ISSN 2658-1086
Wydanie bieżące

1 maja 9 (177) / 2011

Piotr Bieroń,

SPOKOJNIE, TO TYLKO KOLEJNA INWAZJA Z KOSMOSU

A A A
No i stało się. Po raz kolejny Obcy zaatakowali Ziemię. Na szczęście amerykańscy marines czuwają. „Inwazja: Bitwa o Los Angeles” zaczyna się mocnym akcentem. W serii krótkich ujęć, stylizowanych na paradokument, widzimy miasto w ogniu bitwy, chaos i pożogę. Z offu słychać wypowiedź jakiegoś generała, mówiącego, że na USA przeprowadzono inwazję, a kraj znajduje się w stanie wojny.

Po tym efektownym wstępie czas akcji cofa się o dwadzieścia cztery godziny. Poznajemy głównych bohaterów opowieści – oddział marines pod wodzą sierżanta Nantza (Aaron Eckhart). Dręczony wyrzutami sumienia po ostatniej operacji w Iraku, podczas której zginął cały jego oddział, Nantz szykuje się do przejścia w stan spoczynku. Niestety, nie będzie mu dane zasmakować życia emeryta. Oto bowiem naukowcy zauważyli dziwne zjawisko – nad największymi światowymi metropoliami zaczynają pojawiać się, ni stąd ni zowąd, deszcze meteorytów. Szybko okazuje się, że rzekome meteoryty są statkami Obcych, przygotowujących się do inwazji. Gdy ta się rozpoczyna, Nantz i jego ludzie wkraczają do akcji.

Czy to wszystko nie brzmi znajomo? Trudno szukać w filmie Jonathana Liebsmana śladów oryginalności. Opowieści o inwazji z kosmosu pojawiały się już na ekranie nie raz, a najnowsza z nich nie wnosi do tematu niczego nowego. Znaleźć tu można wszystko to, co znamy ze wcześniejszych dzieł: niespodziewany, zmasowany atak, chwilę konsternacji (czy to naprawdę kosmici?), potężną technologię Obcych, na pozór nie do pokonania, drużynę dzielnych bohaterów, którzy mimo przeciwności losu znajdą sposób, aby zatrzymać wroga, na koniec – jakżeby inaczej – wielką batalię, a w tak zwanym międzyczasie ze dwie patriotyczne przemowy i trochę machania amerykańską flagą. Standard.

Nie inaczej sprawa ma się z bohaterami tej historii. Sierżant Nantz reprezentuje typ postaci, który wszyscy dobrze znamy – jest człowiekiem zdolnym do heroicznych czynów, ale jednocześnie prześladowanym przez demony przeszłości. Podejmując się nowego zadania, ma szansę na odkupienie win, pogodzenie się ze sobą oraz udowodnienie tym, którzy w niego nie wierzą, że jest prawdziwym bohaterem. Grający go Aaron Eckhart rzetelnie wywiązuje się z zadania, tworząc przekonywującą postać. Jeśli zaś chodzi o resztę obsady… Nie można stwierdzić, że inni aktorzy się nie starają. Kłopot w tym, że o granych przez nich postaciach trudno powiedzieć coś konkretnego. Choć scenarzysta zapoznaje nas z nimi i ich problemami na początku filmu, to później stanowią one jedynie tło dla sierżanta, a ich background zupełnie traci znaczenie.

Mimo iż w filmie Liebsmana aż roi się od klisz i schematów, przynajmniej jedna rzecz sprawia, że ogląda się go z zaciekawieniem. Jest nią sposób realizacji, próba naśladowania paradokumentalnej relacji z pola bitwy. Dzięki temu chwytowi w skostniałą konwencję udało się tchnąć odrobinę świeżości, a całość nabiera specyficznego klimatu, pod względem formalnym plasując się pomiędzy „Wojną światów”, „Dystryktem 9”, a „Helikopterem w ogniu”. Inspiracja dziełem Ridleya Scotta jest tu zresztą niezwykle wyraźna. Chociaż oponentami nieustraszonego oddziału są przybysze z kosmosu, film jest bardzo mocno stylizowany na kino wojenne, z dużym naciskiem położonym na oddanie realiów pola walki. Miłośnicy militariów znajdą tu coś dla siebie, przez ekran przewija się bowiem mnóstwo nowoczesnego sprzętu wojskowego, a marines starają się działać przede wszystkim w oparciu o wypracowaną taktykę. O ile jednak bitewny realizm w dziele Scotta był mocno wpisany w antywojenną wymowę całości, o tyle tutaj służy jedynie uatrakcyjnieniu efektownej akcji (z całkiem dobrym rezultatem).

Nie zawodzi też dramaturgia. Akcję można określić jako wciągającą, film nie dłuży się, a sceny batalistyczne trzymają w napięciu, do czego mocno przyczynia się paradokumentalna konwencja. Bez niej „Inwazja…” byłaby tylko kolejną filmową opowiastką o ataku z kosmosu. Film może się też pochwalić dobrą ścieżką dźwiękową autorstwa Briana Tylera, odpowiednio budującą klimat i napięcie, a także bardzo przyjemną w słuchaniu poza filmem.

O pełnej satysfakcji mówić jednak nie mogę. Czego zabrakło w filmie Liebsmana? Przede wszystkim wyrazistych bohaterów. Sierżant Nantz jest w porządku – ma charyzmę i budzi sympatię, choć twórcy niepotrzebnie włożyli w jego usta kilka podniosłych przemów. Reszta bohaterów wydaje się jednak kompletnie nijaka, włącznie z postacią graną przez Michelle Rodriguez (drugą, po Eckharcie, gwiazdę „Inwazji…”). Męczyć może też nachalny patriotyzm, dodatkowo połączony tutaj z fascynacją marines – jednostką uważaną za elitę elit, w Ameryce otoczoną prawdziwym kultem.

Koniec końców, film Liebsmana broni się jako efektowne widowisko. Miłośnicy kina akcji tudzież filmów science fiction, do których zalicza się autor tych słów, zapewne bez trudu przymkną oko na niedostatki i wyjdą z kina zadowoleni.
„Inwazja: Bitwa o Los Angeles” („World Invasion: Battle Los Angeles”). Reż.: Jonathan Liebsman. Scen.: Christopher Bertolini. Obsada: Aaron Eckhart, Michelle Rodriguez, Will Rothhaar, Bridget Moynahan, Ramon Rodriguez, Michael Pena. Gatunek: film akcji, sience fiction. Produkcja: USA 2011, 116 min.