ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 czerwca 11 (107) / 2008

Piotr Marecki, Marta Ambrosiewicz,

ROZMAWIALI PRZY PIZZY I PIWIE

A A A
Budżet „Manny”, niezależnego filmu Huberta Gotkowskiego, wynosił 300 złotych. Historia na tyle spodobała się widzom festiwali kina niezależnego i producentom, że Gotkowski dostał propozycję nakręcenia profesjonalnej wersji bez ograniczeń finansowych. „Manna” weszła do kin w maju…

Marta Ambrosiewicz, Piotr Marecki: Jak doszło do współpracy z Maciejem Ślesickim? Gdzie się poznaliście? Kiedy zainteresował się „Manną”?

Hubert Gotkowski: Z Maciejem Ślesickim poznaliśmy się w grudniu 2006 roku na festiwalu Skoffka. On był jurorem, a „Manna” zdobyła główną nagrodę. Po festiwalu spotkaliśmy się i opowiedziałem mu o kulisach powstania filmu. Ślesicki zaproponował, żebym napisał scenariusz „Manny” tak jak to miałem w pierwotnym zamyśle i wysłał do Paisy. Od razu była też mowa o pełnometrażowej fabule kinowej.

M.A., P.M.: To znaczy, że miałeś jakąś pierwotną, rozbudowaną wersję scenariusza, kiedy kręciłeś pierwszą niezależną „Mannę”?

H.G.: Na początku wymyśliłem super film, ale nie należę do ludzi, którzy zaczną chodzić i prosić – Sony o telewizor, kogoś innego o pieniądze. W ten sposób zrobiłbym „Mannę” w 2027 roku. Budżet tego filmu wynosił jakieś trzysta złotych. Jedyne, czym dysponowaliśmy, to puszki po piwie i stary polonez. Cały zamysł filmu musiałem wyrazić za pomocą tych puszek, samochodu i dwóch aktorów-amatorów po informatyce. Opowiedziałem o tym wszystkim Ślesickiemu, a on powiedział, żebym napisał ten scenariusz tak, jakbym nie miał żadnych barier finansowych ani terytorialnych. Chyba każdy twórca niezależny chciałby coś takiego usłyszeć. Potraktowałem te słowa poważnie, usiadłem i napisałem to, co miałem w głowie od samego początku. Wysłałem do Paisy, chwilę nie było odpowiedzi i nagle dostałem telefon, że kręcimy.

M.A., P.M.: Czyli współpraca od razu była nastawiona na pełnometrażową wersję „Manny”?

H.G.: Od początku chodziło o „Mannę”, o to, żeby zrobić ten film w nieco innej wersji, w warunkach profesjonalnych. Kiedy Ślesicki usłyszał o pierwszej wersji, którą miałem, stwierdził, że warto wykorzystać ten pomysł. Od pierwszej rozmowy do decyzji, że kręcimy, minęło parę miesięcy.

M.A., P.M.: A jak było z obsadą? Musiałeś bardzo walczyć o to, żeby Marcin zagrał główną rolę?

H.G.: Już w czasie pierwszych rozmów na temat filmu Maciej Ślesicki powiedział, że na pewno chce, żeby Marcin zagrał główną rolę. Bardzo się z tego cieszę, bo fajnie mieć kogoś znajomego na planie.

M.A., P.M.: Nie sądzisz, że fenomen „Manny” polega właśnie na tym, że bohaterowie zamawiają z nieba tylko piwo i pizzę, że na tym się kończą ich potrzeby? Nie boisz się, że to stracisz?

H.G.: Kiedy nakręciliśmy „Mannę” i ją obejrzeliśmy, okazało się, że zrobiliśmy 60-minutowy film w jednej scenerii, na dwóch aktorów, którzy przez te 60 minut rozmawiają. Nas to śmieszy, ale co będzie z widzami? Później okazało się, że film się podoba, wzbudza zainteresowanie. A jeśli chodzi o nową „Mannę”, to nie boję się. Dzięki większej swobodzie finansowej mogliśmy zrealizować pomysły, które uwypuklą ten dowcip, humor, a na które wcześniej nie mogliśmy sobie pozwolić. Mam nadzieję, że ci, którzy widzieli tamtą „Mannę” i teraz zobaczą nową, stwierdzą, że jest dużo lepsza.

M.A., P.M.: Czy kiedy pisałeś scenariusz, miałeś w głowie te wszystkie filmy, które dzieją się w jednym miejscu? „Mannę” nazywano już przecież polskim „Cube”.

H.G.: I jeszcze polskimi „Zagubionymi”. Ale nie ja to wymyśliłem. Tak naprawdę pomysł na ten film powstał w piętnaście sekund. Oglądałem „Broken Flowers” Jima Jarmuscha – tam jest taka scena, kiedy bohater zostaje pobity w barze, wywożą go na pole kukurydzy, na totalne odludzie i on się budzi. Pomyślałem sobie, co by się stało, gdyby dwóch aktorów umieścić w takim miejscu, w pustce, z której się nie mogą wydostać i jeszcze zacząć im rzucać karteczki, dzięki którym mogą mieć jakieś życzenia.

M.A., P.M.: Przygotowywałeś się jakoś specjalnie do zdjęć? Jakiś przyspieszony kurs?

H.G.: Nie było kursów, ale dopiero niedawno uczyłem się tego całego słownika filmowego, kto to jest szwenkier, jak kogo wołać na planie, kto jest za co odpowiedzialny.

M.A., P.M.: Macie jakieś „normalne” prace? Musieliście je rzucić przez zdjęcia?

H.G.: Kiedy pojawiła się okazja, o której nigdy nawet nie myślałem, to musiałem z niej skorzystać. Do tej pory moim marzeniem było zebrać tak do 1000 złotych i zrobić porządny film niezależny. Zrezygnowałem z paru ofert pracy, Marcin zrezygnował z kariery kierownika magazynu w dużym hipermarkecie w Irlandii (śmiech). Rzuciliśmy wszystko dla tego filmu, ale było warto. Jakaś praca się znajdzie, na pewno szybciej niż kolejna propozycja zrobienia profesjonalnego filmu.

M.A., P.M.: Czy w filmie będzie tyle samo puszek po piwie?

H.G.: Więcej! O wiele, wiele, wiele więcej. Nie będzie niestety tych puszek, których użyliśmy w pierwszej „Mannie”, bo je sprasowaliśmy i sprzedaliśmy na skupie aluminium. Odzyskaliśmy dzięki temu znaczną część budżetu, jakieś 70 złotych. Ale teraz też będziemy mieli piwo od tego samego producenta, udało nam się coś wziąć z Podkarpacia, będzie jakiś symbol.

M.A., P.M.: W jakim obiegu funkcjonuje niezależna „Manna”? Wysyłasz ją tylko na festiwale, próbowałeś dać ją do jakiejś telewizji czy nie chcesz „spalić” nowego filmu i wycofujesz ją z obiegu?

H.G.: Nie chcę wycofywać niezależnej „Manny”, na razie krąży sobie po festiwalach, pokazach. Nie jest nigdzie wydana, ale dużo ludzi ją ma, dostaję sporo maili z prośbą o przysłanie płyty. Chcieliśmy sprzedać ją jednej z dużych telewizji, ale stwierdziła, że to nie jest film, tylko zabawa. Bardzo możliwe, że wydamy ją na płycie i dołączymy do drugiej „Manny” w wersji dwupłytowej.

M.A., P.M.: Jak długo kręciliście pierwszą „Mannę”?

H.G.: Kręciliśmy ją w wakacje, mieliśmy siedem dni zdjęciowych. Trochę nam się obsunęło, kiedy dostaliśmy piwa. Zresztą historia z piwami jest świetna. Założenie było takie, że damy radę sami uzbierać te puszki. Zaczęliśmy zbierać miesiąc przed zdjęciami. Okazało się, że nie jesteśmy tacy wprawieni, żeby udało nam się zebrać taką ilość, jakiej chcieliśmy. Moja mama, jak widziała w pokoju worki z puszkami, to dzwoniła już prawie do AA. W końcu poszliśmy do kolegi, który jest właścicielem browaru i rzuciliśmy kosmiczną sumę 500 puszek po piwie. On stwierdził, że jest problem, bo mają puszki, ale nie mają denek, bo denka dodaje się dopiero po nalaniu piwa, ale może zrobić coś innego – dać nam pięćset pełnych piw. Dzień później przyjechał samochód, wyładował pięćset piw w lesie, no i mieliśmy obsuw dwa dni, bo trzeba było część wypić, żeby puszki były puste. Dzwoniliśmy do wszystkich znajomych, że mamy pięćset piw i może by nam pomogli wypić, bo musimy zacząć kręcić film. Kiedy już zaczęliśmy, same zdjęcia trwały siedem dni.

M.A., P.M.: I zeszły te wszystkie piwa?

H.G.: Nie, trochę zostało. Egzemplarze pamiątkowe (śmiech). Ale tak jak mówiłem, większość puszek sprzedaliśmy.

M.A., P.M.: Jak długo trwał montaż?

H.G.: Montaż trwał trochę dłużej, zdjęcia skończyliśmy pod koniec lipca, montowaliśmy miesiąc, półtora. Dwa miesiące po zakończeniu zdjęć zrobiliśmy oficjalną premierę w Rzeszowie, potem wprowadzaliśmy tylko drobne poprawki. Mimo pewnych nacisków, że to może za długie, stwierdziliśmy, że nie skracamy, bo nam się to podoba, ludziom też się podoba i to jest najważniejsze.

M.A., P.M: Kiedy pomyślałeś o kręceniu filmów? Kiedy zawiązała się grupa DDN?

H.G.: Znamy się od prawie dziesięciu lat. Teraz jesteśmy kojarzeni przede wszystkim z grupą filmową i pojawia się pytanie, czy grupa będzie nadal istnieć. DDN będzie istnieć, bo to przede wszystkim grupa przyjaciół. Poznaliśmy się w liceum. Na którąś z wycieczek klasowych wziąłem kamerę, zaczęliśmy kręcić imprezy, wycieczki. Montowaliśmy to na dwóch magnetowidach i robiliśmy takie pseudoteledyski. Potem dowiedziałem się, że można zgrać analogową kasetę na komputer i pobawić się cyfrowo. Któregoś dnia nie chciało nam się iść na wykład, poszliśmy do parku i powstała pierwsza fabuła o strasznie głupim tytule „Dana dana nastefana”. Nie wiem, kto to wymyślił. Po jakimś czasie nakręciliśmy „Stiudenta” i wtedy dowiedziałem się od kumpla, że istnieją też inni twórcy, którzy kręcą filmy niezależne, że to można gdzieś wysłać i pokazać. Wziąłem od niego adres, wysłałem film i parę dni później zadzwonili, że dostaliśmy nagrodę publiczności. Zrobiliśmy z radości imprezę, która trwała chyba sześć dni. Szukaliśmy w Internecie festiwali i wysyłaliśmy wszędzie, gdzie się dało. „Stiudent” przyniósł nam chyba dwanaście nagród. To pewnie było zapłonem, żeby zrobić kolejne filmy.

M.A., P.M.: Co się dzieje z filmami, które powstały przed „Stiudentem”?

H.G.: Grupa powstała w 2001 roku, „Stiudent” w 2005, więc trochę tego było. Strasznie się ich wstydzimy, ale pokazujemy je czasem. Mają nawet swoich zwolenników, nie wiem dlaczego, ale niektórym się podobają.

M.A., P.M.: Nazwę DDN rozszyfrowuje się jako „do dupy nosem”?

Marcin Kabaj: „Dzwony dzwonią w niedzielę”.

H.G.: Ostatnio byliśmy w takim katolickim radiu w Rzeszowie i rozszyfrowaliśmy skrót jako „droga do nieba”. Tak naprawdę rzeczywiście wzięło się to od hasła „do dupy nosem”, a to dlatego, że mieliśmy takie powiedzenie, że coś jest „do dupy nosem”. I tak już zostało DDN. Ale w zależności od tego, gdzie i dla kogo robimy wywiad, rozwinięcie skrótu się zmienia. Ostatnio ktoś wymyślił „dobrzy dostają nagrody”. Ale to jest po prostu DDN i koniec.

M.A., P.M.: Jak organizowaliście pierwsze pokazy? Dla znajomych?

H.G.: Pierwszy pokaz odbył się w jednym z kin w Rzeszowie. W tym mieście jeszcze parę osób robiło kino niezależne. I od nich dowiedzieliśmy się, że można zorganizować taki pokaz.

M.A., P.M.: W Rzeszowie jest chyba dobra publiczność, prawda?

H.G.: To jest ewenement na skalę ogólnopolską. Kiedy mamy jakikolwiek pokaz, to nie da się po prostu wejść do kina. Może dlatego, że w Rzeszowie niewiele się dzieje poza koncertami Maryli Rodowicz. Ostatnio parę festiwali przeniosło się do Rzeszowa, właśnie ze względu na świetną publiczność.

M.A., P.M.: Nazwałbyś swoje pierwsze filmy próbą sportretowania rzeszowskiego studenta?

H.G.: Kiedy robiłem „Stiudenta”, była właśnie sesja. Jakiś profesor strasznie mnie wkurzył. Pomyślałem, że jest tyle mitów związanych ze studiami, tyle głupich scen widzi się na uczelni, że można to jakoś skomentować. Skoro mam kamerę i nie chce mi się uczyć, to mogę to zrobić. Powstał szkic historii, zadzwoniłem po Marcina, poszliśmy na uczelnię, nakręciliśmy.

M.A., P.M.: Piszesz scenariusze do swoich filmów czy to raczej improwizacja?

H.G.: Do „Stiudenta” nie było scenariusza. Miałem ten film w głowie, mówiłem Marcinowi na bieżąco, co robimy. Dialogi też powstawały na żywo. Pierwszy film, do którego powstał scenariusz, to było „Przepraszam”. „Manna” miała najbardziej profesjonalny scenariusz, zrobiłem nawet coś w rodzaju scenopisu. Piotrek i Dorota gdzieś wyjeżdżali, musieliśmy skończyć zdjęcia w ciągu siedmiu dni i może to mnie zmobilizowało. Jednak kiedy zobaczyłem, jak powinien wyglądać scenariusz, gdy już pisałem „Mannę” profesjonalną, to stwierdziłem, że tamtych rzeczy nie mogę nazwać scenariuszami.

M.A., P.M.: Te 300 złotych, które mieliście na „Mannę”, to był Wasz największy budżet?

H.G.: Tak, to była nasza superprodukcja, nie boimy się tego powiedzieć!

M.A., P.M.: Jak zareagowali inni reżyserzy na informację, że Ślesicki produkuje Wam film, że kręcicie profesjonalną produkcję?

H.G.: Pytali, czy się nie boję, że zrobię gówno za duże pieniądze, że coś nie wyjdzie.

M.K.: E tam, jak jeździliśmy na festiwale i Hubert mówił, że kręci film za duże pieniądze, to wszyscy chcieli z nami pić.

H.G.: Tak naprawdę jeszcze niedawno starałem się o tym za dużo nie mówić. Jestem sceptyczny i dopóki nie podpisaliśmy pierwszej umowy, dopóki nie było wiadomo, że na pewno robimy ten film, dawałem jeszcze sobie taką możliwość, że mimo iż scenariusz przeszedł, coś może się wydarzyć i że jednak nic z tego nie wyjdzie. Podobno w Rzeszowie mówią, że jak wrócimy to już na pewno się nie będziemy odzywać do nikogo, bo jesteśmy z Warszawy i film kręcimy (śmiech).

M.A., P.M.: Gdy kręciłeś wcześniejsze filmy, przychodziło Ci w ogóle do głowy, że zrobisz coś kiedyś w mainstreamie? Taki był cel?

H.G.: Nigdy wcześniej nie pomyślałem nawet, że kiedyś ktoś przyjdzie i da mi pieniądze. Nawet gdy zrobiłem „Mannę” i ona zdobywała nagrody. Zdawałem sobie po prostu sprawę, jakie to są pieniądze.

M.K.: Ja też o tym nie myślałem. Kiedy robiliśmy ostatni film, czyli „Stiudenta II”, zadzwoniłem do Huberta i powiedziałem, że musimy go szybko nakręcić, bo ja mam bilet do Irlandii.

H.G.: Nigdy nie sądziłem, że zrobimy film do kina. No, może taka myśl mi przeszła przez głowę, ale jestem zbyt dużym realistą i wiem, że takie gwiazdki nie spadają z nieba. A jednak spadły.

M.A., P.M.: Marcinie, myślisz poważnie o aktorstwie?

M.K.: Nie bardzo. W tej chwili może trochę myślę, ale to są chyba niepoważne myśli. Gdyby była okazja, to pewnie. Ale nie wiem, zobaczymy.

H.G.: Marcin, odkąd zaczęliśmy robić filmy, marzy o roli księdza. I ja mu obiecałem, że kiedyś mu napiszę taką rolę.

M.K.: Mam bardzo sprecyzowane marzenie. Chcę zagrać rolę księdza, chłopaka Ani Muchy w „M jak miłość”.

H.G.: Kiedyś, gdy będziemy obrzydliwie bogaci, zrobimy coś takiego.

P.M.: Dziękuję za rozmowę.
Wywiad został przeprowadzony w Gdyni we wrześniu 2007 roku.