutaj każdy ma swoją historię. Można nawet przypuszczać, że małomówny szef wielkiej korporacji też mógłby nas uraczyć opowieścią o trudnym dzieciństwie. Najwięcej ma do powiedzenia sam Dobs, któremu usta się nie zamykają. Robin Williams serwuje widzom powtórkę z jednej ze swoich najsławniejszych kreacji (zresztą także w filmie Levisona) radiowego didżeja z „Good Morning, Vietnam”. Dowcipów starcza mniej więcej na piętnaście minut, po których skazani jesteśmy na oglądanie żenujących zabiegów gwiazdora próbującego reanimować swoją legendę. Może jeszcze kiedyś się uda, ale na pewno nie tym razem. A gdyby nawet nie wyszło, zawsze można zejść z dużego ekranu na mały i poprowadzić jakiś program telewizyjny, ewentualnie zająć się polityką, a wtedy, jak mawiał niegdyś Jan Pietrzak, „lepiej może nie będzie, ale śmieszniej na pewno”.
„Człowiek roku”. Reż.: Barry Levinson, scenariusz: Barry Levinson, zdjęcia: Dick Pope, muzyka: Graeme Revell. USA, 2006.