ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 lutego 3 (459) / 2023

Magdalena Piotrowska-Grot,

NARODOWE KOMPLEKSY I ZWIERCIADŁO PRZESZŁOŚCI (TADEUSZ KONWICKI: 'KOMPLEKS POLSKI', 'MAŁA APOKALIPSA')

A A A
Nie rozstrzygnę w tym tekście, czy moja kolekcja publikacji z serii Biblioteki Narodowej powiększa się w oparciu o pozostałości studenckich sentymentów, nauczycielskie i akademickie zatrudnienie, czy zwyczajne lekturowe przyzwyczajenie. Nie uważam także, że wydania te reprezentują jedyny usankcjonowany sposób lektury (choć same BN-ki ewoluują i nieco rozluźniają ramy wyznaczone przez dawne, kanoniczne wstępy, wciąż jednak pozostają wierne pewnym fundamentalnym, dość szkolnym, zasadom krytycznych opracowań, które w jakiś sposób czynią je nieprzystępnymi).

To, co mogę spróbować rozstrzygnąć, to kwestia zasadnicza, jaka powinna zostać rozstrzygnięta w kontekście tego typu dzieł, a mianowicie: czy i (jeśli tak) w jaki sposób zdezaktualizowała się dziś proza Tadeusza Konwickiego. W wyniku splotu różnych zdarzeń i decyzji w moich rękach znalazła się bowiem kolejna już książka ze znanej polonistom i polonistkom białej serii, wydanie dwóch powieści Konwickiego „Kompleksu polskiego” i „Małej Apokalipsy”.

W kontekście pytania o aktualność tych powieści, oczywiście, w pierwszym odruchu, przyszedł mi do głowy dość ironiczny komentarz, inspirowany dyskusjami toczącymi się w publicznej przestrzeni, choćby w kontekście kolejnego finału Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy czy ze względu na to, że rok 2023 jest rokiem wyborów parlamentarnych. Komentarz ów związany jest zaś z subiektywnym wrażeniem, że „kompleks polski” jest zdecydowanie godną wszelkich badań kategorią socjologiczną, a apokalipsa ma dla mnie znaczenie wielowymiarowe, nie nazwałabym jej jednak małą. Skojarzenie nie jest jednak szczególnie wybredne, ani tym bardziej złożone, choć nie da się w kontekście tej akurat lektury odłożyć go całkowicie. Konwicki, pisarz-reżyser, to bowiem przede wszystkim przenikliwy obserwator rzeczywistości i ludzkich zachowań, które przedstawiał w sposób niezwykle bezpośredni. Nieznośny niemal realizm jego powieści, przeplatany politycznymi aluzjami i socjologicznymi diagnozami, budził i wciąż może budzić niemałe kontrowersje.

Nie można czytać powieści Konwickiego w oderwaniu od społeczno-politycznego kontekstu lat siedemdziesiątych, jednocześnie można także, ów kontekst znając, przeczytać te utwory retroaktywnie. Z jednej strony ogranicza to więc stanowczo grono czytelników i czytelniczek, którzy/re mogliby/łyby, po raz pierwszy lub kolejny (poza szkolnym kontekstem), po tę książkę sięgnąć. Z drugiej – warunki te sprawiają, że „Mała Apokalipsa” jest powieścią podobną do twórczości George’a Orwella – będzie powracać, świat polityki nie pozwoli bowiem całkowicie na jej dezaktualizację. O dramatycznym wydźwięku najbardziej znanej powieści pisarza przypomnieliśmy sobie, choć na krótko, w roku 2017, kiedy Piotr Szczęsny dokonał samospalenia pod warszawskim Pałacem Kultury i Nauki. Historie, które opowiada Konwicki, są nie tylko odarte z ozdobników, pełne brutalnej szczerości, są także zapisem bolesnej historii poranionego kraju i dziwnej, wypaczonej polskości, którą otrzymaliśmy w spadku po RRL-u: „A tam, przy zapadniętych murach miejskiego ustępu, stał uśmiechnięty Tadzio ze Starogardu z niebieskim kanistrem w rękach.

– Bo może kiedyś, w kolejnym kręgu nieskończoności, jeszcze będę kochał. To też z pana – powiedział kołysząc bańką. – Zaopiekowałem się benzyną. Pan zostawił na ulicy.

Pijani manifestanci budzili się z poobiedniej drzemki na betonowym skwerku. Jeden z nich oddzierał z płótna transparentu papierową literę L, żeby owinąć krwawiący palec. Przekroczyłem jezdnię cuchnącą topniejącym asfaltem i podszedłem do uśmiechniętego Tadzia z prowincji. Uniósł bańkę, chciał mi ją wręczyć. Ale ja bez uprzedzenia złapałem go za uszy kołnierza flanelowej koszuli, ścisnąłem ją tak na jego chudej szyi, że wylazły mu z orbit głupie, poczciwe oczy.

– Ty łajdaku, wyprowadziłeś mnie na Żorża. Od kiedy u nich pracujesz?

Odpychając mnie lękliwie rękami zabełkotał niewyraźnie:

– Od trzech lat.

Trzasnąłem go na odlew po tym pysku bez zarostu. Upadł na kolana, ale tak jakoś umiejętnie, żeby nie uszkodzić kanistra. Schwycił moją rękę i zaczął ją całować paskudnie mokrymi i śliskimi ustami” (s. 475-476).

Żeby przeczytać tę prozę ze zrozumieniem, ale także koniecznym dystansem, trzeba jednak wiedzieć o owej dziedziczonej przeszłości całkiem sporo. Wstęp Przemysława Kanieckiego sprawdzi się więc idealnie. Jest krótki, konkretny, wskazuje najważniejsze nawiązania, wymienia zdarzenia i postaci istotne dla lekturowego procesu. Pamiętać jednak należy, tego we wstępie zabrakło lub autor uznał, że nie jest to jego rolą, jak długą drogę przeszliśmy: pomimo systemowych przeszkód społeczeństwo polskie, w niepokojąco niewielkim procencie, ale nadal warto o tym pamiętać, dokonuje codziennie realnej zmiany. Owszem, wciąż zmagamy się z szeregiem problemów podobnych do tych, które towarzyszyły Polkom i Polakom w latach siedemdziesiątych (mamy też cały ogromny zbiór nowych niedogodności, nieodrobionych lekcji i nieprzepracowanych traum), ale zerojedynkowe odczytanie „polskich kompleksów”, które wylicza Konwicki, wpędzić nas może w pułapkę stereotypu: „– […] Daj te swoje bilety do Ameryki, zrobimy z nich ognie sztuczne na choinkę. Wystarczy ci szczęśliwy paragon. Przejedziesz się, popatrzysz i wrócisz, żeby rozpić ze mną pół litra moskiewskiej wódki. Po co ryzykować, czy nie lepsza nasza własna codzienna normalka?

– Słuchaj, Konwa, co się ze mną zrobiło? Byłem kiedyś chłopcem z bajki, Jankiem Muzykantem, uczniem czarnoksiężnika, młodym Byronem. Jak to się stało, że poszedłem na dno? Jak to się pokręciło, że jestem starym, prymitywnym dziadem? Wiesz, to pewnie brak treningu. Moja świadomość, ścięgna mojej duszy, soczewki mego jasnowidztwa, to wszystko pozostało w spoczynku. Nigdy tego nie ćwiczyłem, nie doskonaliłem, nie dopingowałem. I dlatego zastygło, a więc umarło we mnie, zanim ja umarłem. Sam siebie skazałem na zbydlęcenie. A może los mnie zbydlęcił?” (s. 195).

Szara, nieprzyjazna Polska i wielkie marzenie o emigracji. Obraz znany i niestety, wciąż żywy. Konwicki wykorzystuje nie tylko poczynione obserwacje, ale szereg kontekstów kulturowych, nawiązań literackich – dla przedstawicieli i przedstawicielek mojego pokolenia raczej zrozumiałych, dla młodszych osób niekoniecznie semantycznie wyrazistych, co nie oznacza, że nieaktualnych. Owych politycznych uaktualnień powieści Konwickiego Kaniecki nie przemilczał, co jest bardzo ważne w kontekście krytycznego opracowania dzieł. Dokonuje też interpretacji obu utworów, nie jest to interpretacja pełna, a raczej najważniejsze wskazówki, ale na pewno wystarczające, na przykład na poziomie lektury szkolnej.

Warto powrócić do tej lektury, choć nie poprawia ona nastroju osobom mieszkającym w kraju, w którym wciąż wzrasta współczynnik samobójstw, a sytuacja gospodarcza i polityczna ulegają zaś drastycznemu pogorszeniu. Pomijam już nawet inne jeszcze, nowe, choć długotrwałe i równie długotrwale ignorowane, nowe znaczenie Apokalipsy, tym razem klimatycznej. Smutne będą jednak wnioski płynące z tej lektury – zbyt wiele w niej prawdy, za mało różnic między wizją literacką a współczesną Polską można wskazać (w tym kontekście warto przeczytać między innymi pracę Przemysława Czaplińskiego).

Ciekawie jest przejrzeć się w pewien sposób w zwierciadle przeszłości, dostrzec, jak wiele z owych obrazków jest wciąż żywa, choć konkluzja to dość bolesna. Taka zresztą z założenia miała być siła tej reportażowej prozy. Nie pisał jej Konwicki w duchu czerpania z kontaktu z tekstem przyjemności. Pisał, by zdiagnozować i unaocznić to, z czym zmagała się jego współczesność. Pozostawił nam także źródło, które w odtwarzaniu procesu odradzania się w Polsce demokracji (na marginesie pozostawiam dyskusję o tym, jak nieudany to proces) stanowi ważny punkt odniesienia. Lektura ta nie leczy także z kompleksów, nawet jeśli uda nam się zachować czytelniczy dystans, raczej przysporzy nam kilku nowych. Należy też zaznaczyć, że nie zdezaktualizowała się tematyka tej prozy, ale sposób budowania narracji. Dziś literatura zaangażowana wygląda i działa nieco inaczej. Nie polecę więc tej lektury nikomu, bo trudno rozstrzygać o gotowości jednostki do tej specyficznej konfrontacji, która wymaga wiedzy, dystansu i uruchomieniu innych lekturowych kontekstów. Myślę jednak, że wydanie, które przygotowała dla czytelniczek i czytelników Biblioteka Narodowa jest dobrym punktem wyjścia do dyskusji właśnie o literaturze aktywizującej i politycznie zaangażowanej, żywotności romantycznych symboli (o czym pisał między innymi Andrzej Fabianowski) i trwałości narodowych kompleksów, w szerszym niż polski, kontekście.

LITERATURA:

Fabianowski A.: „Tadeusza Konwickiego myślenie Mickiewiczem”. W: „Adam Mickiewicz i kultura światowa. Materiały Międzynarodowej Konferencji Naukowej, 12–17 maja 1997 roku. Grodno–Nowogródek, w 5 księgach.” Ks. 4. Red. S. Musienka, M. Čarmin’sk a. Grodno 1998.

Czapliński P.: „Tadeusz Konwicki”. Poznań 1994.
Tadeusz Konwicki: „Kompleks polski”, „Mała Apokalipsa”. Wstęp i opracowanie: Przemysław Kaniecki. Zakład Narodowy im. Ossolińskich. Seria: Biblioteka Narodowa. Wrocław 2021.